Reklama

Mamo, dzisiaj wpadnie do mnie moja dziewczyna – poinformował mnie syn. – Bądź dla niej w miarę miła, dobrze?

Reklama

– Przecież zawsze jestem miła dla twoich znajomych – obruszyłam się.

– Ale widzisz, to nie jest znajoma – skrzywił się, wymawiając to słowo.

– Naprawdę mi na niej zależy. Zrób po prostu dobre wrażenie, okej?

Trochę się obawiałam, że to będzie trudne zadanie, skoro syn mnie uprzedza. Na szczęście Kinga okazała być osobą, której trudno nie polubić.

– Śliczne mieszkanie, takie przytulne i miłe… – pochwaliła mnie już w pierwszym zdaniu, rozglądając się z ciekawością po dużym pokoju. – Zawsze marzyłam, żeby mieszkać w domu z prawdziwymi dywanami i tapetami na ścianach…

Przez moment zastanawiałam się, czy to nie sarkazm, ale w jej głosie brzmiał autentyczny zachwyt.

– Domowe gołąbki? – oczy jej się zaświeciły na widok przygotowanych przeze mnie potraw. – Boże, ale pyszne! Nigdy takich nie jadłam – przymknęła oczy po pierwszym kęsie.

– Taka skromna kolacyjka – krygowałam się, choć było mi naprawdę bardzo miło, że ktoś z takim entuzjazmem delektuje się moimi gołąbkami.

Przy serniku z żurawiną Kinga omal nie zemdlała z wrażenia, a ja z przyjemnością dokładałam kolejne porcje.

– Jest urocza, synuś! – oznajmiłam, kiedy już ją odprowadził. – Trzymaj się jej, bo takiej dziewczyny ze świecą szukać! Kiedy poznasz jej rodzinę?

Syn zachmurzył się nagle.

– Ona nie ma rodziny – wyjaśnił. – Wychowała się w domu dziecka, teraz mieszka razem z trzema innymi wychowanicami w mieszkaniu chronionym, bo jeszcze się uczy. Ale długo to nie potrwa, ma się usamodzielnić…

Kinga miała dwadzieścia lat, on dwadzieścia pięć. Niby za wcześnie na jakieś deklaracje, ale mogło się zdarzyć, że jego dziewczyna za chwilę nie będzie się miała gdzie podziać. Damian wyraźnie dumał nad tym, by z nią zamieszkać.

– To naprawdę pierogi ruskie? – Kinga siedziała przy kuchennym stole i jadła obiad, czekając na Damiana, który jeszcze był w warsztacie. – To co ja jadłam przez całe życie? – skrzywiła się komicznie. – Tamte miały grube ciasto i odrobinkę sera w środku…

– Masowa produkcja – wyjaśniłam. – W domu zupełnie inaczej się gotuje.

Zaproponowałam, że ją nauczę, a ona zgodziła się z entuzjazmem. Właściwie wszystko robiła z entuzjazmem. Wyrabiała ciasto, szorowała patelnię, odkurzała dywany i przecierała porcelanowe figurki na kredensie. Widać było, jak bardzo cieszy ją wszystko, co nazywała „prawdziwym życiem”. Któregoś razu poszła ze mną na pocztę i poprosiła, żebym nauczyła ją wypełniać te wszystkie druki.

– W bidulu nie uczy się takich rzeczy – przyznała z lekkim zażenowaniem. – Ani jak założyć konto w banku czy kupić sobie bilet miesięczny…

– Naprawdę? – zdziwiłam się.

– Tak. Najpierw wszystko za dzieci robią wychowawcy, a potem dostaje się czterysta złotych miesięcznie oraz miejsce w mieszkaniu chronionym i nagle trzeba ze wszystkim radzić sobie samemu. Ale ja mam szczęście, bo mam Damiana i panią! – w tym momencie zaskoczyła mnie, przytulając się nagle do mojego ramienia.

Uścisk trwał kilka sekund, ale dla mnie było to jak trzęsienie ziemi. Od dwudziestu paru lat nikt nie okazał mi tyle uczucia i wdzięczności, co ta dziewczyna! Ojciec Damiana zostawił mnie jeszcze, gdy byłam w ciąży, a syn, no cóż, nie był zbyt uczuciowy.

– Damian też ma szczęście, że cię spotkał – odwzajemniłam jej uśmiech.

Kinga kończyła wtedy szkołę policealną

To dawało jej prawo do pobierania tych marnych czterystu złotych, martwiła się jednak, co będzie, gdy szkoła się skończy. W naszym miasteczku młodzi nie mają szans na dobrą pracę. No, chyba że mają smykałkę techniczną jak Damian. Większość jednak wyjeżdża zaraz po maturze szukać szczęścia w dużych miastach.

To był poważny problem, bo nawet gdybym chciała, nie mogłam wziąć Kingi do siebie. I tak już Damian spał w dużym pokoju na rozkładanej wersalce, a ja zajmowałam mikroskopijną sypialnię obok kuchni. Na trzecią dorosłą osobę nie było tam miejsca.

Z czasem coraz bardziej przywiązywałam się do Kingi, a jednocześnie młodzi coraz głośniej przebąkiwali o wyjeździe z miasteczka. Ciężko pogodzić się z myślą, że zostanę sama…

– Mamo, muszę ci coś powiedzieć – któregoś dnia syn zajrzał do mojego pokoju, poważny jak sama śmierć. – No więc jest tak, że Kinga... że… yyy… że my… jesteśmy w ciąży.

W pierwszym momencie rozbawiła mnie ta liczba mnoga, ale zaraz potem dotarł do mnie sens jego słów. Jego dwudziestoletnia, ucząca się dziewczyna bez żadnej rodziny, była w ciąży!

– Czyś ty zupełnie zwariował? – zdołałam tylko wyszeptać zupełnie bez sensu, bo przecież tego nie zaplanował. – I co zamierzasz zrobić?!

I bez mojej dezaprobaty Damian był mocno przerażony i przygnębiony. Wcale mu się nie dziwię. Bał się przede wszystkim o finanse. Ja też.
Pod koniec piątego miesiąca ciąży Kingę wezwano na rozmowę i zapowiedziano jej, że ciąża w żaden sposób nie uprawnia jej do dłuższego zajmowania pokoju w mieszkaniu chronionym niż to wynikało z wcześniejszej umowy. Na sam koniec dyrektorka dała jej ulotkę OPS-u i poinformowała o możliwości pozostawienia dziecka po porodzie w szpitalu.

– Co takiego? – aż się podniosłam, kiedy Kinga mi to opowiadała. – Zasugerowała ci, że masz oddać swoje dziecko?! Co za bezczelność!

– Powiedziała, że to nie pierwszy przypadek… – Kinga chlipnęła, skubiąc sznycla, którego sama zrobiła pod moim okiem. – Że dziewczyny często tak robią: zachodzą w ciążę zaraz po wyjściu z domu dziecka, a potem zgłaszają się po pomoc. I oni mogą pomóc dziecku, ale o siebie muszę martwić się sama, bo już jestem dorosła…

Cóż, ciężko było nie uznać tego argumentu. Ale żeby móc się utrzymać, znaleźć mieszkanie i zacząć normalne życie, Kinga nie mogła przecież wychowywać maleńkiego dziecka. Zwyczajnie nie dałaby ze wszystkim rady.

– To jakiś obłęd! – prychnęłam. – Nawet nie myśl o oddaniu maluszka do adopcji. Jakoś damy wszyscy radę!

Kilka tygodni później okazało się, że Kinga urodzi dziewczynkę

Damian, choć ciągle przestraszony swoją nową rolą w życiu i nieco zdezorientowany, aż pękał z dumy, że będzie mieć córkę.

– Damy jej na imię Marcelina! – oznajmił radośnie. – Będzie księżniczką tatusia, zobaczycie!

Kinga wciąż się uczyła i mieszkała w tamtym mieszkaniu, ale Damian nie tracił czasu. Kolega kolegi załatwił mu rozmowę z właścicielem warsztatu w dużym mieście. Pieniądze miały być lepsze, kusiła też perspektywa pracy dla Kingi, kiedy Marcysia podrośnie.

Właściwie to ich wyjazd był już prawie postanowiony. Ustalili też datę skromnego ślubu cywilnego, chcieli zdążyć jeszcze przed porodem. Właśnie wtedy Kinga zaczęła zachowywać się irracjonalnie. Normalna w ciąży dyktatura hormonów jakoś ominęła ją w dwóch pierwszych trymestrach, za to w trzecim dziewczynę jakby coś odmieniło. Stała się potwornie nerwowa, wszystko ją doprowadzało do płaczu, wiecznie krzyczała na Damiana.

Awantury wybuchały często i z byle powodu. Bywało, że Kinga traciła panowanie nad sobą również w naszym domu.

– Uspokój się i odetchnij głęboko – usłyszałam głos Damiana, kiedy któregoś dnia wróciłam z późnych zakupów.

Siedzieli w dużym pokoju, a Kinga krzyczała tak głośno, że nawet nie usłyszeli, kiedy weszłam do środka.

– Ty dupku! Jak mogłeś tak się na nią gapić?! – wrzeszczała histerycznie moja niedoszła synowa. – Ja już jestem dla ciebie za brzydka, tak? Masz dość grubej, wstrętnej baby i zachciewa ci się szczupłych lasek?! To idź do niej i ją przeleć! No już! Szoruj tam, może ci zechce obciągnąć!

– Przestań – głos Damiana był dużo cichszy, zrezygnowany. – Nawet nie wiem, o której z nich mówisz. Ty jesteś dla mnie najważniejsza, więc proszę, uspokój się wreszcie…

– Mam się uspokoić?! – jej głos osiągnął takie tony, że zakryłam dłońmi uszy. – Ojciec mojego dziecka mnie zdradza, a ja mam być spokojna, tak?!

– Nie zdra…

– Dość! – to już nie był krzyk, to była lotna forma histerii wibrująca w powietrzu. – Wiesz co? Ja też cię mogę zdradzać! O! I nawet to zrobiłam, wiesz, cholerny dupku?! To… To dziecko nawet nie jest twoje!

Tego było za wiele. Wpadłam do pokoju, żeby ich rozdzielić. Udało mi się jakoś przytrzymać Kingę, która wyglądała jak wariatka na gigancie ze szpitala psychiatrycznego. Zapłakana, z rozmazanym makijażem, jedną ręką podtrzymywała swój ogromny brzuch, a drugą usiłowała uderzyć Damiana w twarz. Wzrok miała szalony, z ust wydobywał się żałosny szloch.

Kiedy poczuła wokół siebie moje ramiona, nagle jakby zwiędła i oklapła. Pozwoliła się wyprowadzić z pokoju, a ja, nie zważając na to, co przed chwilą wykrzyczała, delikatnie starłam jej czarne smugi tuszu z policzków. Pamiętałam, że ja w ciąży też miewałam zmienne nastroje. Raz nawet oblałam ojca Damiana gorącą kawą. Tylko dlatego, że ja w ciąży nie mogłam jej pić i zdenerwowało mnie, że on ośmiela się robić to przy mnie. Miał od tego oparzenie drugiego stopnia…

– Chcę iść do siebie – powiedziała cicho. – To wszystko mnie przerasta…

Zostawiłam ją w łazience i poszłam po syna. Kinga miała termin za dwa tygodnie, nie powinna była chodzić sama wieczorem. Chciałam, żeby ją odprowadził tak, jak powinien się zachować mężczyzna i przyszły ojciec.

– Słyszałaś, co powiedziała? – na mój widok oderwał dłonie od twarzy. – Myślisz, że to prawda? Że Marcysia… nie jest moja? Czy tylko tak powiedziała, żeby mi dopiec?

Zastanowiłam się. Wiedziałam, że muszę udzielić mądrej odpowiedzi.

– Myślę, że powinniście wrócić do tej rozmowy, kiedy już nie będą przez nią przemawiać hormony – powiedziałam w końcu. – No i zawsze możesz zrobić test na ojcostwo…

– Test? – prychnął. – Mamo, ja kocham to dziecko! Widziałem je na USG, słyszałem bicie serca! Marcysia to moja córeczka, moja księżniczka! Jak ona mogła mi coś takiego powiedzieć?! – kręcił głową jak w transie.

– Myślę, że mogła to wymyślić na poczekaniu – zaryzykowałam. – Ja też wygadywałam bzdury, będąc w ciąży, wierz mi. Ale najważniejsze jest, byś ty uważał Marcysię za swoją córkę, dlatego właśnie powinieneś…

– Nieważne – podniósł się nagle. – Masz rację, porozmawiamy, kiedy opadną emocje… i hormony. Na razie muszę ją odwieźć do domu. Powoli robi się ciemno i chyba będzie lać.

Zeszli na dół i Damian w milczeniu otworzył drzwiczki auta przed Kingą. Miałam ogromną nadzieję, że po drodze nie wrócą już do swojej kłótni… Musiało jednak stać się inaczej, bo niedługo potem ze snu wyrwał mnie głośny dzwonek telefonu.

Dzwoniono z izby przyjęć naszego szpitala. Damian i Kinga mieli wypadek…

– To moje dzieci! – krzyknęłam, wpadając do szpitala. – Syn i synowa! I dziecko! Co z dzieckiem?! – byłam cała rozdygotana, niemal nie wiedziałam, gdzie jestem i co robię.

Lekarz kazał mi jechać z nim na górę. W windzie zaczęłam krzyczeć, by mi powiedział, co się dzieje.

– Pani syn żyje, ale jest w stanie bardzo ciężkim – powiedział, przytrzymując moje podrygujące nerwowo ramię. – Jest przytomny, to on wezwał karetkę. Za kilka minut zostanie uśpiony do operacji.

– A dziewczyna? I dziecko? – czułam, że drętwieją mi wargi.

– Przykro mi – zamknął na moment oczy. – Matka zmarła w drodze do szpitala, sanitariusze podtrzymali funkcje życiowe, byśmy mogli uratować dziecko. Żyje i jego stan jest stabilny.

Winda się zatrzymała i pobiegłam do sali, w której przygotowywano syna do operacji. Anestezjolog jeszcze nie zdążył podać mu narkozy i pozwolił mi zobaczyć Damiana.

– Mamo? – jego twarz cała była poharatana, oczy miał zapuchnięte. – Co z Kingą? I co z Marcysią?

A więc nic mu nie powiedzieli. Poczułam, że nogi się pode mną uginają. Czy mam mu wyznać prawdę?

– Mamo, gdyby coś mi się stało… – z rozciętych ust syna wydobył się słaby szept – zajmij się nimi… proszę… moimi dwiema dziewczynami…

Przysięgłam mu to, niezdolna do powiedzenia, że jedna z jego ukochanych kobiet już nie żyje… Chwilę potem zabrano go na salę operacyjną.

Dziesięć i pół godziny później szpitalny chirurg stwierdził zgon…

Nie wiem, ile czasu siedziałam bez ruchu w poczekalni. Chciało mi się płakać i wyć, a jednocześnie nie mogłam nawet oddychać. Mój syn i matka jego, a może i nie jego dziecka zginęli w wypadku, a ja zostałam sama na świecie. Nagle wszystko się skończyło. Świat runął i pogrzebał mnie żywcem pod gruzami mojego dawnego życia.

– Proszę pani? Przepraszam… – przez czerwoną mgłę bólu przedarł się głos pielęgniarki. – Musi pani iść do domu. Tutaj nie można siedzieć…

Jak automat poszłam za nią. Po drodze mówiła coś cichym głosem. – …żadni krewni, to przyjdzie po nią ktoś z opieki społecznej – usłyszałam słowa i coś przeskoczyło w mojej głowie. – Biedne maleństwo, ledwie przyszło na ten świat i już zostało na nim samo…

– Zaraz, gdzie jest dziecko? – zatrzymałam się gwałtownie.

– Właśnie pani pokazuję – postukała w szybę, za którą leżał noworodek owinięty w kocyk.

– To córeczka tej zmarłej dziewczyny. Oboje rodzice nie żyją, właśnie mówiłam, że jak nie znajdą jej krewnych, to pójdzie do domu dziecka.

– Co? Nie! – powiedziałam głośno. – Ona ma krewnych. Ma babkę.

– Naprawdę?

Dobre pytanie. Czy naprawdę to ja nią byłam? Wpatrywałam się w niemowlę po drugiej stronie szyby. W mojej głowie rozbrzmiały głosy: „To dziecko nawet nie jest twoje!”; „Myślisz, że to prawda, mamo…?”; „…zawsze możesz zrobić test na ojcostwo…”; „Test? … ja kocham to dziecko!”; „Zajmij się nimi…”.

Nie zastanawiałam się długo. Tę decyzję podjęło moje serce, nie rozum.

– Tak, naprawdę. Ma na imię Marcysia – powiedziałam pewnym, silnym głosem, wskazując na leżące za szybą maleństwo. – To moja wnuczka.

Żaneta, 52 lata

Czytaj także:

Reklama
  • „Karmiłam dziecko w miejscu publicznym i zostałam zmieszana z błotem przez obcego faceta. Usłyszałam, że jestem perwersyjna i obleśna”.
  • „Nienarodzona córka, chciała zabić moją żonę. Przez ciążę serce Karoliny przestało bić. Jak ja mam teraz spojrzeć, na własne dziecko...”.
  • „Mąż bał się naszej chorej córki. Nie dotykał jej, nie przytulał, a do tego zaczął popijać. Byłam dla Andzi i ojcem i matką"
Reklama
Reklama
Reklama