Reklama

Zbliżały się święta i sylwester. Myślałam, że spędzimy je osobno, bo Miłosz, mój chłopak od trzech miesięcy (chłopak trochę dziwnie brzmi, bo on ma lat trzydzieści siedem, a ja jestem niewiele młodsza) musiał jechać na coroczny spęd rodzinny, jeśli nie chciał obrazić dziadka i ojca. Ale on poprosił, bym pojechała z nim. Ucieszyłam się, bo to znaczyło, że nasza znajomość być może wkracza w etap związku, czego bardzo chciałam.

Reklama

Kiedy jechaliśmy autem, z opowieści Miłosza wyłonił się obraz rodziny, która choć swój rodowód może wynieść od siedemnastowiecznej drobnej szlachty, od dawna już tkwi na granicy rozpadu. Kiedyś liczna, obecnie jej członków można było policzyć na palcach obu rąk. I nie tylko wojny przyczyniły się do wytrzebienia rodu.

– Dzieci umierały w kołyskach – wyjaśnił krótko Miłosz i wzruszył ramionami. – Pech.

Rodzinny dom Miłosza – duży, piętrowy dwór w angielskim stylu – stoi w dość rozległym parku pełnym starych drzew. Wychowana w ciasnym trzypokojowym mieszkaniu, zastanawiałam się, jak to jest mieszkać w takim przestronnym budynku. Pewnie wspaniale. Miłosz jednak twierdził, że atmosfera tu jest przygnębiająca. Jakby unosił się nad wszystkim mroczny cień. Uciekł na studia i już nie wrócił. Bywa tu trzy razy do roku – na święta i na urodziny dziadka.

Weszliśmy do środka. Dom był wspaniały. Najbardziej zachwycił mnie wielki salon na parterze, z ogromnym kominkiem i oknami od podłogi do sufitu. Od korytarza dzieliły go wielkie, rozsuwane drzwi, teraz otwarte, przez które widać było szerokie drewniane schody wiodące na piętro.

Cała rodzina już była. Dziadkowie Miłosza, Jan i Róża, po osiemdziesiątce, ale szczupli, pełni życia, choć oboje podpierali się laskami. Jego rodzice, Henryk i Krystyna. Stryj Hieronim, dobiegający sześćdziesiątki radca prawny, który pracował także w rodzinnym biznesie, i jego żona, Małgorzata. Oraz ich syn Robert z żoną Dagmarą i trzymiesięczną córeczką. No i Miłosz. Rzeczywiście jak na ród z kilkusetletnim drzewem genealogicznym, było to niewiele.

Większość pomieszczeń na piętrze była zamknięta, nieużywana.

Dostałam jeden z pokoi gościnnych po prawej stronie schodów. Miłosz rozpakował się w swoim dawnym pokoju. Jak powiedział, babcia Róża, choć była otwarta na wiele nowoczesnych zmian, w tym jednym trwała przy swoim – razem mieszkają jedynie małżeństwa. Cóż, jakoś przeżyjemy – pomyślałam.

Następnego dnia była Wigilia. Od rana wszystkie siedziałyśmy w kuchni, szykując potrawy. Przyznam, że polubiłam te kobiety, nawet zgryźliwą panią Różę, która siedziała u szczytu stołu i tylko rzucała polecenia.

Byłam trochę sztywna i spięta, bo starsze kobiety przyglądały się, co i jak robię, jakby oceniały, czy się nadaję, czy pasuję do ich grona. W pewnej chwili Dagmara pochyliła się ku mnie i nie przerywając krojenia ziemniaków na sałatkę, powiedziała cicho:

– Nie przejmuj się. One tak tylko na pokaz. I tak wiedzą, że nie mają na nic wpływu – mrugnęła okiem. – Kiedy ja przyjechałam tu pierwszy raz, nie umiałam nawet nastawić wody na herbatę. Ale z tobą, jak widzę, nie jest tak źle. Wyluzuj, kochana.

Odetchnęłam i powoli napięcie ze mnie zeszło. Słuchałam, co kobiety sobie opowiadają, z czego się śmieją.

Przed piętnastą stół już był nakryty, gotowy do pierwszej gwiazdki. Mężczyźni ubrali wielką żywą choinkę, rozwiesili lampki. Ktoś włączył kolędy. Atmosfera świąt nabrzmiewała.

Postawiłam właśnie na stole ostatnią potrawę, kiedy kątem oka dostrzegłam ruch na schodach wiodących na piętro. Zobaczyłam młodą kobietę w długiej sukni z peleryną, jakby z dawnej epoki. Kobieta skręciła w prawo, gdzie były pokoje gościnne. Wydawało mi się, że weszła do pokoju Dagmary i Roberta. Obejrzałam się – słyszałam głos Dagmary dobiegający z kuchni, Robert podłączał z Miłoszem ostatnie lampki. W ich pokoju spało dziecko. Dagmara miała w kieszeni mechaniczną niańkę, więc wiedziała, czy mała Łucja śpi.

Ależ tu zimno!

Weszłam po schodach na górę i podeszłam do drzwi pokoju. Otworzyłam je. Pomieszczenie oświetlała mała lampka nocna stojąca na stoliku. W łóżeczku spało dziecko. Nikogo innego nie było. Podeszłam bliżej. Wtedy poczułam zimny przeciąg, który owinął się wokół mnie. Wszystkie włosy na ciele stanęły mi dęba. Za mną trzasnęły drzwi, aż podskoczyłam ze strachu. Hałas obudził małą, która zaczęła płakać. Bałam się wziąć ją na ręce, nigdy nie trzymałam tak małego dziecka. Na szczęście po chwili przybiegła Dagmara.

– Co tu robisz? – spytała, biorąc córkę na ręce i patrząc na mnie uważnie.
– Miałam wrażenie, że ktoś tu wszedł. Jakaś kobieta…
– Wszyscy są na dole.
– Wiem, masz rację – wzdrygnęłam się. – Dlatego byłam ciekawa, kto to. Ale nikogo nie było. No nic, pójdę się przebrać – wymamrotałam.

Pod nieufnym spojrzeniem Dagmary czułam się, jakby przyłapała mnie na niezbyt dobrym uczynku.

Przebrałam się i wróciłam na dół. Wigilia była przyjemna, choć nieco sztywna. Moje pierwsze wrażenie, że ta rodzina nie była ze sobą zbyt zżyta potwierdzało się. Ale wszyscy bardzo się starali, żeby było miło.

Poszliśmy spać dobrze po północy. Miłosz trochę wypił, ja też i postanowiliśmy tę noc przespać osobno. Obudził mnie chłód i lekki ból brzucha. Zanim otworzyłam oczy, pomyślałam, że pewnie zjadłam za dużo tłustego węgorza. A może to kapusta mnie rozpiera. Postanowiłam pójść do łazienki. Otworzyłam oczy…

Nade mną pochylała się młoda kobieta w długiej sukni z peleryną.

Widziałam jej dłoń, którą niemal przytykała do mojego brzucha. Kołdra leżała odsunięta obok.

Nie przestraszyłam się. Pomyślałam, że śnię. Nie mogło być inaczej, gdyż ta kobieta nie do końca wyglądała rzeczywiście. W świetle księżyca padającym z okna leciutko lśniła.

Wstrzymałam oddech. Wtedy kobieta zwróciła twarz w moją stronę.
– Nie oddam diabłu ani jednego dziecka – wyszeptała.

Jej głos wywołał na mojej skórze gęsią skórkę. Znów wszystkie włoski stanęły mi dęba. I nagle dopadła mnie panika – silna, bezrozumna, niemal zwierzęca, jakby z mojego mózgu opadła cała warstwa cywilizacji i rozsądku, obnażając jego jądro, gadzi mózg, ten ewolucyjnie pierwszy, kierujący odruchami.

Nie pamiętam, jak zerwałam się z łóżka, pamiętam tylko, że wyjąc ze strachu, doskoczyłam do drzwi i próbowałam je otworzyć, ale nagle zapomniałam, jak to się robi. Walczyłam z klamką, zapewne pchając drzwi, zamiast ciągnąć je do siebie. Aż w końcu ktoś otworzył je z zewnątrz i wpadłam w ramiona Miłosza.

Uspokajał mnie długi kwadrans, wreszcie rozum mi wrócił. Powiedziałam mu, co mi się przyśniło.
– Bo przecież to był sen, prawda? – patrzyłam mu w oczy, prosząc wzrokiem, by potwierdził. – Jej tu przecież nie było.
– Nie było – odparł.
Został ze mną w pokoju, ale nie zasnęłam do rana. Nie mogłam. Gdzieś w głębi mnie drżał dziwny niepokój.

Była nieszczęśliwa

Rano przy śniadaniu dziadków Miłosza nie było. Pani Róża podobno już wypiła swoją poranną kawę i poszła na codzienny spacer, a pan Jan śniadań nie jadał. Siedział w bibliotece.

Mama Miłosza spytała, dlaczego w nocy krzyczałam. Odparłam, że miałam sen, który mnie przestraszył.
– Koszmar? – spytał Robert, smarując chleb masłem. – Taki z typu goniących cię gigantycznych pająków?
– Na szczęście nie – uśmiechnęłam się. – Śniło mi się, że otworzyłam oczy, a nade mną stała jakaś obca kobieta. Nie wiem, dlaczego wpadłam w panikę. Takie reguły snu. Nie ma się nad nim kontroli.

Przepraszam, jeśli kogoś obudziłam – dodałam, bo czułam, że tak wypada.

Niemowlę, które leżało w nosidełku obok stołu, zakwiliło. Popatrzyłam na nie i zimny dreszcz przeleciał mi po krzyżu. Kobieta z mojego snu to była ta sama, którą widziałam wcześniej na schodach. A przecież wtedy nie spałam! Nie powiedziałam jednak o tym.

Po śniadaniu Miłosz poszedł z ojcem i Robertem do biblioteki, by porozmawiać z dziadkiem, Dagmara zajęła się dzieckiem, a ja wybrałam się na spacer. Było zimno i wilgotno. Park był zadbany i zapewne wiosną czy latem wyglądał pięknie. Teraz posągi i altany stojące między bezlistnymi drzewami wyglądały jak porzucone.

Miłosz poradził mi, bym poszła do północnej części parku, na stary rodzinny cmentarz. Ostatnie groby pochodziły z lat czterdziestych zeszłego wieku. Było tu prawie pięćdziesiąt mogił przodków Miłosza. Szłam między marmurowymi nagrobkami, ozdobionymi rzeźbionymi aniołkami, czytając napisy. Niektórzy umarli w słusznym wieku osiemdziesięciu kilku lat, niektórzy nie dożyli dziesięciu. Zatrzymałam się przy nagrobku z dziewiętnastego wieku. Chroniła go wysoka figura anioła z rozpostartymi skrzydłami.

Napisy głosiły, że spoczywa tu Judyta, lat 23 oraz trójka dzieci w wieku czterech i trzech lat oraz sześciu miesięcy. Najsmutniejsza była data śmierci dzieci – 26 grudnia 1878 roku.

Kobieta zmarła trzy tygodnie później. Jakaś zaraza?

Usłyszałam za sobą zgrzyt piasku na ścieżce. Obróciłam się. Obok mnie stanęła pani Róża. Oparła się na lasce i nie patrząc na mnie, zaczęła mówić:

– Miała osiemnaście lat, gdy została żoną Witolda, ówczesnego właściciela majątku. Był od niej starszy o dwadzieścia kilka lat, wdowiec. Miał już dwóch dorosłych synów. Niezbyt przyjemny człowiek. Nadużywał alkoholu i okolicznych dziewek. Judyta nie chciała za niego wyjść, ale rodzina ją zmusiła. Podobno była cicha, wycofana, zalękniona. Mąż nie pytał, czy ona chce spełniać obowiązki małżeńskie – westchnęła.

– Teraz niektórzy nazwaliby to nieustannym małżeńskim gwałtem. Wtedy nie miała się komu poskarżyć. Kiedy urodziła trzecie dziecko, coś w niej pękło. W drugi dzień świąt nie pojechała na przyjęcie do pałacu hrabiego, bo stwierdziła, że źle się czuje. Przed północą utopiła w wannie niemowlaka, a potem udusiła poduszką pozostałą dwójkę dzieci. Służba znalazła ją siedzącą na podłodze z martwymi dziećmi w ramionach. Mamrotała, że nie odda ich diabłu. Witold wezwał lekarza, który stwierdził, że Judyta postradała zmysły, i przepisał jej laudanum, żeby zaznała spokoju. Mąż kazał zamknąć nieszczęsną w pokoju. Miała się nią opiekować niania dzieci. Trzy tygodnie później, mimo że niemal cały czas była otępiała, powiesiła się na sznurze od zasłon. Niania zapisała w swoim pamiętniku, że przez te tygodnie patrzyła tępo w dal i mamrotała, że nie pozwoli, by diabeł dostał jakiekolwiek inne dziecko.

Okno macierzyństwa

Pani Róża zamilkła. Czułam przenikające mnie zimne dreszcze, ale kładłam to na karb ziąbu i wiatru. Myślałam, że babcia Miłosza skończyła, ale nie. Spojrzała na mnie.
– Patrzę na ciebie i wnuka i widzę, że się bardzo kochacie. To dobry chłopak, mimo że nie zgadzam się z nim w wielu sprawach. I myślę, że pasujecie do siebie. Ale czas ucieka, Marianno. Nie jesteś już taka młoda. Twoje okno macierzyństwa powoli się zamyka. Nie chciałabym, by nasz jedyny wnuk pozostał bez spadkobiercy.
– Spadkobierczyni może być? – spytałam odruchowo.
Wąskie usta staruszki wygięły się w cieniu uśmiechu.
– Może. Mój mózg wciąż żyje w czasach, kiedy wiadomo było, że spadkobierca jest mężczyzną. I nie pytaj mnie, czy mi się to podobało. Tak byłam wychowana, nie kwestionowałam miejsca kobiety w świecie.
– A gdyby miała pani wtedy obecną świadomość?

Popatrzyła znów na grób Judyty.
– Nie byłoby mnie tutaj – wyszeptała.

Kiedy powoli w milczeniu wracałyśmy do domu, myślałam o dziecku. W przeszłości zbyt byłam zajęta swoim życiem, podróżami, pracą zawodową. Miałam dwóch partnerów. Żaden z nich nie był zadowolony, gdy powiedziałam, że nie chcę dziecka. I myślę, że z tego powodu mój związek z Ryszardem się skończył. Teraz ten mój licealny ukochany ma żonę i trójkę dzieci. Długie lata myślałam, że nie jestem stworzona do życia rodzinnego. Aż spotkałam Miłosza. Teraz myśl o dziecku nie odrzuca mnie. Więcej… chciałabym mieć jego dziecko. Czyżby więc przez cały ten czas problem tkwił w nieodpowiednim partnerze?

Tego popołudnia, gdy siedzieliśmy sami w salonie przy kominku, powiedziałam Miłoszowi o mojej rozmowie z panią Różą.
– Użyła bardzo ładnego sformułowania. Powiedziała, że moje okno macierzyństwa się zamyka.

Miłosz patrzył w płomienie. Milczał przez chwilę, i uznałam, że nie chce na ten temat rozmawiać. Zrobiło mi się jakoś smutno.
– Miałem siedem lat, kiedy dziadek namówił mojego ojca, by wrócił do domu i przejął część obowiązków w firmie – odezwał się wreszcie. – Kiedy się tu wprowadziliśmy, mama była w ciąży. Urodziła moją siostrę. Dwa miesiące później Sonia już nie żyła.
– Och… Tak mi przykro. Była chora?
Pokręcił głową.
– Urodziła się zdrowa, i była zdrowa. Lekarze mówili, że z jakiegoś powodu płuca przestały pracować. Udusiła się. Jest pochowana w rodzinnym grobowcu na cmentarzu parafialnym z innymi dziećmi, które umarły po drugiej wojnie. Jak tak policzyć, to w naszej rodzinie od dwustu lat przeżywa tylko połowa dzieci. Nawet teraz, kiedy jest taki postęp medycyny. Dlatego jest nas tak mało. Może nasz kod genetyczny jest jakoś uszkodzony, dlatego te dzieci się duszą? Czasami się zastanawiam… chyba boję się mieć własne dziecko. Nie zniósłbym, gdyby umarło.

Och. Przytuliłam się do Miłosza. Pocałował mnie w czubek głowy. Niemal czułam, jak to moje okno macierzyństwa zamyka się na głucho. Ale gdy patrzyłam na twarz mężczyzny, którego znałam tak krótko, a jednocześnie miałam wrażenie, że znam już tak długo i dobrze, pomyślałam, że chyba ważniejsze dla mnie jest życie z nim. Nawet bez dzieci.

Uderzył mnie nagły ból brzucha. Krzyknęłam. Poczułam, że robi mi się mokro w majtkach. Uniosłam spódnicę i zobaczyłam krwawe plamy. Okres? I znów uderzenie bólu. Nie, to nie było to. Tylko co? Jęczałam z bólu i strachu. Miłosz wziął mnie na ręce i wołając kuzyna Roberta, niósł mnie do samochodu, by zawieźć do szpitala. Kiedy sadowił mnie na fotelu, wokół samochodu stali już niemal wszyscy – i rodzice Miłosza, i Dagmara, i Robert. A za nimi w drzwiach dworu zobaczyłam kobietę w długiej sukni z peleryną. Jej postać lekko migotała, jakby była hologramem.
Straciłam przytomność.

Zabierzcie Łucję!

Kiedy ją odzyskałam w szpitalu, dowiedziałam się, że niemal poroniłam. A ja nawet nie wiedziałam, że jestem w prawie dwumiesięcznej ciąży! Zawsze miałam nieregularne miesiączki, pewnie jej brak zastanowiłby mnie za jakiś miesiąc czy dwa.

Miłosz siedział obok mnie, zdenerwowany, a jednocześnie jakiś taki… wewnętrznie rozświetlony.
– Udało się – powiedział, całując mnie w rękę. – Musisz poleżeć tu kilka dni, a potem trzeba sprawdzić, co jest nie tak. Tak powiedzieli lekarze. Musimy dbać o nasze dziecko.

Nasze dziecko. Poczułam, jak z głębi mojego serca wypływa uczucie szczęścia. Kiedy Miłosz patrzył na mnie znad mojej dłoni, do której przyciskał usta, widziałam, że zdecydowanie już ze sobą nie „chodzimy”. A stan narzeczeństwa jest tylko kwestią wypowiedzenia odpowiednich słów.
– Wyjdziesz za mnie, prawda? – powiedział je, niestety.

Westchnęłam i przewróciłam oczami. Był cudowny, ale nie był idealny.
– Błagam… w szpitalu? Bez pierścionka? Mam powiedzieć tak?

Wyjechał pod wieczór, obiecując, że następnego dnia przyjadą wszyscy. Leżałam, przysypiając, kiedy nagle poczułam powiew przeciągu. Serce skoczyło mi lękliwie. Otworzyłam oczy. Ale tamtej kobiety nie było. Leżałam sama w szpitalu, tylko okno się uchyliło.

I wtedy moja podświadomość wypchnęła na wierzch wszystkie kawałki układanki, które zbierały się przez ostatnie dni, i na moich oczach zaczęła je dopasowywać.

Migocząca kobieta w długiej sukni dotykała mojego brzucha, a ja czułam ból. I prawie straciłam dziecko.
W Wigilię poszłam za nią do pokoju małej Łucji.

Tak wiele niemowląt umarło, dusząc się, jakby miały jakiś defekt genetyczny. I jeszcze te słowa: „Nie oddam już żadnego dziecka diabłu”.
Sięgnęłam po komórkę i zadzwoniłam do Miłosza.
– Kiedy zmarła twoja siostra? – spytałam. – W drugi dzień świąt?
– Tak. Skąd wiesz?
– Miłosz, to Judyta. Każ Dagmarze i Robertowi natychmiast wyjechać.
– Mary, czy ty się dobrze czujesz? Dali ci jakieś leki?
– Kobieta w sukni! Nie miałam omamów. Ona prawie zabiła nasze dziecko. Pomyśl. A co, jeśli mam rację? Dzisiaj jest drugi dzień świąt! Co wam szkodzi?

Potem dowiedziałam się, że mój telefon zastał Miłosza i całą rodzinę w salonie, gdzie rozmawiali o mnie, o przyszłym ślubie. I o tym, że miałam szczęście, bo wiele kobiet w rodzinie miało poronienia. Łucja spała w pokoju na górze. To, co mówiłam do Miłosza, wszyscy słyszeli. Dagmara i Robert pobiegli na górę. W pokoju było zimno jak w chłodni, a dziecko było już prawie sine. Zabrali je do samochodu i zawieźli do szpitala. W drodze niemowlakowi zaczęło się polepszać.

Tak sobie myślę, że dusza biednej Judyty oszalała z cierpienia, jakie przysporzyło jej życie z niekochanym mężczyzną, i nie wróciła do równowagi nawet po śmierci. I cały czas próbowała ratować dzieci przed wyimaginowanym złem. Czy jest dla niej jakaś nadzieja? Odprawiono msze, wyświęcono cały dom. Ale czy to pomogło? Nie wiadomo. Z pewnością już nigdy żadna kobieta w ciąży ani z małym dzieckiem nie będzie tu nocować w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia.

Marianna

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama