Reklama

Pochodzę z małego miasteczka, w którym, jak to mówią, wrony zawracają. Świat pędzi do przodu, ale tu jakby czas stanął w miejscu. Ile razy tam przyjeżdżałam, widziałam tych samych starzejących się mężczyzn pod sklepem, koleżanki ze szkoły siedzące na skwerku i te same coraz starsze kobiety z ich brudnymi dzieciakami. Nie chciałam być jedną z nich! Odkąd skończyłam trzynaście lat, wiedziałam, że wyrwę się stąd, gdy tylko nadarzy się okazja! I nadarzyła się, nie powiem.

Reklama

Pamiętam jak dziś, kiedy zobaczyłam to ogłoszenie: „Młodych dziewczyn, bez wykształcenia, szukamy na fotomodelki”.

Rodziców nie miałam co pytać – zawsze byli przeciwni moim wyjazdom do miasta „za nie wiadomo czym”, jak to mówili. Trochę grosza miałam odłożone. Wsiadłam do pociągu do Warszawy i pojechałam. Oczywiście ogłoszenie okazało się oszustwem, ale wracać nie chciałam. Zaczepiłam się w knajpie blisko Starówki, której zaletą było to, że przewijali się tam czasami ci z tego „lepszego świata” .

Tam poznałam Leszka

To był chyba jakiś bankiet. Wielu gości, wiele zamówień – koszmar dla kelnerki. Ocierałam pot z czoła, zapisując kolejne kolejki alkoholu, gdy usłyszałam:

– A ty z jakiej bajki do nas przybyłaś? – taki oto banalny tekst.

Teraz uśmiecham się z ironią, kiedy to sobie przypominam. Bo teraz już dobrze znam Leszka i wiem, że on się na tamtym bankiecie nawet nie potrzebował specjalnie wysilać. Za cały wysiłek wystarczał ten jego zawadiacki uśmieszek i skórzana kurtka. Ale to wszystko wiem dopiero teraz, po tylu latach i po tej całej krzywdzie, którą mi wyrządził.

A wtedy byłam wniebowzięta! Jasne, goście często mnie zaczepiali, szczególnie podpici. Proponowali nawet pieniądze za to, żebym była kimś więcej niż kelnerką. Ale on był inny. Od razu to wiedziałam. Artysta. Wrażliwy. Rozumiał mnie. Mówił, że jestem stworzona do innego życia, że nie dla mnie ta podła knajpa z jej hałaśliwym towarzystwem. Tego wieczora wyszliśmy razem. Leszek zostawił swoich znajomych i zaczekał na mnie aż skończyłam pracę. To był właśnie gest w jego stylu – sprawić, żeby dziewczyna poczuła się wyjątkowa, omotać ją, oczarować i... zostawić, oczywiście. Po co mu taka rozkochana dziewczyna, on lubił zdobywać. Ale to, znowu, wiem dopiero teraz.

Wtedy to była sielanka. Po dwóch tygodniach wprowadziłam się do niego. Miał duże mieszkanie, które odziedziczył po jakiejś ciotce. Nieźle zarabiał. W końcu ktoś o mnie dbał. Dostawałam od ukochanego biżuterię, drogie ubrania. Dawał mi na fryzjera, na kosmetyczkę, ba, wspominał coś o studiach. Czułam, że rozkwitam, że to jest mój czas w życiu. Zaczęłam pisać listy do rodziców, że poznałam księcia z bajki, że jestem szczęśliwa, zakochana, że lada chwila mogą spodziewać się zaproszenia na ślub… Moje szczęście pękło jak bańka mydlana, kiedy jeden z takich listów wpadł w ręce Leszka. Takim go nie znałam! Był wstrętny, szyderczy, złośliwy!

– Co ty sobie wyobrażasz, dziewczyno?! – krzyczał. – Że ja się z tobą ożenię, że głupiego jelenia z Warszawy złapałaś?! Takich jak ty mogę mieć na pęczki. Co masz takiego wyjątkowego, ładną buzię?! W końcu się zestarzejesz, będziesz taka sama jak moje pozostałe panny.

Byłam w szoku, kiedy wykrzykiwał mi te wszystkie wstrętne rzeczy. Usiłowałam go przekonywać, że przecież byliśmy szczęśliwi, że nie zrobiłam nic złego, ale zaczęło do mnie docierać, że to początek końca. Nie pomyliłam się. Leszek zaczął coraz później wracać do domu. Kiedy pytałam, gdzie był, śmiał się mówiąc, że nie musi mi się tłumaczyć, bo nie jestem jego żoną. Zrozumiałam, że muszę się wyprowadzić, zanim wszystko między nami do końca się wypali i niedawny ukochany po prostu mnie wyrzuci.

W tym nieszczęściu miałam szczęście

Nie zdążyłam nawet dobrze pogrążyć się w rozpaczy po stracie Leszka, kiedy w pracy poznałam Adriana. W porównaniu z moim byłym narzeczonym był zupełnie przeciętnym facetem – kucharzem z lekką nadwagą, spokojnym i ciepłym. Nie miał własnego mieszkania, ale za to miał coś, czego na pewno brakowało Leszkowi. Umiał kochać, umiał słuchać i być prawdziwym przyjacielem. Po kilku miesiącach wprowadziłam się do niego, a po roku powiedziałam Adrianowi „tak”. Był taki szczęśliwy! Ja też powoli zaczęłam przyzwyczajać się do myśli, że będę wiodła życie u jego boku, być może z gromadką dzieci. Niestety, jak widać, takim jak ja szczęście nie jest pisane. Nie wiem, co złego w życiu zrobiłam, ale najwyraźniej musiałam mocno nabroić, skoro spotkało mnie to, co spotkało…

Nasz ślub był taki, jak sobie zawsze wyobrażałam – ja w pięknej białej sukni, obok zakochany przyszły mąż, a dokoła rodzina, przyjaciele... Dostałam mnóstwo życzeń.

– I żeby wam się szybko rodzinka powiększyła – usłyszałam.– I maleństwa, maleństwa, bo to najważniejsze…

Oboje z Adrianem kochaliśmy dzieci i chcieliśmy mieć własne. Niestety, pierwszą ciążę straciłam, z drugą też były problemy.
Lekarze zaczęli sugerować, że ze mną coś jest nie tak:

– Warto byłoby zrobić dokładniejsze badania – usłyszałam od jednego ze specjalistów. – Wygląda to tak, jakby pani organizm odrzucał dziecko. Czy nigdy nie miała pani kłopotów z układem immunologicznym?

Wstyd się przyznać, nawet nie wiedziałam, co to jest! Pokręciłam więc tylko bezradnie głową. Na szczęście wkrótce potem zaszłam w kolejną, upragnioną ciążę i tym razem wszystko skończyło się dobrze. Na świat przyszedł Adaś. Od początku był naszym szczęściem i promyczkiem. I ja i Adrian rozpieszczaliśmy go ponad miarę. Nie było zabawki czy ubranka, które byłyby dla naszego synka za drogie. Zaczęliśmy też rozmawiać o kupnie ziemi w jakiejś tańszej okolicy i budowie domu. Nie tylko z myślą o synu, ale i o jego ewentualnym rodzeństwie, o którym marzyliśmy. Jednym słowem, urządzaliśmy nasze życie tak, jak robi to większość młodych rodzin.

Problemem było tylko to, że nas synek wyjątkowo często chorował. Ja wiem, małe dzieci chorują, ale Adaś nie przechodził lekko żadnej infekcji. Najbanalniejszy katar przeradzał się u niego w długotrwałe zapalenie płuc. Jeszcze nim skończył rok, był kilkakrotnie w szpitalu!

Mam złe przeczucie…

– Toż to niepojęte i nienormalne – mówiła moja matka, załamując ręce. – W naszej rodzinie wszyscy byli zawsze bardzo odporni. Kupujecie mu te różne witaminki, a on jakby coraz słabszy i słabszy. Niechże tego naszego Adasia w końcu ktoś raz a porządnie przebada, bo tak nie może dłużej być, że nie wiemy, co dzieciakowi jest.

– A dajże spokój z tym swoim krakaniem – machałam tylko ręką. – Przecież mały jest pod dobrą opieką, na pewno gdyby dolegało mu coś poważnego, lekarze dawno by o tym wiedzieli…

A jednak nie miałam racji. To było zanim nasz synek poszedł do żłobka. Znowu złapał jakąś niby banalną infekcję, ale temperatura podskoczyła mu do prawie czterdziestu stopni, majaczył. Musieliśmy wezwać pogotowie, które na sygnale przewiozło moje dziecko do szpitala wojewódzkiego. Ponieważ jednak nie była to jego pierwsza wizyta na tym oddziale, tym razem lekarze zdecydowali, że zrobią mu wszelkie możliwe badania. Pamiętam, jak pielęgniarka mnie pytała:

– Czy wyraża pani zgodę na wykonanie badania na obecność wirusa HIV?

– Oczywiście – odpowiedziałam.

Czego miałabym się obawiać. Uważałam, że to choroba narkomanów i prostytutek. Do głowy by mi nie przyszło, że ryzyko… dotyczy wszystkich! Dowiedzieć się miałam tydzień później. Mój syn czuł się już lepiej, leki działały, oboje z Adrianem byliśmy dobrej myśli. Tym bardziej dziwne wydało mi się zachowanie lekarza prowadzącego Adasia, który był bardzo zdenerwowany:

– Muszę z państwem porozmawiać – zwrócił się do mnie i do Adriana – Na osobności – dodał z naciskiem, wskazując swój gabinet.

Tam usłyszeliśmy słowa, które przewróciły nasz świat do góry nogami:

– Sprawdziliśmy to dokładnie. Państwa syn jest nosicielem wirusa HIV. Nie występuje u niego jeszcze zespół upośledzenia odporności…

Nie słuchałam dalej. W głowie kołatało mi się: „To niemożliwe, to musi być jakaś koszmarna pomyłka!”.

– Ale, panie doktorze… – szepnęłam tylko, nie śmiąc spojrzeć na przerażonego Adriana. – Przecież żadne z nas nigdy nie brało narkotyków ani nic takiego…

– Wstrzykiwanie narkotyków to nie jedyna droga zarażenia wirusem HIV – lekarz spojrzał na mnie surowo. – Czy nikt z państwa nie miał przetaczanej krwi?

Pokręciliśmy głowami.

– Przepraszam, ale muszę o to zapytać – czy możecie państwo być pewni swoich poprzednich partnerów seksualnych?

Wtedy to do mnie dotarło. Leszek! Wiedziałam, że przede mną miał wiele kobiet. Na pewno nie dbał o to, żeby się zabezpieczyć! Sam był zakażony, być może nawet o tym wiedział i z premedytacją zakaził mnie! Wydał na mnie wyrok śmierci!

Następne miesiące potwierdziły tylko straszne przypuszczenia. Byłam zarażona wirusem HIV. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie Adrian:

– Pamiętaj, ja zawsze będę przy tobie – szepnął mi zaraz po wyjściu z gabinetu. – Będziemy o was walczyć, o ciebie

i o Adasia. Medycyna teraz wiele może.

Jakimś cudem nie zaraziłam męża, podobno takie rzeczy się zdarzają. Natomiast prawdopodobnie podczas porodu zaraził się Adaś. Gdybym tylko wiedziała, że jestem chora, z łatwością mogłam go ochronić! Ale Leszek nic mi nie powiedział! Oczywiście, skontaktowałam się z nim. Dwa słowa wystarczyły, bym zrozumiała, że on wiedział! Że ten cyniczny drań po prostu nie dbał o moje życie i o życie innych kobiet! Nie wierzyłam, że można być tak podłym!

Nie miałam czasu zajmować się Leszkiem. Skupiłam się na sobie i na Adasiu. Od początku było dla mnie jasne, że nie mogę nikomu powiedzieć, co dolega mojemu synkowi. Wiem, że możecie mnie za to potępić, ale zanim to zrobicie, pomyślcie, jak byście zareagowali, gdybyście wiedzieli, że Adaś jest chory. Czy pozwolilibyście waszym dzieciom się z nim bawić?! Zaprosilibyście go do domu? Nie protestowalibyście, że chodzi do tego przedszkola, co wasze pociechy?! Wątpię. Dlatego wyprowadziliśmy się z naszego miasta. Mieszkamy teraz tam, gdzie jesteśmy anonimowi. Adaś chodzi do przedszkola. Wie, że jeśli się skaleczy, nikomu nie wolno dotykać jego krwi. Przedszkolance powiedzieliśmy, że to z powodów religijnych – nie wnikała.

Jestem zdeterminowana kłamać całe życie. I będę uczyć tego Adasia. Musi mówić, że jest zdrowy, musi mieć normalne życie, musi być szczęśliwy! Czy mam wyrzuty sumienia? Czy nie boję się, że Adaś zarazi kogoś nieświadomie? Odrzucam takie myśli. Najważniejsze jest moje dziecko. Mam gdzieś wyrzuty sumienia!

Matylda, 32 lata

Czytaj także:

Reklama
  • „Nauczyciele twierdzą, że mój syn jest hakerem i włamał się do szkolnego dziennika! Nie wierzę im, Krzyś mówi, że to nie on”
  • „Żona z dnia na dzień zostawiła mnie dla innego. Nie mogłem znieść myśli, że mój syn będzie mieszkał z obcym facetem”
  • „Marzyłam o gromadce dzieci, bo myślałam, że wtedy nigdy nie będę sama. Myliłam się, porzuciły mnie, jedno po drugim"
Reklama
Reklama
Reklama