Reklama

Ja miałam dwadzieścia lat, mój narzeczony niewiele więcej. Kochałam go do szaleństwa! Wiadomość o ciąży przyjęłam spokojnie, tym bardziej że jego rodzice bardzo się ucieszyli.

Reklama

To przyszli teściowie wybrali nam termin ślubu – miał być szybko, żeby jeszcze nie było widać rosnącego brzucha. Oni zorganizowali wesele, kupili suknię i welon… Długi, spływający do samej ziemi, upięty na cienkim, złotym kółku, z konwaliami nad uchem.

Nie mam ani jednej ślubnej fotografii, wszystkie podarłam. Ale pamiętam, że oboje wyglądaliśmy jak ze snu.

Lekarz nawet nie poprosił mnie do gabinetu

Czułam się świetnie do początku trzeciego miesiąca. Potem zaczęły się kłopoty: miałam nieustanne mdłości, bóle głowy, nogi i ręce puchły mi tak, że palce wyglądały jak serdelki.

Zbrzydłam, miałam paskudną cerę, włosy mi się przetłuszczały, z lustra patrzyła na mnie obca, nalana dziewczyna. I ciągle chciało mi się płakać!

– Idziemy do lekarza! – zdecydowała wreszcie teściowa. – Dosyć tego. Cackasz się z sobą, jak z jajem.

– Twoja mama mnie chyba nie lubi – zwierzałam się Krzysiowi. – Jej zależy tylko na dziecku. Ja się nie liczę.

– Nieprawda – pocieszał mnie.

– Czeka na to nasze maleństwo, jak na siódmy cud świata, ale to nie znaczy, że ty dla niej nie jesteś ważna. Zrobi wszystko, żebyś tylko szczęśliwie urodziła.

Załatwili mi najlepszego ginekologa w mieście, prywatnie. Nawet nie wiem, ile kosztowała wizyta, ale na pewno bardzo dużo. Zrobiono mi USG i wszystkie potrzebne badania krwi. Potem długo siedzieliśmy na korytarzu i czekaliśmy na wyniki.

Byłam zdziwiona, że najpierw do gabinetu poproszono nie mnie, a mamę Krzyśka, jednak pomyślałam, że skoro lekarz i teściowa są znajomymi od wielu lat, to może ona chce się czegoś dowiedzieć także o swoim zdrowiu. Czekałam spokojnie. Nie podejrzewałam niczego złego.

Drzwi gabinetu znowu się uchyliły i teściowa zawołała mojego męża. Trochę się zdenerwowałam, ale nie na tyle, żeby zapytać, co to za tajemnice?

Siedziałam na plastikowym krześle i wymyślałam imiona dla mojego dziecka: jeśli chłopczyk, to Jasiek, jeśli dziewczynka – może Zosia?

Teściowa i Krzysiek wyszli na korytarz. Myślałam, że teraz kolej na mnie, jednak usłyszałam:

– Idziemy do auta – Krzysiek pociągnął mnie za rękę. – Mama źle się czuje.

Nadal nie docierało do mnie, że coś jest nie tak. Dopiero w samochodzie, kiedy teściowa przez cały czas siedziała, pociągając nosem, zrozumiałam: „Chodzi o mnie, a właściwie o moją ciążę... Najwyraźniej nie jest dobrze”.

Teściowa nie czekała, aż Krzysio wjedzie na podjazd. Wyskoczyła ledwo minął bramę i pobiegła do drzwi domu. Teść już na nią czekał. Zwykle o tej porze był w firmie, widocznie do niego zadzwoniła, skoro wrócił tak wcześnie.

– Wiesz co, kochanie – powiedział Krzysiek troskliwie. – Ty się najlepiej połóż, odpocznij… Ja muszę jeszcze na chwilę zajrzeć do rodziców. Mam ważną sprawę.

Zostałam sama. Już nie miałam wątpliwości, że jest jakiś problem, i że on mnie dotyczy.

Wiedziałam, że to moje dziecko. Mój cud

Usiadłam w rogu kanapy, objęłam brzuch ramionami i powiedziałam do niego: „Nie martw się, damy sobie radę, mama nie da ci zrobić krzywdy”.

Jeszcze nic nie było widać, byłam prawie płaska, ale po raz pierwszy tak siebie nazwałam: „Mama”. To był dla mnie wielki moment.

Mojej prawdziwej mamy nie pamiętam. Umarła, kiedy byłam niemowlęciem. Nikt, łącznie z nią samą, nie wiedział, że ma wrodzoną wadę serca. Odeszła wyczerpana ciążą. Miała tylko dwadzieścia cztery lata.

Potem była Julia, moja mama przyszywana. Dobra, czuła, wyrozumiała. Niestety, ojciec nie umiał jej pokochać i Julia w końcu od nas uciekła. Kiedy dorosłam, próbowałam ją odszukać, ale mi się nie udało.

Tata pił. Dbał o to, żebym nie chodziła głodna, ale już o to, żebym nie była brudna, musiałam starać się sama.

W naszym domu czasem pomieszkiwały różne kobiety; jedne były bardziej miłe, inne mniej, ale z żadną się nie zaprzyjaźniłam. Miałam serce pełne miłości, tylko nie było jej komu dać, więc, kiedy poznałam Krzysia, ta miłość wylała się szeroką rzeką.

Kiedy tak siedziałam i obejmowałam swój jeszcze płaski, ale już wypełniony nowym życiem brzuch, poczułam nagle taką słodycz i radość, jakiej nie budził we mnie nikt wcześniej. Ani mama, ani Julia, ani nawet Krzysiek. Zupełnie jakby wciągnął mnie jakiś wir, potem przycichł i odleciał, zostawiając spokój i pewność, że nic mnie nie załamie i niczego się nie przelęknę.

Miałam dopiero dwadzieścia lat, niewiele wiedziałam o życiu, a przyszło mi stanąć oko w oko z bardzo trudnym problemem. Moja wielka miłość do Krzysia, moje małżeństwo, wygodny dom, życzliwa rodzina męża, w zamian za życie chorego dziecka, które nie musiało się urodzić.

Chcieli, bym usunęła ciążę

Na początku nie rozumiałam, co oni do mnie mówią.

– Jesteś młodziutka, będziesz miała inne dzieci, oboje z Krzysiem znajdziecie najlepszych lekarzy, którzy poprowadzą następną ciążę. Możesz nawet rodzić za granicą, we wszystkim wam pomożemy – tłumaczył teść.

Teściowa nie była taka delikatna.

– Trzeba przerwać, no, co się tak patrzysz? Usunąć, po prostu! Chyba się nie zniewolisz chorym dzieckiem?! Zresztą, chodzi także o Krzysztofa. Chcesz mu zniszczyć życie? Przywiązać do nogi młyński kamień? Nigdy ci na to nie pozwolę! Też jestem matką i będę walczyć, żebyś nie skrzywdziła mojego syna.

Tak się dowiedziałam, że badania wskazują na duże prawdopodobieństwo uszkodzenia płodu.

– W stopniu znacznym – zaznaczyła teściowa, żebym nie pomyślała, że chodzi o jakąś błahostkę.

Moja nowa rodzina natychmiast i bez porozumienia ze mną podjęła decyzję o aborcji. Do głowy im nie przyszło, że mogę się nie zgodzić.

Teściowie uważali aborcję za coś w rodzaju wyrwania zęba, w moim przypadku mlecznego, bo, jak twierdzili, „mogę prawie zaraz być w ciąży powtórnie”, czyli ząb mleczny będzie usunięty, na jego miejsce wyrośnie nowy, lepszy, bielszy, zdrowszy…

Zapewniali mnie, że „nawet niczego nie poczuję”, bo dostanę dobre znieczulenie, za które oni zapłacą każde pieniądze, więc nie ma powodu, żebym się bała albo martwiła.

– Czego tu żałować? – gorączkowała się teściowa. – Paru komórek, które się źle poukładały? To nie jest jeszcze dziecko, to na razie galareta bez świadomości i czucia. Im szybciej się jej pozbędziesz, tym lepiej dla ciebie.

Mąż stanął po stronie matki

Czekałam, co powie mój Krzyś. Byłam pewna, że stanie po mojej… po naszej stronie, ponieważ tak samo jak ja, też już kocha to dziecko.

Milczał jednak, więc zapytałam:

– A ty? Dla ciebie to też galareta?

Nigdy tak na mnie nie patrzył, chłodno, uważnie, wzrokiem, w którym nie było śladu emocji.

– Chcę mieć dzieci – odpowiedział – ale zdrowe! Chorego nie umiałbym pokochać. Nie dałbym rady.

Znowu objęłam swój brzuch, gotowa bronić tego nowego życia, na które nikt nie czekał. Nikt, oprócz mnie.

Oboje z Krzyśkiem nie spaliśmy całą noc. Leżeliśmy obok siebie – zdrowi, młodzi, piękni… i tacy nieszczęśliwi. Odwróciłam się od niego, owinęłam kołdrą, starałam się cicho oddychać, żeby mógł wszystko spokojnie przemyśleć. Byłam pewna, że zaraz mnie przytuli i powie: „Głuptasie! Naprawdę myślałaś, że mówiłem poważnie? Że byłbym takim draniem? Nie martw się, coś wymyślimy. Znajdziemy innego doktora, a, jeśli będzie trzeba, jeszcze innego. Nie zostaniesz z tym sama”.

Ale Krzysztof się do mnie nie odzywał. Po jakimś czasie usłyszałam, że pochrapuje, potem zaczął miarowo posapywać, wreszcie mocno zasnął. Ja zdrzemnęłam się dopiero wtedy, gdy za oknem zrobiło się jasno.

Gdy się obudziłam, Krzysztofa już nie było. Umyłam się, ubrałam, potem usiadłam na łóżku i znowu czekałam – nie wiadomo na co. Nikt do mnie nie zajrzał, nikt nie zapytał, czy czegoś nie potrzebuję i jak się czuję.

Bóg zesłał mi siostrę Anielę

W końcu wstałam i wyszłam z domu. Bez śniadania, nawet bez porannej herbaty. Nie wiedziałam, dokąd iść, co robić, z kim się spotkać i porozmawiać. Byłam kompletnie skołowana. Po raz pierwszy w życiu tak bardzo, tak rozpaczliwie potrzebowałam własnej mamy, żeby mi coś poradziła albo żeby mnie chociaż wysłuchała. Ale mogłam liczyć tylko na siebie.

Nigdy nie byłam przesadnie religijna, do kościoła chodziłam rzadko, podobnie jak Krzysztof i jego rodzice. Ale to oni nalegali, żebyśmy zgodnie z tradycją wzięli ślub kościelny. Zgodziliśmy się, dlaczego nie?

Od ślubu nie byłam w kościele, ale tamtego dnia nagle zapragnęłam wejść do świątyni. Może potrzebowałam ciszy, spokoju, zadumy, a może chciałam wierzyć, że nie jestem sama ze swoim zmartwieniem.

Usiadłam w ławce w pobliżu ołtarza i zapatrzyłam się na wizerunek Madonny z Dzieciątkiem. Miała taką miłą, dobrą twarz, tuliła do siebie dziecko , jakby wiedziała, że tylko w jej ramionach jest ono bezpieczne.

Zrobiło mi się strasznie smutno. Zaczęłam płakać, nie mogłam się uspokoić. Obejmowałam brzuch rękami i szlochałam żałośnie.

Nawet nie zauważyłam, że po kościele krząta się szczuplutka, niska zakonnica w czarnym habicie. Zmieniała kwiaty w wazonach, poprawiała świece, przecierała ławki, i co raz spoglądała w moją stronę. Kiedy usłyszała, że chlipię, podeszła i położyła mi rękę na ramieniu.

– Chodź, dziecko – usłyszałam.

Wstałam i poszłam za nią. Zaprowadziła mnie do pokoju zastawionego szafami i pachnącego woskiem.

– Tutaj poczekaj – powiedziała, więc usiadłam na krześle i czekałam, bo i tak nie wiedziałam, co robić.

Wróciła po paru minutach z kubkiem kakao i drożdżówką na białym talerzyku.

– Jedz – uśmiechnęła się. – W twoim stanie trzeba jeść.

– Skąd siostra wie? – wyjąkałam.

– Masz obrączkę na palcu i ryczysz przed Matką Boską, więc albo chcesz mieć dziecko i nie możesz, albo nie chcesz, a ono do ciebie przyszło. Ile ja takich biedaczek widziałam…

– Przyszło, już przyszło, ale chyba jest chore i nie wiem, co mam robić.

– Jak to, nie wiesz? – zakonnica spojrzała na mnie i uśmiechnęła się łagodnie. – Masz je kochać! Jeszcze bardziej masz je kochać. Jeśli jest chore, to jeszcze bardziej.

– Ale nikt go nie chce, nawet własny ojciec ani dziadkowie.

– Przecież ty je chcesz. Wystarczysz za cały świat.

Mąż i teściowie nigdy nie odwiedzili Michasi

Dwa dni później poszłam do innego lekarza. Jego adres dostałam od siostry Anieli, która wtedy nakarmiła mnie i pocieszyła. Podczas badania słyszałam bicie serca mojego maleństwa, i od chwili, kiedy to się stało, nikt nie mógł już mnie zmusić, abym się go wyrzekła.

Próbowałam przekonać Krzysztofa, żeby nie wyrzucał nas ze swojego życia. Nie udało się. Powiedział, że już mnie nie kocha i chce rozwodu.

Zgodziłam się, chociaż zakonnice, prowadzące Dom Samotnej Matki, twierdziły, że nie powinnam tego robić. Nawet nie chciałam alimentów, taka byłam na początku zraniona i upokorzona. Na szczęście siostrom udało się mnie przekonać, żebym z nich nie rezygnowała. Zrozumiałam, że nie powinnam pozbawiać córki prawa do pieniędzy, których na pewno będzie bardzo potrzebowała.

Teściowie mnie straszyli, obrażali, obgadywali, ale byłam niewzruszona. Walczyłam o te alimenty dla córki jak lwica. I wywalczyłam kwotę, dzięki której mogłyśmy jakoś żyć.

Ani Krzysztof, ani dziadkowie Michalinki nigdy nas nie odwiedzili. Ale muszę przyznać uczciwie, że co miesiąc na moje konto wpływały zasądzone przez sąd alimenty dla małej.

Misia była wspaniałym dzieckiem, dobrym, ufnym, pogodnym. Lgnęła do ludzi, wyciągała rączki i chciała, by brać ją na kolana. Nie wszyscy mieli na to ochotę, niektórym przeszkadzały jej wady fizyczne.

Ja ich nie zauważałam. Dla mnie była najpiękniejsza. Pamiętałam słowa siostry Anieli i kochałam moją córeczkę za cały świat!

Słowa sędzi dodały mi otuchy

Kiedy Misia skończyła osiem lat, pierwszy i ostatni raz postanowiłam wystąpić o podwyższenie alimentów. Nie miałam innego wyjścia. Opieka nad małą pochłaniała mi większość czasu, więc nie mogłam pójść do pracy. Zresztą nie miałam zawodu, ukończyłam tylko liceum, kto by mnie zatrudnił?

Mała potrzebowała więcej niż zdrowe dzieci: leków, rehabilitacji, specjalnego jedzenia. Korzystałam z pomocy socjalnej, dostawałam dary z parafii, przyjmowałam każdy odruch ludzkiego serca, mimo tego ciągle brakowało mi pieniędzy. Dlatego poszłam do sądu, choć wiedziałam, że spotkam tam Krzysztofa, może także jego żonę. Wiedziałam, że kilka lat temu się ożenił i ma nowe, zdrowe dziecko.

Na sprawie słuchałam, jak adwokat Krzysztofa wylicza, ile jego klient wydaje na swoją córkę: lekcje języków obcych, rytmika i taniec, jazda konna, dobre, prywatne przedszkole. To rzeczywiście musiało kosztować.

– Córka mojego klienta jest wyjątkowo zdolna, co dokumentują zaświadczenia od pedagoga z przedszkola. Trzeba jej dać możliwość wszechstronnego rozwoju intelektualnego.

– Przypominam, że klient pana mecenasa ma dwie córki – nie wytrzymała sędzia.

Byłam jej wdzięczna, chociaż ostatecznie podwyżka alimentów, jaką zasądziła, była symboliczna. Nie miałam wyjścia – okazało się, że biedny Krzysztof niespodziewanie stracił pracę i został bez żadnych dochodów.

Mój własny anioł

Wiedziałam, że to podłe oszustwo, ale nie miałam siły na dalszą walkę. Musiałam sobie poradzić inaczej. Od rehabilitantki, która zajmowała się Misią, dostałam podręcznik robienia witraży, małą szlifierkę i szczypce do obróbki szkła. I to był strzał w dziesiątkę.

Zaczęłam gromadzić materiał – najlepsze były butelki po piwie, bo miały grube, opalizujące szkło i nadawały się do tworzenia miniaturowych kompozycji. Przeważnie były to kwiaty, czasem ptaki lub anioły. Sprzedawałam je przez internet. Sama zarabiałam, byłam z siebie dumna.

Robiłam drewnianą ramę z listewek, wyklejałam ją mocnym papierem, na którym rysowałam projekt. Potem dobierałam kawałki różnokolorowego szkła – i tak powstawały moje pierwsze „arcydzieła”.

Na początku szło mi średnio, ale z biegiem czasu zaczęłam nawet przymierzać się do metody Tiffaniego. Wtedy okazało się, że to nie ja, lecz Misia jest prawdziwą artystką!

Zawsze lubiła być blisko, kiedy pracowałam. Cieszyła się, pokazywała palcem poszczególne szkiełka, tak łącząc ze sobą kolory i kształty, że wyglądały wprost bajecznie.

Jeden anioł był szczególnie piękny. Udało mi się zdobyć szkło o delikatnym, różowawym odcieniu. Miało wtopione pęcherzyki powietrza i wyglądało niezwykle lekko i szlachetnie.

Kiedy Misia zrozumiała, że z tego szkła zrobimy anielską sukienkę, buzia jej się rozjaśniła radosnym uśmiechem. Chciałam, żeby skrzydła były seledynowe, ale kręciła głową, że nie, to nie tak, nie ten kolor, inny odcień. Ile ja się naszukałam, zanim zaakceptowała odpowiednie szkiełko.

Anioł unosił się do nieba na turkusowych skrzydłach. Dopiero, kiedy zestawiłam obie barwy zrozumiałam, że nie można było inaczej. Powieszony w oknie, świecił niezwykłym blaskiem niezależnie od tego, czy dzień był jasny, czy pochmurny.

Ten anioł, to najdroższa pamiątka po mojej córce.

Stracili to, co najcenniejsze

Misia odeszła parę dni przed swoimi dziesiątymi urodzinami. Zawiadomiłam Krzysztofa o pogrzebie, ale nie przyszedł. Byli sąsiedzi, rehabilitantka, panie z opieki, kilka zakonnic, dwóch księży z naszej parafii, nawet rejestratorka z przychodni. Ale ojca Misi ani jej dziadków nie było.

To wtedy, po powrocie do domu, podarłam nasze ślubne zdjęcia.

Podobno teściowa opowiada, że nareszcie mogę żyć normalnie.

– Sama chciała – mówi. – Nikt jej nie kazał się tak mordować. Wszystko miała na własne życzenie. I po co? Zmarnowała ponad dziesięć lat, nikt jej tego już nie odda.

A ja myślę, że to ona jest biedną kobietą. Nie poznała, jakim cudem i szczęściem była jej wnuczka. Też na własne życzenie. I też nikt jej tego nie odda.

Olga

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama