Reklama

Tydzień temu moja wnuczka obroniła pracę magisterską. Od chwili, kiedy się o tym dowiedziałam, po prostu rozsadza mnie duma. Ale nie tyle z wnuczki jestem dumna, ile z mojego syna. Bo gdyby nie Jacek, Marta nie byłaby dziś taką wspaniałą, wykształconą kobietą. Mój syn zasłużył na miano doskonałego ojca. Po cichu nazywam go moim bohaterem, bo przecież nic nie zapowiadało, że Jacek wyrośnie na takiego odpowiedzialnego człowieka.

Reklama

Już w podstawówce, gdy chłopak był w siódmej klasie, jego wychowawczyni wezwała mnie do szkoły.

– Jacek pali w toalecie na przerwach, a poza tym – zawiesiła głos i otworzyła dziennik. – O tu, proszę, tylko w tym miesiącu sześć nieusprawiedliwionych nieobecności. Pani syn wagaruje – zakończyła wtedy dobitnie.

Jeszcze dziś pamiętam, jak mnie piekły policzki ze wstydu, ale jeszcze lepiej pamiętam awanturę, jaką Jackowi zrobiłam po powrocie do domu. Może i przeholowałam wtedy, nie wiem. Ale zwymyślałam go od lumpów i obiboków. Bałam się wtedy, że wpadł w złe towarzystwo, że nie daj Boże zacznie pić, jak jego ojciec. Miałam najgorsze przeczucia. I w gruncie rzeczy nie pomyliłam się, bo już w następnym tygodniu wezwali mnie do szkoły, bo Jacka złapano, jak pije wino w szatni. Tym razem musiałam iść rozmawiać z samym dyrektorem szkoły. Nieprzyjemne to było spotkanie. W gabinecie poza mną zjawili się jeszcze rodzice trzech innych chłopaków, którzy zostali złapani na gorącym uczynku, gdy pili na terenie szkoły alkohol, palili papierosy i oglądali jakieś plugawe gazetki.

Nawet mój mąż, który raczej nie interesował się dziećmi, okropnie się zdenerwował. Jednak na Jacku kolejna awantura nie zrobiła wrażenia. Jak zwykle potraktował ją lekko, cmoknął mnie w czoło, powiedział „Przepraszam, mamusiu, już będę grzeczny, obiecuję”, i wyszedł. Wiedziałam, że i tym razem niewiele wskóraliśmy z mężem. Po dwóch latach do powtarzających się od czasu do czasu afer z piciem i paleniem doszedł seks. Jacka bardzo interesowały dziewczyny. Domyślałam się, że nie tylko oglądał świerszczyki, nawet mu mówiłam o prezerwatywach, że jak trzeba, dam na ten cel pieniądze. Ale już było za późno na naukę i przestrogi. Moje dziecko spłodziło dziecko, gdy zaczynało drugą klasę ogólniaka. Byłam załamana.

Jacek sprowadził Beatę do domu, kiedy ciąża już była widoczna

Dziewczynę wyrzucili ze szkoły i z internatu, w którym mieszkała. Nie chciała się przyznać w domu, że spodziewa się dziecka. Postanowiła, że w rodzinnym miasteczku pokaże się dopiero latem, w wakacje, gdy już urodzi. Ale i tak się wszystko wydało. Szkoła oficjalnie powiadomiła jej rodziców. Myślałam, że wspólnie pomożemy naszym dzieciom, jednak rozmowa z matką Beaty pozbawiła mnie złudzeń.

– Jak za późno na skrobankę, to niech odda dzieciaka i po kłopocie – usłyszałam w telefonie.

Aż trzęsłam się ze zdenerwowania. Nie mogłam się nadziwić, jak można tak po prostu zostawić własne dziecko z takim życiowym problemem i udawać, że nic się nie stało. Wiedziałam, że bez pomocy dorosłych te dzieciaki się pogubią. Na męża nie mogłam za bardzo liczyć, dopiero co zdołał się jakoś pozbierać po odwyku. „Ale czy sama dam radę im pomóc?” – zastanawiałam się.

Beata nie była zdziwiona reakcją swojej matki, za to mój syn stanowczo zapewnił, że nie odda swojego potomka do adopcji, a tym bardziej nie zostawi go w domu dziecka. Zdecydował, że na początek znajdzie jakieś dorywcze zajęcie i będzie zarabiać na utrzymanie matki swego dziecka. Twierdził, że jak tylko oboje z Beatą osiągną pełnoletność, pobiorą się. Prosił jednak, abyśmy mu pozwolili zostać w domu z dziewczyną, bo na razie nie mieli się gdzie podziać.

– Bachora zmajstrować umiałeś, to i dach nad głową sobie teraz jakiś wystrugaj – grzmiał wtedy Zygmunt.

Mąż złościł się strasznie. I trudno było mu się dziwić. Nie podobała mu się perspektywa mieszkania z Jackiem, jego panną i dzieckiem w dwóch małych pokojach. Była przecież jeszcze nasza starsza córka, która właśnie szykowała się do matury.

– Chcesz nas wyrzucić, tato? – spytał Jacek, patrząc Zygmuntowi prosto w oczy. Objął Beatę opiekuńczym gestem i dodał: – Nie zrobisz tego, prawda? Jesteś przyzwoitym człowiekiem i… tego nie zrobisz… – Jackowi łamał się głos.

Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Nie mogłam pojąć, skąd u naszego dziecka, tego krnąbrnego nastolatka, tyle odwagi, dojrzałości. Widziałam, że mąż też był zaskoczony jego słowami. Popatrzył na Jacka jakoś tak inaczej niż zwykle i powiedział cicho:

– Masz rację, synu, nie zrobię.

Potem zdjął z wieszaka kurtkę i wyszedł z domu. Byłam pewna, że po tym wszystkim diabli wezmą cały odwyk i że wróci napity, ale się pomyliłam. Po dwóch godzinach zadzwonił od swojego brata, że kombinuje dodatkowe łóżko, zanim kupimy nowe.

– Rysiek może nam pożyczyć tapczan. Niedługo wracam, na razie – powiedział spokojnie jak nigdy.

Tamtego wieczoru zrozumiałam, że w naszym domu bardzo dużo się zmieniło. My się zmieniliśmy…

Szybko wzięliśmy się do organizowania życia po nowemu. Było ciasno, ale panował spokój. Byłam za to wdzięczna swoim domownikom, bo sama w środku przeżywałam straszne męki. W głowie kłębiły mi się ponure myśli, napadały mnie różne nastroje: z dna rozpaczy wpadałam w euforię… Z jednej strony cieszyłam się, bo dziecko – nawet to urodzone w zupełnie nieodpowiednim czasie – to szczęście, ale z drugiej… Martwiłam się, jak na taką duża rodzinę zarobimy, jak mój syn odnajdzie się w nowej roli. Miałam żal do losu, że to zdarzyło się za wcześnie, że Jacek stracił bezpowrotnie coś ważnego, zaprzepaścił szansę na lepsze życie niż moje i męża.

Zawsze marzyłam, że nasze dzieci, Jola i Jacek, pokończą studia, zdobędą dobre zawody, unikną tej całej szarpaniny o każdy grosz, jakiej my doświadczyliśmy przez większość naszego dorosłego życia. Jola była pilna, ale za Jacka zawsze musiałam się wstydzić. „Zdolny, ale leser i rozrabiaka” – mówili nauczyciele. Mimo wszystko, nawet kiedy zaczął wagarować, palić i popijać, wciąż liczyłam, że jeszcze wyrośnie z tych głupot, pozbiera się i wykształci. Teraz, gdy spadł na niego obowiązek wychowania i utrzymania własnego dziecka, byłam niemal pewna, że nie zrobi nawet matury.

Nie doceniłam syna, chociaż los szykował mu jeszcze inne, niemiłe niespodzianki. Martusia urodziła się 3 maja, tuż po

17 urodzinach Jacka. Była zdrowa i śliczna. Syn od pierwszych chwil pokochał córeczkę. Był nią wprost oczarowany. Nie poznawałam własnego dziecka.

Niestety, narodziny Martusi nie cieszyły jej mamy

Zaraz po wyjściu ze szpitala Beata była rozdrażniona i oschła w stosunku do małej. Do Jacka, który okazywał dziewczynie uczucie, odnosiła się z rezerwą. Do reszty naszej rodziny – w szczególności do mnie – Beata pozostała nieufna, taka sama jak wtedy, gdy przyjęliśmy ją pod swój dach.

Łudziłam się, że dziewczyna z czasem oswoi się z nową sytuacją, obudzi się w niej instynkt macierzyński. Trudno się było dziwić, że jest wystraszona, czuje się niepewnie; przecież sama była jeszcze dzieckiem. Tymczasem jej dystans do Martusi i wrogość do najbliższego otoczenia rosły z dnia na dzień. Coraz częściej zza drzwi pokoju syna dobiegały odgłosy sprzeczek między Beatą i Jackiem. Dziewczyna nie chciała karmić córeczki piersią, nie miała w ogóle serca, żeby się nią zajmować. Zupełnie nie dorosła do roli, jaka jej przypadła.

Najwięcej przy dziecku robił Jacek, mimo że – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – wciąż chodził do szkoły i uczył się wieczorami w kuchni. Czasem zarywał też noce na naukę. Kiedy Martusia się budziła i płakała, brał córeczkę na ręce i siedział z nią nad książką. W końcu czerwca oświadczył nam, że bez żadnej poprawki zdał do trzeciej klasy. Na samych trójach, ale przeszedł. Byłam szczęśliwa, bo w tych warunkach to był naprawdę wyczyn w wykonaniu mojego syna.

Cieszyłam się też, że Jola, nasza córka nie miała problemów z nauką. Maturę i egzaminy wstępne na studia zdała śpiewająco. Przy tych wszystkich problemach, jakie się na nas wtedy zwaliły, to była wielka pociecha. W dniu kiedy sąd ustanowił kuratora dla Martusi, Beata nie wróciła na noc. Bardzo się niepokoiłam, chcieliśmy jej z mężem szukać, ale Jacek powstrzymał nas. Wtedy się dowiedziałam, że Beata nie chce dziecka. Oświadczyła synowi, że zrzeka się wszelkich praw do Martusi i że nie będzie się ich domagała w przyszłości. Oczywiście, mogła jeszcze zmienić zdanie, trzeba było się z tym liczyć. Syn przyjął decyzję Beaty ze spokojem, ale dla mnie to był kolejny wstrząs.

– Jak ty sobie, dzieciaku, sam poradzisz? – rozpłakałam się. – Przecież miałeś skończyć szkołę, pracować, a teraz? Ja tak niewiele mogę dla ciebie zrobić… Idę na osiem godzin do sklepu i jeszcze mam daleko do tej roboty… Prawie wcale mnie w domu nie ma, na nic nie starcza mi czasu, a tu trzeba dzieckiem się zająć, zakupy zrobić, obiad ugotować… – biadoliłam.

Pamiętam, jak mnie Jacek uspokajał.

– Ja już, mamuś, o tym wszystkim myślałem. Dam radę. Do października, dokąd nie zaczną się wykłady, pomoże mi Jolka. Dogadałem się też z kumplem, Piotrkiem, że zajmie się Martusią, jak pójdę do szkoły. Będzie brał w pracy tylko wieczorną zmianę…

– No też coś? Nie będziesz chyba dziecka pod opieką takiego łobuza zostawiał?

– Piotrek nie jest łobuzem. Tylko tak wygląda… Ma robotę i niegłupi z niego gość. Zobaczysz, mama, Martusi włos z głowy nie spadnie.

I tak się zaczęło dorosłe życie mojego niedorosłego syna

Wszyscy po trochu zajmowaliśmy się Martusią, każdy na ile mu czas pozwalał, ale tak naprawdę to najwięcej serca i pracy poświęcił jej Jacek do spółki ze swoim pokręconym kolegą z podwórka. Piotrek miał okropną, zakazaną gębę i cały był w tatuażach. Przychodził do Marty z gitarą, na której wygrywał jakieś smętne kawałki. Zabierał wnuczkę na spacery, karmił ją i przewijał. Zdarzało się nawet, że pichcił dla niej zupki. Siedział u nas najwyżej do 15-tej, kiedy Jacek wracał ze szkoły, a potem szedł na swoją zmianę do północy pilnować parkingu.

Pamiętam dokładnie te pierwsze miesiące życia mojej wnuczki i muszę powiedzieć, że bardzo wszystko przeżywałam. Ale też każdy kolejny dzień przynosił radość. Nasza wnusia rosła zdrowo, robiła wrażenie bardzo bystrej i ciekawej świata.

Kiedy Martusia skończyła rok, mój syn wystąpił o przyznanie praw rodzicielskich. Beata zrezygnowała z nich.

– Twoja mama odeszła, bo nie umiała się tobą zająć – tłumaczył Jacek Martusi, jak będąc już w przedszkolu spytała, czy ja jestem jej mamusią.

Wystraszyłam się wtedy. Bałam się, że okrutna prawda może skrzywdzić dziecko. Jacek jednak stwierdził, że na pewno dużo bardziej by cierpiała, gdyby ją wprowadzał w błąd, opowiadał niestworzone historie na temat matki, a córka dowiedziałaby się prawdy po latach. Nie zamierzał więc niczego przed nią ukrywać. I miał rację. Marta naturalnie oswoiła się z myślą, że jest tylko tata. A właściwie tata i… Piotrek.

Ten obcy człowiek bardzo szybko zawładnął serduszkiem małej Marty. Widząc go, wyciągała rączki, chciała słuchać tego jego brzdąkania na gitarze, wierszyków czytanych zachrypniętym głosem… Rzeczywiście, ten chłopak miał niespotykany dar. Potrafił opiekować się dzieckiem w taki całkiem naturalny sposób.

Jacek świetnie dogadywał się z kolegą w kwestiach wychowania małej. Dzielili się obowiązkami. Nieraz ten „łobuz i przybłęda”, jak go kiedyś nazywałam, sam ugotował obiad dla całej naszej rodziny. Od czasu do czasu robił też zakupy i nie brał wtedy ode mnie ani złotówki. Chcąc nie chcąc, przyzwyczailiśmy się do jego obecności w domu i z czasem zaczęliśmy traktować go jak pełnoprawnego domownika, a on odwdzięczał się dobrym sercem. Kilka razy zwierzał mi się ze swoich przeżyć. Dowiedziałam się, jak wylądował w poprawczaku, jak jego ojciec zapił się na śmierć, a matka znalazła sobie jakiegoś gacha i nigdy się synem nie przejmowała. Piotrek nie miał łatwego życia, a jednak nie stoczył się. W trudnej sytuacji, w jakiej znalazł się mój syn, Piotrek dostrzegł szansę dla siebie.

– Dobrze się tu u was czuję – powiedział mi kiedyś. – Jak w rodzinie… A Martę to ja naprawdę kocham. To nie szkodzi, że jest nie moja… Matka ją zostawiła, a to najgorsze, co może być dla dzieciaka… – stwierdził. W jego głosie słychać było żal za własnym domem, matką.

W sumie dobrze, że i my mogliśmy coś zrobić dla tego życiowego rozbitka. Marta tak bardzo przywiązała się do kolegi syna, że bez niego nie mogły się obyć żadne święta, żadna uroczystość w domu czy w przedszkolu…

Od przyjścia na świat wnuczki, wiele zmieniło się w życiu mojego syna. Tak bałam się o jego maturę, a on zdał ją bez większego wysiłku. Potem co prawda nie zaczął studiów, musiał pracować na siebie i Martę, ale dał sobie radę. Ostro harował na budowach, potem zrobił jakieś kursy obsługi ciężkich maszyn, zaczął lepiej zarabiać i stanął na nogi. Wziął nawet kredyt na nieduże mieszkanie. Wnuczka nareszcie miała swój własny pokoik.

W swoje trzydzieste urodziny Jacek postanowił zapisać się na zaoczne studia… Byłam w euforii.

Ale jak to w życiu, nic nie może trwać wiecznie. Na jesieni Zygmunta, mojego męża, powalił udar, a miesiąc po pogrzebie dowiedzieliśmy się, że Piotrek – uwielbiany przez Martę „wujek” – ma białaczkę. Niestety, bardzo złośliwą, nawet perspektywa przeszczepu nie dawała większej nadziei.

Piotrek słabł z dnia na dzień. Kiedy został wypisany ze szpitala, Jacek z Martą zajmowali się nim na zmianę. Wnuczka tak się zaangażowała, że narobiła sobie wtedy zaległości w szkole. Był początek marca. Mijały dwa miesiące, odkąd padła diagnoza, tymczasem Piotrowi poprawiło się samopoczucie. Przez kilka dni jakby odzyskał siły, brał leki i wierzył, że mu pomogą, i w końcu doczeka się na przeszczep. W weekend wyjrzało słońce i Jacek z Martą zabrali Piotra na krótki spacer. W moją wnuczkę wstąpiła nadzieja. Bardzo przeżywała chorobę Piotra i teraz uczepiła się myśli, że wszystko będzie dobrze… Niestety, po kilku dniach nastąpiło gwałtowne pogorszenie, i 16 marca Piotr zmarł.

Druga śmierć w ciągu krótkiego czasu, utrata kochanego opiekuna i przyjaciela tak ją przygniotły, że Marta nie zdołała się pozbierać z nauką, wpadła w depresję i nie zdała do III klasy gimnazjum. Wnuczka zamknęła się w sobie. Zaczęła chudnąć, mdlała… Kilka razy wzywaliśmy pogotowie. Lekarz kazał zrobić badania pod kątem anemii, ale żadną siłą nie można było zmusić Marty do tego. Potrzebowała psychicznego wsparcia, a my nie umieliśmy jej pomóc. Zarówno Jacek jak i ja, a także moja córka, która już od kilku lat była żoną i matką – staraliśmy się wyrwać wnuczkę z rozpaczy, niestety bez skutku. Żadne atrakcje, prezenty czy wyjazdy nie pomagały.

Może to był ten moment, kiedy Marcie zabrakło matki?

Leczenie Marty trwało kilka miesięcy: lekarstwa, terapia, a nawet pobyt w szpitalu… Syn robił wszystko zgodnie z zaleceniami lekarzy, był przy dziecku, zapewnił jej wszystko, czego potrzebowała. Także świętą cierpliwość i wyrozumiałość. Marta powoli odzyskiwała równowagę.

Matura Marty i dyplom Jacka zbiegły się jakoś w czasie. Potem równocześnie się zakochali. Marta od razu mi się pochwaliła swoim chłopakiem. Ale o istnieniu kobiety w życiu syna miałam się dowiedzieć dużo później. Wnuczka zdała do Szkoły Głównej Handlowej. Wybrała ekonomię. Syn obawiał się, że to za trudny kierunek, ale Marta już po pierwszym roku rozwiała wszelkie jego wątpliwości.

Pewnego razu razem z przyjaciółką wybrała się w góry. Po kilku dniach dołączył do nich mój syn, który miał je przywieźć z powrotem. Kiedy spacerowali po Szczyrku, natknęli się na Beatę. Handlowała pamiątkami na straganie. Jacek poznał ją od razu, chociaż minęło tyle lat. Lekko skinął głową, chciał jednak odejść bez rozmowy. W tym momencie podeszła do niego Marta i zapytała:

– Co tam, tatuś, kupujesz coś?

Wtedy Beata podobno zrobiła się czerwona na twarzy, i natarczywie przyglądała się swojej córce. Widziała ją pierwszy raz od 21 lat! Syn stał zmieszany, zastanawiał się, co zrobić. W końcu jednak żadne z rodziców Marty nie zdradziło się ani jednym gestem. Marta wzięła Jacka za rękę i odeszli.

– Dobrze zrobiłeś, po co jej demolować życie po tym wszystkim… – stwierdziłam, gdy usłyszałam od syna, co się stało.

Jedna rzecz przez te wszystkie lata nie dawała mi spokoju, i nigdy nie miałam śmiałości zapytać o nią syna. Teraz był chyba najwłaściwszy moment.

– Jacuś, a ty nigdy nie chciałeś być z inną kobietą? – spytałam niepewnie.

– Długo nie chciałem. Beata mi strasznie pokręciła w głowie. Ale teraz jest ktoś. Niedługo ją poznasz, mamo.

I wtedy zadzwonił telefon:

– Babciu, zdałam na piątkę! Jestem magistrem ekonomii.

– Podziękuj tatusiowi – powiedziałam i oddałam słuchawkę synowi.

Judyta, 61 lat

Reklama

Czytaj także:
„Moja córeczka wymigiwała się od szkoły, bo wstydziła się wady wzroku. Bała się, że dzieci będą wyzywać ją od okularnic”
„Krewni mojego męża ciągle opowiadali mi, że macierzyństwo to moje powołanie, że każda kobieta musi mieć dziecko… A ja nie chcę!”
„Matka przyjaciółki mojej córki zrobiła ze mnie darmową niańkę. Miałam karmić, uczyć i odbierać jej dziecko z przedszkola”

Reklama
Reklama
Reklama