„To niewiarygodne, ale przecież też widziałam tego chłopca. A potem mój mąż został uratowany”
Co z tego, że wszyscy stanęli po stronie Wojtka. On wciąż czuł wyrzuty sumienia, nie potrafił się otrząsnąć po tamtej tragedii.
- redakcja mamotoja.pl
Jako sześciolatek Wojtek uparł się, że pójdzie do szkoły sportowej o profilu pływackim. Jego marzeniem był zawód ratownika – tak mówi jego mama, czyli moja teściowa.
Jeszcze przed maturą spędzał całe lato nad Bałtykiem. Wysoki, doskonale zbudowany, opalony – właściwie nie musiał podrywać kobiet. To one podrywały jego. Tak się składa, że jedną z tych kobiet byłam ja. Poznaliśmy się właśnie na plaży w Ustce, gdzie pracowałam jako wychowawczyni na kolonii. Pewnego dnia, jeden z moich jedenastoletnich podopiecznych był łaskaw założyć się z kolegą, że choć nie umie pływać, to się nie utopi… Kiedy chłopcu nic już nie groziło, spojrzeliśmy sobie z Wojtkiem w oczy, a ja poczułam, że to jest właśnie to, o czym marzyłam. Kilka dni później byliśmy parą.
W trakcie kilku sezonów nad morzem Wojtek uratował życie wielu osobom. Ale między wrześniem a majem pracował na dużym basenie w mieście. Pilnował pływających i prowadził zajęcia jako instruktor pływania.
Kiedy zajęć nie było, pełnili dyżur we dwójkę – z kolegą albo koleżanką. Zgodnie z regulaminem nie wolno im było nigdy jednocześnie opuścić hali basenowej – kiedy jedno musiało skorzystać z toalety, drugie pilnowało kąpiących się… Tego feralnego dnia nie zawiódł Wojtka refleks ani umiejętności. Zawiodło go tylko szczęście…
Dyżurowali na basenie z Marleną. Było sporo osób, które przyszły same, oraz dwie grupy – niewielkie, za to zupełnie inne. Jedną stanowili seniorzy, drugą – rozbrykana grupa dzieci z półkolonii. Oczywiście dzieci przebywały na płytszej części basenu, gdzie głębokość nie przekracza 130 cm.
W pewnej chwili Marlena musiała wyjść do toalety, a Wojtek został sam.
I wtedy to się stało – dokładnie w tym samym momencie. Starszy mężczyzna z prawej strony basenu zasłabł i zaczął tonąć. Jednocześnie Wojtek usłyszał krzyk z lewej – tam, gdzie były dzieci…
W ułamku sekundy podjął decyzję. Do mężczyzny miał bliżej, więc skoczył do basenu i wyciągnął go na zewnątrz niecki. Starszy człowiek złapał powietrze, a Wojtek płynął już na drugą stronę basenu – do dzieci.
Zobaczył chłopca unoszącego się bezwładnie na powierzchni wody. Natychmiast go wyciągnął i zrobił sztuczne oddychanie. Niestety, woda wlała się już do płuc. Dziecko zmarło.
Winny jest tylko los
Taka sytuacja większości ratownikom nie zdarzy się nigdy w życiu. Komisja zawodowa, przed którą Wojtek stanął, nie dopatrzyła się żadnego błędu. Wyłącznie wyjątkowego pecha, tragicznego zbiegu okoliczności.
Gorzej było z szalejącymi z rozpaczy rodzicami chłopca, którzy szukali winnych swojej tragedii. Posunęli się nawet do oskarżeń, że Wojtek powinien był najpierw ratować dziecko.
– Nasz syn miał dziewięć lat i całe życie przed sobą! Tamten człowiek miał siedemdziesiąt lat! Co takiego mógł przeżyć, co było ważniejsze od życia dziecka!? – krzyczała matka chłopca.
Ale i ona w końcu zrozumiała, że nie ma mowy o winie ratownika. Także wszyscy koledzy okazali Wojtkowi absolutne wsparcie i odmawiali wszelkich rozważań w stylu „co by było, gdyby…”.
– To są idiotyzmy! – złościł się Romek, przyjaciel Wojtka z pracy. – Ratownik nie jest od zastępowania Pana Boga! Zawsze skaczemy najpierw tam, gdzie jest bliżej i nigdy nie zastanawiamy się, kto się akurat topi. Tu nie ma gorszych i lepszych. Kto uważa inaczej, nigdy nie będzie ratownikiem…
Ale wszystkie te słowa nie były w stanie pomóc Wojtkowi. Szok był absolutnie zrozumiały, ale do szoku doszła obsesja. Wojtek całymi dniami odtwarzał tamten moment, tworzył w głowie jakieś fikcyjne scenariusze. Mimo iż wszyscy uwolnili go od wszelkich zarzutów, zmagał się z ogromnym poczuciem winy. Nie jadł, nie spał i, co najgorsze, oddalał się ode mnie.
Nie pomagało nic. Ani wsparcie przyjaciół, ani moje. Namówiłam Wojtka na podjęcie terapii w gabinecie psychiatry. Jest wierzący, więc postarałam się także o pomoc mądrego księdza.
Daremnie. Wojtek wstawał rano, szedł do pracy, niby normalnie funkcjonował, ale ja czułam, że ta sprawa go niszczy. Kilka razy wspomniał o samobójstwie. Zaczęłam poważnie obawiać się o jego życie. I modliłam się o cud…
Ten wybieg doradziła mi siostra:
– Udaj, że jesteś chora i lekarz zalecił ci zmianę klimatu. Jakieś góry, jakieś źródła, nie wiem, na przykład na Dolnym Śląsku. Żeby było daleko i, broń Boże, nie nad wodą. I że bez Wojtka nie pojedziesz. Kocha cię, pewnie się zgodzi, nawet jeżeli bardzo nie chce…
Wojtek bardzo nie chciał, ale się zgodził. Wzięliśmy urlopy, znalazłam pensjonat, pojechaliśmy do Dusznik. Pobyt w uzdrowisku nikomu nie może zaszkodzić, ale ja miałam wrażenie, że przyjechałam tam z manekinem.
Wojtek robił wszystko, co chciałam: chodził na spacery, pił źródlaną wodę, wdychał powietrze w solnej grocie. Ale robił to jak automat, bez cienia przyjemności. Tylko dlatego, że go prosiłam. Po tygodniu pomyślałam, że to wszystko na nic, że równie dobrze możemy wrócić do domu i zaoszczędzić pieniądze. Byłam zupełnie załamana…
I właśnie wtedy to się stało po raz pierwszy. Coś, czego nigdy nie zrozumiem, ale co przecież sama widziałam na własne oczy!
Był wczesny wieczór, już lekko zmierzchało. Wyciągnęłam Wojtka jeszcze na krótki spacer, miałam nadzieję, że może wracając, wejdziemy przynajmniej na lody. Najpierw jednak poszliśmy ścieżką wzdłuż parku. Obok ścieżki stały jakieś urządzenia do ćwiczeń – drążki, drabinki, równoważnie…
Na jednej z drabinek zobaczyliśmy chłopca. Od razu coś zwróciło moją uwagę. Dzieciak, najwyżej dziesięciolatek, był sam. Zwróciłam uwagę, że jest ubrany zupełnie nieodpowiednio do pogody, bo było zdecydowanie chłodno, a on miał na sobie tiszert i spodenki.
Kiedy go mijaliśmy, spojrzał w naszą stronę i uśmiechnął się. Miałam wrażenie, że nie do mnie, tylko do Wojtka.
Uśmiechnęłam się do dziecka i spojrzałam na męża. Miał na twarzy jakiś dziwny grymas, taki, jakiego nie widziałam nigdy wcześniej i czego nie umiem nawet opisać….
Nie muszę rozumieć
Byliśmy kilka metrów za drabinką, kiedy coś kazało mi się odwrócić. Ścieżka była pusta. Chłopca nie było już na drabince i nigdzie w zasięgu wzroku. Poczułam się dziwnie, ale pomyślałam, że to pewnie miejscowy dzieciak. Doskonale zna ten park i w sekundę zniknął za jakimś krzakiem…
Nie rozmawialiśmy na ten temat. Wróciliśmy do pensjonatu i wcześnie poszliśmy spać.
Następnego dnia o podobnej porze nie proponowałam już spaceru. Chciałam obejrzeć koncert w telewizji, a poza tym lało jak z cebra i nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się do parku. Jednak Wojtek powiedział, że chciałby się przejść. Że weźmie parasol i że to nawet fajnie, że wreszcie pada. I że nie muszę z nim iść, bo przecież może pójść sam. Byłam zaskoczona, ale nie protestowałam. To był pierwszy moment od miesięcy, kiedy Wojtek chciał zrobić coś z własnej inicjatywy…
Koncert był świetny i kiedy po jego zakończeniu spojrzałam na zegarek, zorientowałam się, że zrobiło się późno. Wojtek powinien być już z powrotem… Telefon męża leżał na stole, więc nie mogłam do niego zadzwonić.
Zaniepokoiłam się. Mijały minuty, a we mnie narastała panika. Przypomniałam sobie wszystkie dziwne rzeczy, które Wojtek mówił po wypadku. Dlaczego pozwoliłam mu samemu wyjść?! Co on wymyślił?! Wybiegłam z pensjonatu i pognałam w stronę parku. Na szczęście ulewa zmieniła się już w mżawkę. Biegłam ścieżką, aż zobaczyłam mojego męża.
Siedział na ławce, niedaleko drabinki, na której wczoraj spotkaliśmy miejscowego chłopca. Wojtek był zupełnie mokry, złożony parasol leżał obok, a po jego włosach i twarzy płynęła woda. Coś powiedziałam, nie pamiętam co, byłam przerażona. Ale wtedy odezwał się Wojtek…
– On tu był. Ten chłopiec, którego nie uratowałem. Widzieliśmy go już wczoraj, pamiętasz? Powiedział mi wtedy, żebym tu dziś wrócił. Czekał na mnie. Powiedział mi, że jest szczęśliwy i żebym się już nie martwił. Że tak miało być i nie mogłem tego zmienić.
A potem stało się coś niezwykłego. Wojtek spojrzał na mnie i zobaczyłam, że się uśmiecha. Pierwszy raz od tamtego strasznego wypadku…
Do pensjonatu szłam już z innym Wojtkiem – tym dawnym. Mój mąż szybko wrócił do pełni życia a tamta historia odeszła w przeszłość.
Nie pytajcie mnie, czy wierzę w duchy, bo nigdy nie wierzyłam. Wiem tylko, że wtedy, w tamtym parku w Dusznikach, widziałam małego chłopca na drabince, a potem mój mąż został uratowany. Stało się coś, czego nigdy nie zrozumiem, ale może wcale nie muszę rozumieć…
Jagoda, 30 lat
Zobacz też:
- "Malwinka była szczęśliwa, bo poznała jakichś dwóch chłopców. Zamarłem, gdy usłyszałem, do czego ją namawiają"
- "Majka nie płakała po śmierci mamy. W piątą noc po pogrzebie zrozumiałem, dlaczego. I poczułem, że tracę rozum"
- „Dopiero po jakimś czasie od adopcji zrozumiałam, jak straszne rzeczy przeszedł Kacper. Najgorsze traumy miał jednak przed sobą”