Reklama

Reklama

Ona – dziennikarka radiowa i telewizyjna, on – lektor języka angielskiego. Kiedy ich spytać, czy trudno wychowywać adoptowane dzieci, nie rozumieją pytania. Przecież dzieci w ogóle wychowuje się trudno...

Bardzo długo nie chcieli mieć dzieci. Nie, żeby wcale, ale zawsze było, że jeszcze nie teraz.
– Myślałam, że nie nadaję się na matkę. Nie chodziło o mnie, ja już swoje przeżyłam, przebalowałam. Bałam się, że jakiemuś dziecku zmarnuję życie – opowiada Jolanta Krysowata, reportażystka Polskiego Radia Wrocław, prezenterka programu telewizyjnego Polsatu „Nasze dzieci”, szczęśliwa (choć czasem umęczona) matka Misia i Tosi.

Kreska, bo tak nazywają ją nawet przygodni znajomi, i Bogodar zawsze mieli taki pomysł na życie: jedno sobie urodzimy, drugie adoptujemy. Kolejność nie miała znaczenia. Czas płynął, 10 lat konkubinatu minęło jak z bicza strzelił, skończyli budowany niemal chałupniczym sposobem wymarzony dom we wsi pod Wrocławiem.

„Kurczę, jest gniazdo, trzeba by znieść jajko” – myśleli. I jeszcze o tym, że powinni jakoś zapłacić za swoje szczęście, za miłość, która przetrwała 10 lat nienaruszona, nietknięta. „Trzeba dzielić się szczęściem, bo odejdzie” – myśleli. Jedno sobie urodzimy, drugie adoptujemy... W dowolnej kolejności, ale jeszcze nie teraz. I wtedy umarła Mrówka!

To nie był żaden wybór, Misiek po prostu był nasz
– Mrówka była moją przyjaciółką od zawsze – opowiada Kreska. – W dorosłym życiu ona mieszkała w Warszawie, ja we Wrocławiu. Nie widywałyśmy się często, ale byłyśmy dla siebie i to wystarczyło. A potem Mrówka zachorowała na raka. Umierała trzy miesiące i ja przy tym byłam. Myślałam wtedy, że nic nie ma sensu, a potem, że jeśli nie można uratować konkretnego życia, trzeba dać je komuś innemu. Innemu życiu trzeba dać szansę. Bo może dzięki temu powstanie jakiś wiersz, albo lekarstwo na raka. A może i nie powstanie, ale to szansa się liczy. Wtedy podjęliśmy decyzję...

Zgłosili się do ośrodka adopcyjnego, przeszli szkolenie. Nie zależało im na noworodku, bo one i tak „idą jak świeże bułeczki”...
– Najgorsze było czekanie – mówi Kreska. – To jest taki czas, kiedy świat składa się wyłącznie z rzeczy i spraw związanych z dzieckiem. Na ulicy widzi się tylko dzieci, w sklepach sprzedają wyłącznie dziecięce ubranka...
Wreszcie telefon zadzwonił. Jest dziecko wolne prawnie – powiedziała pani z ośrodka adopcyjnego. Chcieli je zobaczyć już. Teraz. Zaraz. Ale dom dziecka wyznaczył termin za... dwa tygodnie, bo wtedy miała się zebrać stosowna komisja. Te dwa tygodnie przeżyli jak we śnie. Wreszcie się doczekali. W sekretariacie, siedząc na skajowej kanapie pierwszy raz zobaczyli Michałka.

– Zezowaty, łysy i tak uczulony, że całe ciało pokryte było jakby łuską. Miał półtora roku, a nie umiał stać, chodzić, mówić. Taka kupka nieszczęścia. Spojrzałam i pękło mi serce – mówi Kreska.
Przykucnęli przy nim na podłodze. Chłopczyk spojrzał, rączką dotknął najpierw policzka Kreski, potem Bodka, potem znowu Kreski, jakby sprawdzał: gładkie, szorstkie, gładkie... Widać uznał, że rodzina jest w komplecie, bo westchnął, przytulił się do Kreski i... spokojnie zasnął.
– Resztę dnia przeżyłam jak w transie – uśmiecha się Kreska. – Miałam w głowie kompletny mętlik, nie pamiętałam ani jego twarzy, ani imienia, ale wiedziałam jedno – to moje dziecko.

Dzieci łatwo kochać, ale trudno z nimi wytrzymać
Następnego dnia znów odwiedzili Michałka. Po wizycie opiekunka zaniosła chłopczyka do sali. Stali w korytarzu i patrzyli.
– To było okropne. W łóżeczkach bez pościeli, bez poduszki – bo po co, skoro jest ciepło – leżały malutkie dzieci. Kilkanaście, a panowała tam kompletna, martwa cisza. Michaś zaczął wić się w łóżeczku, jak w jakimś ataku. Uderzał głową w szczebelki, ale nie płakał, nie krzyczał. Nie wydał ani jednego dźwięku. Staliśmy w tym korytarzu, jak zamurowani. Podeszła do nas opiekunka i mocnym kopnięciem zatrzasnęła te drzwi. I wtedy serce pękło mojemu mężowi.
„Nigdy niczego nie załatwiałaś po znajomości – powiedział Bodek. – To teraz załatw, żeby ta rozprawa w sądzie odbyła się jak najszybciej. Bo trzeba go stąd zabrać...”.

Kilka tygodni później zostali rodzicami Michałka. Wzięli go na ręce i poszli przez swoją wieś. I z każdego domu ktoś wyszedł, żeby go powitać.
– A potem zaczęły się schody – wzdycha Kreska. – Czwartego dnia podlałam kwiaty, a Michał zaczął się dusić – na mokrą ziemię też miał alergię. Rozdałam więc kwiaty sąsiadkom, a ukochany kot mojego męża został eksmitowany do garażu. Ale to nie wystarczyło. Michałek był uczulony na wszystko. Na ryż, marchewkę, ziemniaki, soję... Pamiętam, gotowałam mu zupę. Wsypałam sól do garnka z wrzątkiem i... rozpłakałam się. Nie miałam nic, co mogłabym do tej zupy dodać. A potem okazało się, że Michaś może jeść buraki, ale nie takie ze sklepu. Mąż poszedł do sąsiadów i wrócił z pełną torbą...

Powoli, powoli wyprowadzali malca z najgorszych alergii. Już nie wyglądał, jak pokryty łuską stwór z kosmosu. Już chodził, już się uśmiechał. Któregoś dnia, zamyślony, jak to on, dreptał przez kuchnię. Nagle zatrzymał się, zmarszczył czółko. „Mama. Tata. Mama Kesia” – powiedział.

Dwa lata później adoptowali Tosię. Bo w czasach, kiedy z Misiem było najgorzej, obiecali sobie, że jak wreszcie wyjdą z tych wszystkich chorób, adoptują jeszcze jedno. A obietnica, to obietnica. Znowu zgłosili się więc do ośrodka adopcyjnego.

– Zobaczyliśmy, jaka jest różnica między zwykłym, a rodzinnym domem dziecka. Nie musieliśmy czekać na żadną komisję, nie było sterylnych łóżeczek bez pościeli. Dzieciaki biegały po ogródku, pranie moczyło się w wannie. To był normalny dom. Stąd nie musieliśmy zabierać Tosi najszybciej, jak się dało. I nie musieliśmy wynosić jej na drogę, żeby poznała sąsiadów, bo zaraz sama poleciała przez wieś.
A potem zaczęło się normalne, zwyczajne życie pary z dwójką dzieci. Niełatwe życie trzeba dodać, bo – jak mówi Kreska – dzieci łatwo się kocha, tylko trudno z nimi wytrzymać. Wie o tym każda matka i każdy ojciec.
– Kiedyś, po kolejnej nieprzespanej nocy, miałam wszystkiego dosyć – śmieje się. – Żaliłam się koleżance z pracy, że taka jestem zmęczona, taka nieszczęśliwa. „Chciałaś? To masz” – skomentowała. „Chciałam?” – oburzyłam się. – To była wpadka.”
I rzeczywiście. Wpadłam w miłość...

Joanna Kadej-Krzyczkowska
fot. Andrzej Luc

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama