„Wnuczka miała umrzeć zaraz po porodzie. Nie mogliśmy uwierzyć, że przyszła na świat cała i zdrowa”
„Czekaliśmy na narodziny maleńkiej. Wszyscy byli gotowi jechać do szpitala, by czekać, aż Justynka urodzi i potem powitać i pożegnać naszą kruszynkę. Widziałam, że córka boi się tego dnia, a jednocześnie wyczekuje i po cichu żywi nadzieję, że stanie się cud”.
- redakcja mamotoja.pl
Justynka, moja najstarsza córka, późno wyszła za mąż. Ada i Bartek mieli już spore pociechy, kiedy ona brała ślub. Ale za to trafiła wspaniale! Darek jest bardzo dobrym mężem, kocha moją córę nad życie i chętnie jej we wszystkim pomaga.
Justynka i Darek marzyli o dziecku, starali się i nic. Dlatego, kiedy po kilku latach oznajmili, że spodziewają się maluszka, cała rodzina ogromnie się ucieszyła. Justynka porobiła badania. Wszystko było w porządku. Oczekiwaliśmy zdrowego dzidziusia. Darek dosłownie nosił moją córkę na rękach.
Tamtego pamiętnego dnia Justynka i Darek poszli na kolejne usg. To miało być rutynowe badanie, bo dziecko rozwijało się dobrze. Po badaniu obiecali wpaść do mnie. Przyszły też moje młodsze dzieci. Czekaliśmy na nich, żartując i śmiejąc się, kiedy zadzwonił dzwonek.
– Justynka! – ucieszyłam się.
To była ona z mężem, ale na ich widok słowa wesołego powitania zamarły mi na ustach. Darek patrzył ponuro, a moja córka była szara na twarzy i dłońmi osłaniała zaokrąglony brzuszek. Małżonkowie usiedli, milcząc. Wystraszyłam się. Zapytałam niepewnym głosem:
– Jak tam po usg?
Wtedy moja córka rozpłakała się. Nie mogłam znieść tego widoku. Już wiedziałam, że stało się coś złego. Objęłam mocno córkę, ucałowałam ją i zwróciłam się do Darka:
– Co się stało? Niech ktoś nam wreszcie powie, co jest grane!
– Nic z tego nie rozumiem... – westchnął mój zięć. – Przecież wszystko było dobrze! Lekarz zapewniał, że maleństwo jest zdrowe!
– Na miłość boską! Co z dzieckiem?! – krzyknęłam.
Podobno usg wykazało, że… dzieciątko prawie nie ma czaszki!
– Po narodzinach skazane jest na śmierć – wyjaśnił nam Darek.
– Lekarz chciał je zabić! – jęknęła Justynka. – Chyba zwariował! Jak mogłabym zabić własne dziecko?! Ale on mówi, że maleńka i tak nie przeżyje, a ja mogę mieć inne zdrowe dzieci. On nic nie rozumie...
Ta tragiczna wieść kompletnie nas sparaliżowała. Ledwie zrozumieliśmy, że dzieciątko Justynki to dziewczynka. Byliśmy załamani diagnozą. Pierwsza ocknęła się Ada.
– Musisz iść do innego lekarza! Może ten się myli albo aparat był zepsuty – zwróciła się do siostry.
Uczepiliśmy się gorączkowo tej myśli. Justynka wędrowała od specjalisty do specjalisty. Niestety, szczegółowe badania potwierdziły wcześniejszą diagnozę. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam straszne, będące wyrokiem śmierci słowo: anencefalia. Dowiedziałam się, że główka dzieciątka Justysi przestała rosnąć na wysokości brwi i maleństwo pozbawione jest części mózgu.
Z dalekiego Głogowa przyjechali do nas także rodzice Darka
– Jakie są rokowania dla dziecka? – dopytywali. – Co się dzieje?
Córka próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła. Darek ją przytulił.
– Ja wam to spróbuję wytłumaczyć… – powiedział cicho.
Moja wnusia była skazana na śmierć. Wprawdzie reszta jej organizmu rozwijała się prawidłowo, ale brak części czaszki i mózgu oznaczał, że nawet jeśli urodzi się żywa, to umrze w ciągu kilku godzin. Ta świadomość była najgorsza.
– Naprawdę nic nie można zrobić? – załkała mama Darka.
– Nic! To wada rozwojowa, letalna, czyli śmiertelna… Możliwe, że maleńka nie dożyje nawet końca ciąży – Darek mocniej przytulił Justynkę. – Jedni lekarze radzą donosić ciążę i urodzić, a potem… po prostu pochować nasze dziecko. A inni twierdzą, że lepiej…
– Nie zabiję mojego dziecka! – oznajmiła nagle mocnym głosem Justyna. – Nie dość, że i tak czeka je śmierć, to jeszcze miałabym ją przyspieszyć?! Ja, matka?! Nie wmówią mi, że aborcja będzie lepsza! To ja jestem matką, ja cierpię i wiem jedno! Nie pozwolę krzywdzić mojej córeczki! Nie pozwolę zadawać jej bólu, usuwać jej ciałka po kawałku ani truć, by umarła! Bez względu na wszystko jestem matką i moim obowiązkiem jest ją chronić! Ratować ją, jeżeli jest tylko taka możliwość i choć iskierka nadziei, a gdy jej nie ma, moim obowiązkiem jest być przy niej do końca, by nie czuła się samotna czy przestraszona. Musi wiedzieć, że jestem i zawsze będę obok, by ją chronić i kochać…
Justynka urwała, osłoniła brzuch ramionami i znowu się rozpłakała.
– Ale dziewczyno, jak ty sobie z tym dasz radę? – spytał Bartek.
Córka spojrzała na brata, jakby ją uderzył. Była zdenerwowana.
– Jestem dorosła, a przede wszystkim wierząca – powiedziała powoli i z naciskiem. – Ty też jesteś wierzący i chyba rozumiesz, o czym mówię. Dam sobie radę! Mam Darka, was, w ostateczności są psychologowie, psychiatrzy… To moje dziecko! Jeśli ja, matka, zdradziłabym, zawiodłabym swoje dziecko, to komu na tym świecie można zaufać?!
Byłam taka dumna ze swojej córeczki!
Ajednocześnie tak bardzo się o nią bałam… Ale Justynka podjęła decyzję, a Darek ją w tym wspierał. Postanowili przywitać swoje dziecko na świecie, ochrzcić je, jeśli tylko urodzi się żywe, a potem pożegnać z miłością i godnie pochować.
– Przynajmniej będę miała jej grób, na którym będę się mogła pomodlić – powiedziała córka, kiedy ją któregoś dnia odwiedziłam. – Nie zniosłabym myśli, że pokawałkowane ciałko mojego dzieciątka spłynęło do kanalizacji jak jakieś nieczystości! To byłoby barbarzyństwo.
Potem pokazała mi w internecie świadectwa rodziców, których dzieci dotknęła anencefalia, rady, jak przejść przez taką ciążę, jak sobie poradzić psychicznie, a także wzruszające opisy pożegnań. Podobno te biedne maleństwa czują, że są kochane, reagują na dotyk matki. Spłakałam się, ale już wiedziałam dokładnie, co czuje moja córeczka.
Czekaliśmy więc na narodziny maleńkiej. Wszyscy byli gotowi jechać do szpitala, by czekać, aż Justynka urodzi i potem, jeśli Bóg pozwoli, powitać i pożegnać naszą kruszynkę. Widziałam, że córka boi się tego dnia, a jednocześnie wyczekuje i po cichu żywi nadzieję, że stanie się cud. Dużo się modliła, była wyciszona i taka jakaś pogodna, mimo swojego cierpienia.
Podziwiałam ją i modliłam się razem z nią, prosząc Boga o cud, wiedziałam bowiem, jak straszliwie cierpi. Sama też cierpiałam okrutnie.
Którejś niedzieli, czekając na mszę świętą, zauważyłam, że jakaś młoda kobieta rozkłada na kościelnych ławkach małe karteczki. Do mnie też podeszła i położyła kilka z nich na pulpicie. Wzięłam jedną do ręki. To była informacja o nowennie pompejańskiej, która pomaga wyprosić u Boga najróżniejsze łaski. Przeczytałam, że należy się modlić przez pięćdziesiąt cztery dni, codziennie odmawiając najmniej trzy części różańca.
Najpierw uznałam, że to nie dla mnie, a potem… pomyślałam o dziecku Justynki i schowałam do torebki karteczkę. W końcu w takiej sytuacji jak nasza, człowiek chwyta się każdej, najmniejszej nawet iskierki nadziei…
Następnego dnia pokazałam modlitwę Justynce.
– To jakiś znak, mamo! – zawołała, kiedy zapoznała się z treścią ulotki. – Do wyznaczonego przez lekarzy terminu porodu pozostało właśnie tyle dni. Mamo, daj mi tę kartkę. Ja się będę modliła o cud.
Dałam jej ulotkę i obiecałam, że także będę się modlić. Justynka zadzwoniła też do rodzeństwa i teściów, i na wszystkich wymogła odmawianie nowenny pompejańskiej. Z internetu ściągnęła informacje o tej nowennie, wydrukowała dla każdego harmonogram modlitw.
Jeszcze tego samego dnia zaczęliśmy odmawiać nowennę pompejańską w intencji córeczki Justynki, żeby urodziła się zdrowa. Na początku męczyło mnie odmawianie różańca. W dodatku Justynka prosiła, by odmawiać wszystkie cztery części. Potem jednak wciągnęłam się i nie wyobrażałam już sobie dnia bez modlitwy.
Uchwyciłam się tego jak ostatniej deski ratunku, i czułam, że spływa na mnie spokój. Kiedy znajomy ksiądz dowiedział się, że odmawiamy nowennę pompejańską za córeczkę Justynki, powiedział, że ta modlitwa to skuteczny szturm do nieba.
Zaczęłam więc odmawiać ją z jeszcze większą żarliwością.
W końcu nadszedł wyznaczony dzień porodu i Justyna pojechała do szpitala. Zgromadziliśmy się w nim wszyscy, przyjechali też rodzice Darka, żeby pierwszy i zapewne ostatni raz spojrzeć na wnuczkę. Czekaliśmy w napięciu, ale tego dnia córka nie urodziła.
– Jedźcie do domu!– powiedziała, kiedy wyszła do nas na chwilę.
– Na pewno urodzę jutro!
Pojechaliśmy więc. Następnego dnia wczesnym rankiem na nogi postawił nas telefon od Darka, że Justynka zaczęła rodzić. Kto mógł, popędził więc do szpitala. Wkrótce byliśmy tam razem z rodzicami Darka, natomiast Bartek, Ada i Angelika dołączyli do nas, kiedy tylko udało im się znaleźć kogoś do opieki nad dziećmi.
Te kilka godzin, które tam spędziliśmy, było najcięższymi godzinami w naszym życiu. Wszyscy siedzieli jak na szpilkach, bojąc się tego, co mogło się zdarzyć. Nie wiem, jak reszta, ale ja cały czas modliłam się o zdrowie dla wnuczki.
Wreszcie usłyszeliśmy krzyk dziecka, a chwilę potem wyszedł do nas Darek. Był roztrzęsiony i zapłakany.
Serce we mnie zamarło
Bez słowa wskazał drzwi sali, za którymi leżała Justyna. Weszliśmy cicho, przerażeni myślą, jaki widok nas czeka. Spojrzałam na córkę i dziecko, i nagle poczułam, że świat wiruje wokół mnie, a grunt usuwa mi się spod nóg. Zaraz jednak pozbierałam się i podbiegłam do Justynki, która zmęczona i rozpromieniona trzymała w ramionach… śliczną zdrową dziewczynkę.
– To jest Marysia – powiedziała, połykając łzy szczęścia. – Powitajcie na świecie nasz mały cud.
Patrzyliśmy i nie wierzyliśmy własnym oczom. Spodziewaliśmy się zniekształconej czaszki, makabrycznego widoku odsłoniętego mózgu, cichej agonii maleństwa, a tymczasem naszym oczom ukazała się zdrowa, pulchniutka dziewczyneczka o ciemnych, nieprawdopodobnie bujnych loczkach, okrywających kształtną okrągłą główkę. Maleństwo raźnie wywijało nóżkami i rączkami, cichutko kwiląc, gdy uszczęśliwiona matka tuliła je i całowała. Obok stali lekarz i położne – wszyscy niebotycznie zdumieni.
– Niemożliwe! – pokręcił głową lekarz. – Przecież sam widziałem usg! Ledwie tydzień temu to dziecko nie miało połowy mózgu i czaszki! Doprawdy, nie potrafię tego wyjaśnić racjonalnie…
– Ależ nikt tego od pana doktora nie oczekuje – roześmiała się zmęczona, ale rozpromieniona Justynka. – Cudu nie da się wytłumaczyć racjonalnie. To przecież zjawisko nadnaturalne, prawda?
– Cud to cud – dodał Darek, patrząc ze łzami w oczach na swoje dwie ukochane kobietki.
Chyba dopiero teraz dotarło do nas, co się tak naprawdę wydarzyło. Zaczęliśmy szlochać, śmiać się, ściskać nawzajem i powtarzać:
– Bogu niech będą dzięki!
W końcu położna, sama wzruszona i spłakana, wyprosiła nas z sali, aby Justynka i jej córeczka mogły odpocząć po porodzie.
W ciągu następnych dni dzieciątko przeszło wszelkie możliwe badania, które potwierdziły, że jest zdrowe, prawidłowo rozwinięte i wcale nie ma ochoty na umieranie. Dziewczynka dostała aż dziesięć punktów w skali Apgar.
Wszyscy z niedowierzaniem patrzyli na wyniki badań usg, wykonywanych, gdy Justynka była jeszcze w ciąży, i ze zdumienia przecierali oczy. Po zniekształceniu czaszki i mózgu nie było najmniejszego śladu, jakiejkolwiek blizny, szramy, czegokolwiek, co mogłoby przypominać o kłopotach z rozwojem.
Marysia rosła, przybierała na wadze, miała wspaniały apetyt, i to najwyraźniej nie tylko na mleko mamy, ale po prostu na życie. Po ukończeniu przez nią dwóch tygodni wypisano ją ze szpitala. Wkrótce potem moja cudownie uzdrowiona wnuczka została ochrzczona imieniem Maria. Żadnego innego nie mogła nosić! Jest wszakże widomym znakiem cudu wymodlonego za przyczyną Maryi poprzez nowennę pompejańską.
Od tamtej pory minęło już kilka lat. Wkrótce po narodzinach Marysi okazało się, że Justynka nie będzie mogła mieć więcej dzieci.
Tym bardziej więc byliśmy uszczęśliwieni cudownymi narodzinami mojej wnusi. A Marysia rośnie, jest dumą i wielką miłością swoich rodziców, i całej rodziny. To prawdziwy promyczek, wesoła szczebiotka ciekawa świata, mała przylepka. Umie już czytać, choć ma dopiero cztery i pół roku, i wciąż domaga się nowych książeczek. Kto by pomyślał, że przez wiele miesięcy myśleliśmy, że umrze zaraz po narodzeniu!
Niedawno nauczyłam ją modlić się na różańcu. Odmawia na razie ze mną tylko dziesiątkę dziennie, ale gdy podrośnie, opowiem jej o nowennie pompejańskiej. Cała nasza rodzina stara się propagować tę niezwykłą modlitwę. Pragniemy w ten sposób wyrazić swoją wdzięczność wobec Boga za cud narodzin naszej małej Marysi.
Marta, 53 lata
Czytaj także:
- „Przyjaciółka chciała mi oddać swoje dziecko. Powiedziała, że nie jest gotowa na bycie matką”
- „Na kolanach błagają, by oddać im dzieci. A potem one znów lądują u nas we łzach i siniakach…”
- „Synowa zostawiła swoje kilkutygodniowe dziecko na pastwę losu i uciekła. Po 6 latach przypomniała sobie, że jest mamą"