Koniec z moimi ambicjami i poczuciem niezależności, postanowiłam pewnego dnia, gdy mój czteroletni syn Kacper popłakał się, bo nie mogłam mu kupić rowerka. Nie ma co przekonywać wszystkich dookoła, że sobie sama z dzieckiem doskonale radzę. Cóż to za niezależność, jeżeli muszę stale wysłuchiwać od matki utyskiwań, że tak naprawdę, to jestem z Kacprem na jej utrzymaniu, a moja pensja starcza tylko na czynsz za wynajętą kawalerkę i bieżące opłaty. Nawet nie mogłam zaprotestować, bo to, niestety, prawda. Przy okazji takiej rozmowy zawsze powracał temat pana Waldka. Matka uważała, że najwyższy czas, abym zdecydowała się na ślub z właścicielem sklepu mięsnego, który buduje duży dom, ma luksusowy samochód i dużo cierpliwości, jeżeli przez pięć lat nie zmienił zdania i chce mnie poślubić. Pan Waldek ma 45 lat, jest grubym i łysym facetem o piskliwym głosie, ale to wszystko nie powinno mi przeszkadzać.
– Przy takim obrotnym mężu, ptasiego mleka by ci nie zabrakło. A tak, to nie wiadomo, jak związać koniec z końcem – biadała.
Upomnieć się o alimenty czy poślubić Waldka z mięsnego
Pan Waldek, mimo swoich braków, powinien być według niej moim faworytem, bo w małych, powiatowych miasteczkach samotna kobieta ma niewielkie możliwości znalezienia dobrze płatnej pracy. W dodatku czteroletnie panieńskie dziecko nie jest dla niej dobrą wizytówką.
Miałam do wyboru: albo wyjść za pana Waldka, który gotów był mnie przyjąć z moim nieślubnym synem, albo upomnieć się wreszcie o alimenty od Marka, ojca Kacpra, który do tej pory nie miał pojęcia o jego istnieniu. A właśnie dowiedziałam się z listu mojej koleżanki Doroty, u której pięć lat temu spędzałam wakacje po zdaniu matury, że na biednego nie trafi. Ten zaradny Marek, który kiedyś wyjeżdżał do Włoch na winogrona i oliwki, miał teraz świetnie prosperujący skład materiałów budowlanych.
Teraz jednak beznadziejna rzeczywistość coraz częściej skłaniała mnie do refleksji i budziła wątpliwości: czy rzeczywiście w imię dumy i obrażonej godności mogę pozbawiać syna tego wszystkiego, co się dziecku należy? A to, że go samotnie wychowywałam było przecież winą Marka, który mnie wtedy haniebnie zdradził, a później nawet się nie odezwał, nie przyjechał do mnie, choć znał adres. Może mu to teraz nieco skomplikuje życie, ale trudno.
Do tej pory prześladowały mnie wspomnienia o Marku i może to właśnie one nie pozwoliły mi ułożyć sobie życia. Nie byłam też tak do końca pewna, czy tylko sprawa alimentów zadecydowała o mojej chęci spotkania się z nim. Może taki powrót do przeszłości będzie jakimś lekarstwem na pierwszą miłość? Może się z niej całkowicie wyleczę? Może zamiast przystojnego mężczyzny, spotkam zaniedbanego, grubego i łysiejącego faceta, awanturującego się, że chcę go wrobić w dziecko? A jeżeli nic się nie zmieniło? Co będzie wtedy?
Na spotkanie z ojcem dziecka
Spakowałam walizkę i plecak z rzeczami moimi i syna, i pojechaliśmy do Doroty. Miała dyżur w szpitalu, gdzie pracowała jako pielęgniarka, więc zjedliśmy obiad przygotowany przez jej siostrę i zabrałam syna na spacer do lasu.
– Mamo, mamusiu! Koń jedzie! – krzyknął podniecony Kacper.
– Musimy mu zejść z drogi – odpowiedziałam zajęta myślami, w jaki sposób zaaranżować spotkanie z Markiem.
Nie oglądając się, pociągnęłam go za rączkę na lewą stronę.
– Trzeba zawsze uważać, by nie wpaść pod koła wozu – pouczyłam syna.
– Ale on nie ciągnie wozu! – ekscytował się Kacper i aż podskakiwał z wrażenia.
Odwróciłam się zdziwiona, słysząc wyraźnie zbliżający się tętent. Drogą jechał konno jakiś mężczyzna. Gdy zeskoczył przed nami z grzbietu konia, odruchowo ścisnęłam rączkę Kacpra. To był Marek, ojciec mojego dziecka, z którym pięć lat temu spacerowałam po tej leśnej drodze. Mówił wtedy, że chciałby mieć konia do jazdy wierzchem. Widocznie niektórym marzenia się spełniają.
– Ania z Zielonego Wzgórza – powiedział zdumiony, patrząc na mnie z tym trochę łobuzerskim uśmiechem, który jeszcze teraz powodował szybsze bicie serca.
Tak mnie wtedy nazywał, nie tylko z powodu imienia i rudych włosów, lecz także dlatego, że dom Doroty stał na wzgórzu.
– Nic się nie zmieniłaś, jakby czas stanął w miejscu.
– Mylisz się, niewiele już mam wspólnego z tą dawną Anią – podałam mu dłoń. – Pozostał mi tylko zwyczaj uciekania w krainę wyobraźni, bo życie jest czasami trudne.
Boże, co ja plotę, to wcale nie tak miało być, pomyślałam poniewczasie. Zamiast być dumna, twarda w negocjacjach i konkretna, zaczęłam się nad sobą użalać. Ale wbrew własnej woli, na widok tego mężczyzny, którego kiedyś tak kochałam, serce zaczęło mi łomotać jak oszalałe.
Zobacz też: Prawdziwe historie: To będzie moje dziecko