„Tylko rodzeństwo mogło być dawcą dla Marysi. Zaszłam w drugą ciążę, która zagrażała mojemu życiu, aby ratować dziecko”
– Pani Iwono, raz udało się pani oszukać los. Ale drugi raz może się nie udać. Oczywiście decyzja należy do państwa, jednak najlepiej by było, żeby Marysia była jedynaczką – powiedział ginekolog. Ale ja nie miałam wyjścia.
- redakcja mamotoja.pl
To była najtrudniejsza decyzja w całym moim życiu. Ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym nie podjąć ryzyka. Nie zrobić wszystkiego, co możliwe, by ratować moją ukochaną córeczkę…
Marysia jest naszym jedynym dzieckiem
Wyśnionym, wyczekanym. Dużo ryzykowałam, żeby przyszła na świat. Już wtedy chorowałam na cukrzycę i lekarze przestrzegali mnie, że mogę przypłacić ciążę zdrowiem, a nawet życiem. Mimo to zdecydowałam się urodzić. Tak bardzo pragnęłam zostać matką…
Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Ja przeżyłam, choć bardzo pogorszył mi się wzrok i prawie wysiadły nerki, ale córeczka była zdrowa i śliczna. Szaleliśmy z Piotrem ze szczęścia.
– Pani Iwono, raz udało się pani oszukać los. Ale drugi raz może się nie udać. Oczywiście decyzja należy do państwa, jednak najlepiej by było, żeby Marysia była jedynaczką – powiedział ginekolog, który prowadził moją ciążę.
– Wiem, panie doktorze, będziemy rozsądni, przyrzekam – odparłam mu wtedy.
Zawsze marzyliśmy z mężem o gromadce dzieci, ale nie zamierzaliśmy kusić losu. Cieszyliśmy się, że mamy chociaż to jedno.
Marysia świetnie się rozwijała. Szybko zaczęła chodzić, mówić. Była wesoła, pogodna… Biegała po mieszkaniu jak szalona, dokazywała, śmiała się. Chwilami trudno nam było za nią nadążyć.
Aż niedługo po swoich czwartych urodzinach zaczęła płakać w nocy
Mówiła, że boli ją nóżka, że nie może wytrzymać. Myślałam, że się po prostu uderzyła. Ale gdy po kilku dniach ból nie przechodził, pojechałam z nią do lekarza. Zlecił badania, potem następne. Diagnoza była przerażająca – białaczka.
Przepłakaliśmy z mężem całą noc. Nad ranem jednak otarliśmy łzy i obiecaliśmy sobie, że zrobimy wszystko, by ratować córeczkę. Czuwaliśmy przy niej na zmianę, gdy przechodziła kolejne bolesne chemioterapie, przytulaliśmy, pocieszaliśmy. Była taka dzielna! Wreszcie po wielu tygodniach leczenia nastąpiła remisja. To był cud!
Marysia już nie cierpiała, jej życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Szaleliśmy ze szczęścia tak samo jak w dniu, w którym się narodziła.
Byliśmy pewni, że wszystko co złe, mamy już za sobą. Niestety pół toku temu Marysia znowu zaczęła skarżyć się na ból. Tym razem rączki. Nie czekaliśmy już, aż minie. Natychmiast zawieźliśmy córkę do lekarza. Znowu badania i czekanie na wyniki. I wreszcie koszmarna wiadomość: choroba wróciła. Byłam bliska załamania. Nie mogłam uwierzyć, że znów nas to spotka.
Na zmianę płakałam i przeklinałam cały świat
Na szczęście mąż zachował zimną krew.
– Pamiętasz, co obiecaliśmy sobie, gdy białaczka zaatakowała po raz pierwszy? Że zrobimy wszystko, by ratować Marysię. I wygraliśmy. Teraz też się uda. Zobaczysz! Tylko nie wolno nam się poddawać, załamywać rąk – tłumaczył mi.
Jego ciepłe słowa, wsparcie, dodawały mi otuchy i siły. Rozpoczęliśmy kolejną walkę o zdrowie córeczki. Zwolniłam się z pracy, by być przez cały czas przy małej. Znowu szpital, chemioterapia…
Stan zdrowia naszego dziecka się poprawił i córeczka mogła wrócić do domu. Ale lekarze dalecy byli od entuzjazmu. Orzekli, że Marysi może pomóc tylko przeszczep szpiku kostnego. Niestety ani ja, ani mąż nie mogliśmy być dawcami. Nikt z naszej rodziny też nie. Z banków dawców niespokrewnionych także nie nadeszły dobre wieści.
– To co teraz będzie? – pytałam lekarza, który zajmował się Marysią.
– Musimy czekać. Każdego dnia, dzięki kampaniom w mediach rejestrują się setki nowych dawców. Może któryś z nich będzie miał zgodny szpik – odparł.
– A jak nie? Przecież czekanie może potrwać nawet długie lata. A Marysia nie ma tyle czasu – dopytywałam się.
– Rzeczywiście, nie ma… Ale trzeba wierzyć – spuścił głowę.
Wiedziałam, co to oznacza
– To nie ma już ratunku dla mojego dziecka? – byłam bliska płaczu.
– Jest pewna szansa… Tylko nie wiem, czy się pani zdecyduje… – odparł lekarz.
– Jestem gotowa na wszystko! – krzyknęłam.
Lekarz zaprosił mnie do gabinetu. Przez następną godzinę opowiadał mi o możliwości ratowania córeczki. Nie będę powtarzać wszystkiego ze szczegółami, w każdym razie dowiedziałam się, że można wykorzystać do przeszczepu krew pępowinową noworodka. Pod warunkiem jednak, że będzie to brat albo siostra Marysi.
– To znaczy, że muszę zajść jak najszybciej w ciążę i urodzić drugie dziecko? – chciałam wiedzieć, czy wszystko dobrze zrozumiałam.
– No właśnie… Ale z tego co wiem, od lat choruje pani na cukrzycę. To dość duże ryzyko. I dla pani, i dla dziecka. Płód może zostać uszkodzony. Poza tym… pani córeczka może nie doczekać przeszczepu. Dziś jest dobrze, ale kto wie, co przyniesie jutro? Choroba postępuje. Powinna pani wszystko sobie dobrze przemyśleć, porozmawiać z mężem, poradzić się specjalistów – zawiesił głos.
– O tym później… A jaka jest gwarancja, że przeszczep się powiedzie? – dopytywałam się.
– W Polsce nie wykonaliśmy jeszcze zbyt wielu takich operacji. Ale szanse są duże, nawet bardzo duże… – odparł.
Wyszłam z gabinetu pełna nadziei.
Zdecydowałam, że urodzę to dziecko
Nie zastanawiałam się nad tym, co ze mną będzie. Znałam ryzyko. Ginekolog przecież mnie ostrzegał. Ale w tamtej chwili w ogóle o tym nie myślałam. Liczyła się tylko moja córeczka. Natychmiast zadzwoniłam do pracy do męża.
– Kochanie, jest ratunek dla Marysi! – krzyknęła do słuchawki.
– Znalazł się dawca? – ucieszył się.
– Nie, ale się znajdzie. Jak przyjedziesz, to wszystkiego się dowiesz – odparłam.
Piotr nie wytrzymał do końca zmiany. Zwolnił się i natychmiast przyjechał do domu. Był taki podekscytowany i szczęśliwy. Nie chciał obiadu, herbaty…
– No mów wreszcie, bo zwariuję – złożył ręce w błagalnym geście.
Zaczęłam mu opowiadać o rozmowie z lekarzem. Niczego nie ukrywałam, nie koloryzowałam. Słuchał uważnie, nie przerywał mi, ale im dłużej mówiłam, tym jego entuzjazm słabł. Wiadomość o tym, że wbrew zaleceniom ginekologa znowu zamierzam zajść w ciążę, była zapewne ostatnią, której się spodziewał. Gdy skończyłam, był przerażony i zdenerwowany.
– Zwariowałaś? Nie ma mowy! Nie urodzisz żadnego dziecka! Nie zgadzam się! To za duże ryzyko! – krzyknął.
– Uspokój się… Sam przypominałeś mi niedawno o naszej obietnicy, że zrobimy wszystko… Skoro jest taka szansa – próbowałam mu tłumaczyć.
Nie chciał słuchać.
– Nie! Nie! I jeszcze raz nie! – przerwał mi. – Na pewno znajdzie się dawca! Musimy tylko cierpliwie czekać! – miotał się.
A potem wstał i wybiegł z domu. Nawet nie próbowałam go zatrzymać. Wiedziałam, że musi sobie wszystko spokojnie przemyśleć, poukładać w głowie. Wrócił po jakichś dwóch godzinach. Ciągle był przerażony, ale już spokojniejszy.
– Przepraszam cię za ten wybuch… Ale to ze strachu… Boję się, że jeśli coś pójdzie nie tak, to stracę was obie. A tego bym chyba nie przeżył – wykrztusił.
– Wiem, ja też się boję. Nawet nie wiesz, jak bardzo… Ale muszę spróbować. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym nie skorzystała z tej szansy – przytuliłam go. od tamtej rozmowy minęły trzy miesiące.
Chyba najbardziej intensywne w moim życiu. Musiałam zrobić wiele badań, odwiedzić wielu specjalistów. Mąż by mi nie darował, gdybym coś zaniedbała… Chciał mieć pewność, że ryzyko będzie najmniejsze z możliwych. Zdecydowałam się na prywatne wizyty, bo na czekanie w kolejkach nie było czasu. Na szczęście bliscy pomogli mi finansowo. Byłam w szoku, bo myślałam, że skrytykują mnie za to, że chcę urodzić dziecko, by ratować życie Marysi. Ale nie…
Przyjęli to ze zrozumieniem, a nawet podziwem
Tylko mama płakała…
No i jestem w ciąży! Od wczoraj wiem to już na pewno. Mam ochotę skakać ze szczęścia. Zdaję sobie sprawę z tego, że to dopiero początek, że w ciągu następnych miesięcy może się wiele wydarzyć…
Ale staram się o tym nie myśleć. Z nadzieją oczekuję narodzin dziecka. Wierzę, że dzięki temu maleństwu Marysia zostanie uratowana. Już nawet imię dla niego z mężem wybraliśmy. Jak będzie chłopiec, nazwiemy go Wiktor. Gdy dziewczynka – Wiktoria. Zwycięstwo…
Iwona, 36 lat
Czytaj także:
- „W przedszkolu mojego syna uczył… przedszkolanek. Zawsze myślałam, że to >>kobieca
- „Noszę za synem plecak i wyręczam go we wszystkich obowiązkach. Jeszcze się w życiu napracuje”
- „Przez moją matkę syn wylądował w szpitalu. Całowała i przytulała Krzysia, choć wiedziała, że jest poważnie chora”