Urodziłam dziecko z in vitro. A teraz żałuję i nienawidzę za to siebie
„Pół roku po narodzinach Jagódki chciałabym, by jej z nami nie było. Nikomu o tym nie mówię, bo co by pomyśleli o mnie ludzie?”
- redakcja mamotoja.pl
Byliśmy małżeństwem jak z reklamy. Piękni, kochający się młodzi ludzie. Mieliśmy dobre prace, ładne mieszkanie i mnóstwo czasu dla siebie. I tak było nam dobrze, tak wesoło, romantycznie. Byliśmy wolni… Aż w końcu czegoś zaczęło nam brakować.
Wieczna zabawa
Na początku małżeństwa bawiliśmy się przednio. Mieliśmy sporo kasy, nie musieliśmy się martwić o podstawowe rzeczy, jak jedzenie, mieszkanie. No to wydawaliśmy te pieniądze: na imprezy, wakacje, wycieczki, restauracje. Żyło nam się super, tylko teściowa ciągle marudziła, że chce już doczekać potomka. Żebyśmy się spieszyli, bo jest słabego zdrowia. Nic sobie nie robiliśmy z jej słów.
Obietnica dla teściowej
Pamiętam dzień, jak mama Tadka powiedziała nam, że ma raka. Najpierw spokojnie nam to oznajmiła, a potem zaraz poprosiła, żebyśmy zrobili sobie dziecko, bo ona chce jeszcze poznać swojego wnuka. Pomyśleliśmy, że w sumie to może i najwyższy czas, by się o to postarać. No i tak staraliśmy się przez rok. Bez efektów.
Korowód wizyt
Nie chciałam, żeby teściowa myślała, że nie chcemy spełnić jej prośby. Dlatego któregoś razu po prostu jej powiedziałam, że mamy problemy ze zrobieniem dzidziusia. Była już wtedy w kiepskim stanie, ale wymogła na mnie obietnicę, że pójdziemy do specjalisty. No i poszliśmy. Zaczął się korowód po ginekologach, nefrologach, hematologach. Spędzaliśmy w gabinetach więcej czasu niż w sypialni. Żaden lekarz nie potrafił nam dać jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co z nami nie tak. Przez ten cały czas mama Tadka wypytywała nas o szczegóły, jakby nie do końca wierząc, że robimy naprawdę wszystko, by dać jej wnuka. Z tym przeświadczeniem w końcu zmarła.
Ostatnia nadzieja
Po śmierci teściowej nie zaprzestaliśmy starań. W końcu lekarze zaproponowali nam in vitro. Tysiące badań, leków, zabiegów – to był koszmar, który potrafią sobie wyobrazić chyba tylko ci, którzy przez to przeszli. Ale w końcu udało się – byłam w ciąży. Miesiąc – tyle trwało moje szczęście. Po miesiącu poroniłam. Byłam zrozpaczona, wyłam w poduszkę.
Próbowaliśmy jeszcze dwa razy – obie próby kończyły się tak samo jak pierwsza. Postanowiliśmy odpuścić, ale wtedy jeden z lekarzy powiedział nam, żebyśmy wypróbowali adopcję zarodka innej pary. Trochę wahaliśmy się, ale w końcu pragnienie posiadania dziecka wzięło górę. I udało się! Zaszłam w ciążę, brzuszek rósł, a ja kwitłam!
Szczęście i zmęczenie
Jagódka przyszła na świat przez cesarskie cięcie. Byłam obolała, miałam kłopoty z karmieniem, ale wystarczyło, że spojrzałam na córcię, a zalewała mnie fala czułości i o wszystkim zapominałam. Tadek był zachwycony i zakochany w córeczce.
Tak było przez pierwsze dni. Po tygodniu zaczęłam odczuwać zmęczenie i irytację, zwłaszcza że mała strasznie mało spała, za to dużo płakała. Rodzina, która mnie odwiedzała, obiecywała, że tak jest na początku, że baby blues, że huśtawka hormonów itp. Więc starałam się być cierpliwa.
Coraz gorsze samopoczucie
Ale moja cierpliwość po dwóch miesiącach się skończyła. Kiedy Jagódka zaczynała krzyczeć w łóżeczku, potrafiłam z premedytacją wyjść z pokoju i czekać, aż przestanie. Oczywiście robiłam to tylko wtedy, gdy nikt nie widział. Przestałam ją tulić, wszystkie zabiegi pielęgnacyjne wykonywałam automatycznie, bez emocji. Zresztą nadal tak robię, choć Jagoda ma już przecież pół roku. Wstydzę się, że nie mam do niej siły, że staje się dla mnie kamieniem u nogi, że jej po prostu nie lubię. Ale nie potrafię inaczej czuć.
Mąż niby coś tam zauważył, że jestem bardziej smutna, czasem jakby nieobecna, ale wytłumaczyłam mu, że to przez zmęczenie. Bo jak mogę mu powiedzieć, że ja już nie chcę być matką?
Nienawidzę się za to, ale czasami marzę, że to wszystko się nigdy nie wydarzyło. Ja i mąż nie mamy dzieci, lecimy gdzieś w podróż i naprawdę jesteśmy szczęśliwi. To znaczy ja jestem, bo on przecież szczęśliwy jest teraz – ze swoją córeczką w ramionach. Tyle przeszłam, żeby urodzić to dziecko, a teraz go nie chcę. Myślę, że to prawdziwa ironia losu. A może to my ten los próbowaliśmy przechytrzyć?
Karolina
Zobacz też:
- Prawdziwe historie: 1 rok starań o ciążę
- Prawdziwe historie: ciąża przyszła z trudem. Jej utrzymanie też było dla nas wyzwaniem
- Depresja poporodowa u ojców? Wyniki badań są zaskakujące