Reklama

Nie umiem sobie poradzić. To, co się wydarzyło, jest tak straszne, że nie znajduję odpowiednich słów, by wyrazić swoją rozpacz i poczucie winy. Nie da się opisać grozy, która ogarnia człowieka na widok czteroletniego, ukochanego wnuczka w takim stanie. Stajesz wtedy jakby poza swoim ciałem, widzisz świat w rozmazanych barwach, a potem chcesz umrzeć. Bo wiesz, że to lepsze od konieczności powiadomienia córki o fakcie, że przez twoją nieuwagę straciła dziecko. Tak się właśnie czułam tamtego słonecznego popołudnia, dwudziestego pierwszego lipca. Wtedy nasza rodzina przestała istnieć.

Reklama

Adaś był rozbrykanym, pociesznym chłopcem… Magda i Janusz, po siedmiu latach starań stracili już niemal nadzieję na potomstwo, gdy niespodziewanie udało się. Podczas wigilii w rodzinnym gronie obwieścili wszystkim szczęśliwą nowinę. Dziękowałam Bogu za wysłuchanie moich modlitw. Żałowałam tylko, że Kaziowi nie dane było dożyć tej chwili. Mój mąż zmarł na raka cztery lata wcześniej. Bardzo pragnął wnuka.

Specjalnie wcześniej przeszłam na emeryturę

Mały rozwijał się modelowo. Nim skończył roczek, nauczył się chodzić. Przed swoimi drugimi urodzinami mówił już dość płynnie. Miał mnóstwo zainteresowań i był wulkanem energii. A także wielkim naszym szczęściem. Magda to moje jedyne dziecko, nic dziwnego, że jej życie stało się moim.

Wychowywanie dziecka nie jest oczywiście wolne od problemów. Magda i Janusz pracowali całymi dniami, żeby utrzymać dom, spłacać kredyty na mieszkanie i samochód oraz pozwolić sobie na wakacyjne wojaże. Przeszkodą okazało się przedszkole, a właściwie jego brak. Wszystkie placówki w naszym mieście pękały w szwach.

Załatwienie miejsca w jakiejkolwiek placówce graniczyło z cudem, a prywatne przedszkole kosztowało krocie. Bez znajomości człowiek nie mógł zdziałać kompletnie nic.

Wyjściem okazała się niezawodna „instytucja babci”. Mama Janusza to schorowana kobieta z zaawansowanym parkinsonem, nie nadawała się więc do niańczenia dzieci. Na placu boju pozostałam ja. Co prawda wciąż jeszcze pracowałam na etacie księgowej, do emerytury pozostał mi niecały rok, udało się jednak załatwić tak zwaną pomostówkę. Przez brakujący rok miałam otrzymywać zasiłek emerytalny w kwocie połowy emerytury. Zgodziłam się na to, żeby móc opiekować się wnukiem. Janusz podrzucał mi go co rano, a po południu, w drodze z pracy, małego odbierała Magda.

Mieszkam na blokowisku z lat siedemdziesiątych, żadna rewelacja, mamy jednak w okolicy nowy, ogrodzony plac zabaw z huśtawkami i zjeżdżalniami, niedaleko jest też las. Było gdzie z Adasiem spacerować. Nasz system naprawdę bardzo dobrze funkcjonował przez półtora roku. Magda dostała awans i podwyżkę w firmie reklamowej, w której pracowała. Janusz był handlowcem i też nieźle zarabiał.

Córka przyznała, że myślą o drugim dziecku. Ta informacja była jak miód na moje serce. I widać ktoś tam na górze zadecydował, że idzie nam zbyt dobrze, że jesteśmy za bardzo szczęśliwi…

Wielokrotnie pytano mnie, co wydarzyło się tamtego popołudnia dwudziestego pierwszego lipca. Zeznawałam na policji i w prokuraturze, która prowadziła postępowanie w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci dziecka. Nie byłam w stanie jednoznacznie odpowiedzieć na żadne pytania. Po prostu nie miałam pojęcia, jakim cudem Adaś dostał się na balkon. Dlaczego drzwi się otworzyły, skoro zawsze były zamknięte? Czyżbym nie domknęła ich po tym, jak podlewałam rano kwiaty? Czy to możliwe, aby chłopiec sam przekręcił uchwyt i je otworzył? I dlaczego wypadł z balkonu?

Byłam wtedy w kuchni i przygotowywałam obiad. Wnuk bawił się klockami na dywanie w pokoju. Nagle poczułam coś jakby powiew powietrza. Zrobił się przeciąg. Potem usłyszałam podniesione głosy dochodzące od strony ulicy. Jeszcze wchodząc do pokoju, nie przewidywałam tragedii.

Przez chwilę miałam nadzieję, że to był zły sen

Gdy dostrzegłam otwarte drzwi i pusty pokój, serce podeszło mi do gardła. Wybiegłam na balkon. Na dole ktoś krzyczał, wychyliłam się i zobaczyłam Adasia...

Resztę pamiętam jak przez mgłę. Wiem, że krzyczałam. Zbiegłam na dół i chwyciłam chłopca w ramiona, potrząsając nim histerycznie. Zeszli się ludzie. Ktoś pociągnął mnie za rękę. Przyjechały pogotowie i policja. Potem pustka, reszta wspomnień całkiem zatarła się w mojej pamięci.

Przebudziłam się w szpitalu. Leżałam podłączona pod kroplówkę. Przez chwilę, przez jedną mikrosekundę pomyślałam, że to wszystko było jedynie złym snem. Niestety, rzeczywistość szybko chwyciła mnie w swoje łapy.

Nie wiedziałam, ile czasu minęło. Nie miałam pojęcia, czy Magda już wie, czy ta straszna wiadomość dopiero miała ją powalić.

– Spokojnie… – pielęgniarka uniemożliwiła mi wyrwanie wenflonów, bo chciałam wstać, wybiec stamtąd i pognać nie wiadomo dokąd, nie panowałam nad sobą. – Proszę leżeć spokojnie.

Po chwili przyszedł lekarz.

– Wie pani, jaki mamy dziś dzień? – spytał, spoglądając mi w oczy. – Jak się pani nazywa?

Nie powiedziałam nic, tylko gapiłam się na niego jak głupia. Nie mogłam wydusić z siebie słowa.

Lekarz kazał pielęgniarce podać mi jakiś lek o skomplikowanej nazwie. Po chwili kobieta podwiesiła na stojaku woreczek z płynem. Nie minęła minuta, jak odpłynęłam.

Po otwarciu oczu zobaczyłam Magdę. Była bladoszara. Siedziała na krzesełku obok mojego łóżka.

– Córuś – wycharczałam.

Spojrzała na mnie.

– Mamo… – chwyciła mnie za rękę. – Mamo, ja nie dam rady.

Rozpłakała się. Boże, co ja mogłam jej powiedzieć?! Jak zareagować? W szpitalu spędziłam jeszcze jeden dzień. Pierwszy szok powoli mijał. Mogłam wrócić do domu.

Dwa dni później odbył się pogrzeb. Z nieba lał się żar, a my staliśmy nad grobem, do którego zjeżdżała mała trumienka. Janusz się do mnie nie odzywał. Nawet nie spoglądał w moją stronę. Magda, choć załamana, gadatliwością próbowała przykryć swój ból.

Na pogrzebie było dużo ludzi. Rodzina, znajomi, sąsiedzi. Przetrwałam to wszystko chyba tylko dzięki silnym lekom uspokajającym. Łykałam je tego dnia bez umiaru. Mój organizm w końcu się zbuntował i pod wieczór wymusił wymioty. W sumie lepsze to niż utrata przytomności.

Dni i tygodnie ciągnęły się niemiłosiernie. Mój kontakt z córką i zięciem był coraz rzadszy. Nie przyjeżdżali ani nie zapraszali mnie do siebie. Magda nie dawała tego po sobie poznać, wiedziałam jednak, że obwiniają mnie o śmierć Adasia. Zwłaszcza Janusz.

Pewnego dnia córka przyjechała bez zapowiedzi. Było popołudnie. Ucieszyłam się, wyczułam jednak, że coś jest nie w porządku.

– Magda, nie duś tego w sobie – namawiałam ją do zwierzeń. – Jestem twoją matką, powiedz mi.

Długo milczała.

– Wszystko się sypie – powiedziała w końcu, kryjąc twarz w dłoniach. – Janusz nie odstawia butelki. Jest coraz gorzej. W pracy długo przymykali na to oko, ale przedwczoraj po pijaku rozbił służbowe auto. Zabrali mu prawo jazdy. Jutro ma spotkanie z prezesem i jestem przekonana, że go wywalą. Po co im handlowiec, który nie może jeździć samochodem? Jeszcze do tego pijak.

Słowa córki rozrywały moje serce na strzępy. Konsekwencją mojego zaniedbania była nie tylko śmierć wnuka, ale i rozpad małżeństwa Magdy. Bardzo się tym martwiłam. Nie spałam i nie jadłam. W ciągu miesiąca schudłam chyba z dziesięć kilo. Codziennie wydzwaniałam do Magdy, a gdy nie odbierała, myślałam, że zwariuję z niepokoju. To był naprawdę zły okres.

Minął tydzień od czasu mojego ostatniego kontaktu z córką. Chodziłam jak na szpilkach. Przyrzekłam sobie, że jak tego dnia nie odbierze telefonu, to do niej pojadę.

Po dwunastej zadzwonił Janusz. Mamrotał coś niezrozumiale. Dotarło do mnie tyle, że Magda jest w szpitalu. Udało mi się jeszcze wyciągnąć od niego informację, w którym, po czym rzuciłam się do drzwi. Zajechałam tam taksówką. Córka leżała na OIOM-ie.

– Przedawkowała leki uspokajające. Bardzo mocne. Na szczęście przywieźli ją do nas w porę. Jest już po płukaniu żołądka.

Teraz nic jej nie zagraża.

Później dowiedziałam się, że Magda zawdzięcza życie sąsiadce, z którą się kumplowała. Ada odwiedzała ją codziennie w czasie traumy po śmierci Adasia. Wiedziała o Januszu i ich kłopotach. Na szczęście zostawili otwarte drzwi. Ada weszła, zobaczyła leżącą nieprzytomną przyjaciółkę, obok leki, i zadzwoniła po pogotowie. Kobieta przyszła do szpitala czterdzieści minut po moim przyjeździe.

– Myślałam, że Magda najgorsze ma już za sobą – mówiła, gdy siedziałyśmy na korytarzu. – Ale ta jej depresja ciągle wracała. Do tego Janusz… Zupełnie się rozkleił. Nie pracuje, tylko śpi albo pije. Magda o tym nigdy nie mówiła, ale wiem, że pogrążają się finansowo.

– Nie wiem, co robić! – panikowałam. – To moja wina, to mnie powinno dopaść nieszczęście. Nie mam pojęcia, jak im pomóc…

Wyglądał nie jak mój zięć, ale jak wrak człowieka

Nie miałam jednak ani możliwości, ani pomysłu, jak to wszystko naprawić. Magda spędziła w szpitalu cztery dni. Po wypisie zabrałam ją do siebie. Dostała zwolnienie lekarskie na miesiąc.

– Nie mogę tu zostać – mówiła bez przekonania. – Janusz…

On się zapije na śmierć. Nie chcę, żeby stało mu się coś złego.

– Zostaw to mnie – powiedziałam. – Porozmawiam z nim.

Wieczorem pojechałam do ich mieszkania. Dzwoniłam, ale nikt nie otwierał. Miałam klucze, więc po prostu otworzyłam drzwi i weszłam. W środku śmierdziało strasznie. To chyba śmieci gniły w kuble. W mieszkaniu panował, oględnie mówiąc, bałagan. Kuchnia zawalona była brudnymi naczyniami poupychanymi w zlewie, na blatach i w szafkach. W przedpokoju na podłodze było pełno piachu. Janusz spał w salonie.

W niczym nie przypominał żywego, zaradnego chłopaka, za którego wyszła moja córka. Zarośnięty, w brudnym podkoszulku i z przetłuszczonymi włosami wydzielał nieprzyjemny zapach przetrawionego alkoholu.

– Janusz! – potrząsałam nim. – Janusz, wstawaj !

Jęczał coś i charczał. W końcu niechętnie otworzył oczy.

– Co ty tu robisz? – mruknął.

– Chcę pogadać – odparłam.

– Ale ja nie chcę z tobą rozmawiać – rzekł gniewnie, siadając.

– To wszystko twoja wina.

– Wiem – przyznałam. – Wierz mi, gdybym tylko mogła cofnąć czas albo oddać swoje życie w zamian za Adasia, zrobiłabym to. Ale nie mogę. Chcesz mnie obwiniać, w porządku, ale nie niszcz Magdy.

– Nic jej nie robię! – warknął.

– Obudź się, idioto! – wrzasnęłam. – Dlaczego jej nie pocieszysz, dlaczego nie przytulisz? Ona tego potrzebuje! Zachowując się tak jak teraz, tylko ją dobijasz!

– Odwal się! – machnął na mnie ręką. – Nie będziesz mi tu prawić kazań. Na pewno nie ty. Magda jest dorosła, niech robi, co chce.

– Czyli się poddajesz? Oddajesz swoje życie walkowerem? Pamiętaj jednak, że pogrążając siebie, ciągniesz na dno również ją.

Wyszłam stamtąd, trzaskając drzwiami. Myślenie, że przemówię mu do rozumu, było jednak dużą naiwnością z mojej strony.

Równolegle z naszą traumą toczyło się prokuratorskie postępowanie. Wyjaśnienia składałam zarówno ja, jak i Magda. W trakcie prac prokuratury okazało się, że szczeble w balustradzie na moim balkonie mają nieprzepisową odległość – są zbyt daleko od siebie. Chodziło co prawda o centymetry, ale to one mogły zaważyć na tym, że ciekawski czterolatek bez problemu przeleciał przez nie i zginął.

Balkony w naszym bloku były remontowane przez spółdzielnię przed pięcioma laty. Wymieniono wtedy również balustrady. Prokuratura badała, kto był ich producentem i dlaczego nie spełniają wymaganych norm. Sprawa stała się głośna, bo remonty kosztowały miliony, i gdyby okazało się, że teraz spółdzielnia musi wymieniać balustrady na kilkuset balkonach, w grę wchodziły ogromne kwoty.

Władze spółdzielni mogły oczekiwać nie tylko zarzutów o niegospodarność, ale również o nieumyślne spowodowanie śmierci chłopca. Wszystko wskazywało na to, że ta sprawa będzie ciągnąć się latami. Fakt, że śmierć Adasia nie była w całości moją winą, wcale mnie jednak nie pocieszał.

Czas mijał szybko. Magda mieszkała już u mnie prawie trzy miesiące. Janusz się nie pojawiał.

Zaniepokojone pojechałyśmy któregoś dnia do ich mieszkania, ale męża córki nie było. Przestraszyłyśmy się. Magda wydzwaniała do niego intensywnie, lecz nie odbierał telefonów. W końcu napisała SMS-a, że jeśli się nie odezwie, zawiadomi policję. Odpisał tylko: „Wyjechałem, potrzebuję czasu”.

Byłyśmy zdezorientowane. Co to, do cholery, miało znaczyć? Wyjechał? Gdzie? Tak bez uprzedzenia? Cokolwiek strzeliło mu do głowy, wizja rozpadu ich małżeństwa była coraz bardziej realna. Mnie przy życiu trzymało zadanie wyprowadzenia Magdy na prostą. Jej próba samobójcza była ogromnym ciosem. Bałam się powtórki, choć ona twierdziła, że już o tym nie myśli.

Słuchałam tej opowieści z ogromnym wzruszeniem

– Nie wiem dlaczego do tego doszło – tłumaczyła mi pewnego wieczoru w kuchni. – Nie planowałam tego. Przeglądałam zdjęcia Adasia, potem Janusz zaczął się awanturować i pomyślałam, że mam dosyć. Nie dam rady.

– A teraz? – dopytywałam.

– Sesje bardzo mi pomagają – odparła córka, odnosząc się do spotkań z psychologiem.

Polecili go nam w szpitalu. Magda początkowo się wzbraniała, ale stopniowo nabrała przekonała i chodziła tam coraz chętniej.

– To obca osoba, ale właśnie to mi pomaga – mówiła. – Zauważa wiele rzeczy, które mi umykają. Dzisiaj patrzenie na zdjęcia Adasia ciągle mnie zasmuca, ale nie jest to już ból nie do zniesienia.

Myślę, że niedługo będę potrafiła zrobić kolejny krok.

To była pierwsza mała iskierka nadziei w tej, wydawałoby się, beznadziejnej sytuacji. Druga pojawiła się dwa tygodnie później. W drzwiach mojego mieszkania stanął Janusz. Byłam zaskoczona. Schludnie ubrany, ogolony, pachnący, w wyprasowanej koszuli. Wyglądał jak przed wypadkiem.

– Mogę wejść? – spytał.

Wpuściłam go do środka. Magda dosłownie kilkanaście minut wcześniej wróciła z pracy.

– Janusz? – wyjąkała i wydawała się przy tym niemniej zaskoczona ode mnie. – Wróciłeś?

– Tak – odparł. – Chciałbym z wami porozmawiać.

Zaprosiłam go do środka. Usiadł i natychmiast zaczął mówić. Po raz pierwszy tak się przed nami otworzył. Podobno po tym, jak Magda targnęła się na swoje życie, doznał czegoś w rodzaju objawienia.

– Nie wiem, jak to zaklasyfikujecie, wizją w alkoholowym upojeniu czy też może psychicznym otumanieniem pijaka, wszystko jedno, ja wiem swoje – oznajmił. – Ty byłaś w szpitalu. Wtedy go zobaczyłem. Adasia. Przyszedł do mnie, chwycił za rękę i powiedział, że nie mogę cię zostawić. Obiecał się nami opiekować, ale muszę być znowu taki jak kiedyś.

Magda płakała. Głośne łkanie nie powstrzymało Janusza przed kontynuowaniem opowieści:

– Pojechałem do Łeby, tam, gdzie byliśmy kiedyś na wakacjach. Strasznie mu się podobało morze. Siedziałem dwa dni na plaży. Liczyłem, że może go jeszcze zobaczę, ale nic takiego nie nastąpiło. Wiele jednak wtedy zrozumiałem. Otrzeźwiałem. Wyrwałem się z tej matni. Chcę to wszystko naprawić. Chcę, żebyśmy znów byli razem.

To był cud. Siedzieli wtuleni w siebie przez dobre dwie godziny. Zostawiłam ich, wycofując się do kuchni. Potem położyli się w sypialni, a następnego dnia Magda wróciła do swojego domu.

Proces powrotu do normalności był długi i trudny. Brak dochodów Janusza pognębił ich finansowo. Zrobili w tym momencie jedyną możliwą rzecz, czyli sprzedali zadłużone mieszkanie, spłacili kredyt, a z tego, co zostało, kupili małe lokum na obrzeżach miasta.

Janusz znalazł pracę jako konsultant w call center. Zarabiał niewiele, ale do czasu odzyskania prawa jazdy, czyli przez kolejny rok, nie miał wielkiego wyboru. Magda radziła sobie w nowej pracy.

Dwa miesiące po powrocie Janusza przyszli do mnie na obiad. Potem, gdy mąż Magdy oglądał w telewizji wiadomości, my zaszyłyśmy się w kuchni.

– Staramy się o dziecko – wyznała mi moja córka, a ja w pierwszym odruchu uradowana pomyślałam: „To fantastycznie!”.

Zaraz jednak naszła mnie wątpliwość, czy to aby nie za szybko. W końcu od śmierci Adasia minął dopiero rok. Z drugiej jednak strony… Skoro podjęli taką decyzję, nie miałam zamiaru się w to mieszać. To był kolejny, trzeci już promyk nadziei i postanowiłam się go kurczowo trzymać.

Grażyna

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama