Reklama

Ruszyłem wzdłuż konfesjonałów, zaglądając do każdego dyskretnie. Wreszcie znalazłem duchownego, którego szukałem, i ustawiłem się na końcu krótkiej kolejki. Przypomniałem sobie, jak to było poprzednim razem…

Reklama

Między mną a człowiekiem po drugiej stronie kratki zapanowało milczenie. Nie mogłem się zdobyć na kolejne, ostatnie i najważniejsze wyznanie, a on mnie nie popędzał. W końcu jednak przerwał ciszę.

– Co cię jeszcze dręczy?

– Nie, już nic – spłoszyłem się. – Więcej grzechów…

– Pamiętaj, że jednym z warunków dobrej spowiedzi jest wyznanie wszystkich grzechów – przerwał mi. – Wszystkich, które się pamięta.

– A jeśli się o którymś zapomni?

– Jeśli się w ogóle zapomni – zaśmiał się lekko – to trudno, tacy już jesteśmy. Ale jeśli się przypomni po czasie, należy go wyznać przy następnej spowiedzi. Lecz celowe zatajenie czyni twoją spowiedź z góry nieważną. Pamiętaj, że nie rozmawiasz ze mną, tylko z Bogiem. Ja jestem jedynie pośrednikiem.

Odetchnąłem głęboko, wypuściłem powietrze z taką siłą, że zaszeleściła cieniutka folia umieszczona na kratce. Przedtem mętnie się zastanawiałem, po co ją zamocowano, teraz już wiedziałem – żeby każdy nie chuchał na spowiednika. To by się mogło kiepsko skończyć dla jego zdrowia, że o powonieniu nie wspomnę.

Takie durnowate myśli przelatywały mi przez głowę, kiedy rozważałem, czy powiedzieć księdzu, co mnie naprawdę boli. Po chwili pojawiła się refleksja: przecież po to tutaj przyszedłem.

– To ja, proszę księdza… – powiedziałem.

– Co ty? – spytał.

– Tamta dziewczynka potrącona przez samochód… To ja zrobiłem. Na pewno ksiądz słyszał o tym wypadku pod Płowianami.

Słyszałem, jak przełknął ślinę. Moje wyznanie zrobiło na nim ogromne wrażenie.

– To było pół roku temu – powiedział.

– Siedem miesięcy i trzy dni – uściśliłem.

– Tak dokładnie liczysz? – zapytał.

– Tak dokładnie… – potwierdziłem.

– Przeżyła, prawda? – rzekł ksiądz. – Tyle twojego szczęścia.

Miał rację, to było moje szczęście. Gdybym zabił dziecko… Nie wiem, co bym zrobił.

Odetchnąłem z ulgą, że żyje

Jechałem na tak zwanym podwójnym gazie. Nie obawiałem się patroli, bo przy naszej wsi bardzo rzadko się pojawiały. Dlatego mało kto przejmował się przepisami, a jak już drogówka się ustawiła, zaraz szły wici po komórkach, żeby uważać.

Nie żebym był pijany, bo po dwóch setkach i dwóch piwach trudno o tym mówić, ale w głowie trochę szumiało. Z zajazdu do mojego domu nie jest daleko, dlatego czasem pozwalałem sobie coś wypić, jeśli się tam zasiedziałem.

Helutka wyrosła mi na drodze jakby znikąd… No dobrze, zaraz tam znikąd. Nieuważny po prostu byłem, przycięty i stłumiony alkoholem. Poznałem ją od razu po różowych wstążkach we włosach, ale nie zdążyłem nic więcej zrobić, niż skręcić kierownicą w prawo. Usłyszałem krótkie huknięcie i we wstecznym lusterku zobaczyłem, jak mała postać leży na drugiej stronie pobocza.

Przyhamowałem odruchowo, ale zaraz pojechałem dalej. Pomyślałem, co będzie, jak przyjedzie policja i z miejsca każą dmuchać w alkomat… Zatrzymałem się na podwórzu, obejrzałem samochód. Nie było na nim śladu. To znaczy, od lat był tu i ówdzie poobijany, jak to wóz do użytkowania na co dzień, ale nic świeżego nie widziałem.

Żona nawet nie dziwiła się, że nie chce kolacji.

– Nażarłeś się tam z kolesiami „U Kuby”, co? Po co ci rodzina? Z nimi zamieszkaj.

Wbrew zwyczajowi nie odgryzłem się mocno, coś tam tylko powiedziałem, żeby nie wyszło zbyt dziwnie.

Policja zjawiła się u nas tego samego wieczoru. Ktoś znalazł Helutkę, wezwał pogotowie.

– Ona żyje? – dopytywała żona, zbulwersowana tym, że ktoś potrącił dziecko.

– Żyje – odpowiedział policjant. – Ale ma połamane nogi, podobno trzeba ją będzie rehabilitować.

Odetchnąłem wtedy z ulgą. Różne myśli przelatywały mi przez głowę, a na pierwszym miejscu taka, że zabiłem dziecko. Niechcący, ale przecież z mojej winy. Gdybym był całkiem trzeźwy…

Policjanci obejrzeli samochód, nawet ciągnik, chociaż było mało prawdopodobne, żeby taka maszyna potrąciła małą. Nie tylko u nas szukali, ale u wszystkich. Nic nie znaleźli… Potem okazało się, że Helutka ma też uszkodzony kręgosłup i leczenie będzie drogie.

Przez pierwszy czas cieszyłem się, że mnie ominęła odpowiedzialność, ale potem przyszły wyrzuty sumienia, kiedy wszystko już przycichło. Dlatego poszedłem do spowiedzi, co rzadko mi się zdarza… Ale udałem się do niej w mieście. Przy naszym proboszczu albo wikarym wyznanie chyba nie przeszłoby mi przez gardło.

To co mam jeszcze zrobić?!

Kiedy wszystko powiedziałem w konfesjonale, zrobiło mi się nieco lżej, chociaż nie tak, jak się spodziewałem.

– Co zamierzasz z tym zrobić? – spytał ksiądz.

– A co mam zrobić? – wzruszyłem ramionami. – Wyspowiadałem się przecież.

– Co ty nie powiesz – zadrwił ksiądz.

– A znasz, człowieku, warunki dobrej spowiedzi? Nie wystarczy opowiedzieć kapłanowi, co się nabroiło, nie wystarczy żałować. Potrzebne jest jeszcze zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu…

Zacisnąłem zęby. Powinienem się czegoś takiego spodziewać.

– Znaczy, nie dostanę rozgrzeszenia?

– Dostaniesz – odparł ksiądz. – Nie mam prawa ci go nie udzielić, skoro żałujesz. Tylko pomyśl, co będą warte słowa odpuszczenia, jeśli pozostanie na twoim sumieniu plama? A pozostanie, jeśli nie uczynisz tego, co powinieneś.

– A co powinienem uczynić? – westchnąłem.

– Naprawdę nie wiesz? Nie jesteś jakimś szczeniakiem, doświadczony z ciebie człowiek. Muszę ci tłumaczyć?

– To niełatwe – mruknąłem.

– Pewnie, że niełatwe – zgodził się spowiednik. – Ale nikt tego za ciebie nie zrobi. Oczywiście, decyzja należy do ciebie. Dziecko żyje, więc nie masz na sumieniu śmiertelnego grzechu, lecz to ty z nim będziesz musiał żyć. I zastanów się, czy pójdziesz jeszcze kiedykolwiek z zupełnym spokojem przyjąć Ciało Chrystusa.

– Popełnię świętokradztwo? – zaniepokoiłem się. – Nawet jeśli ksiądz mnie teraz rozgrzeszy?

– Z formalnego punktu widzenia nie popełnisz – padła odpowiedź. – Pytanie tylko, jak sobie z tym poradzisz, wiedząc, że mimo wszystko pozostajesz w kłamstwie.

A potem odmówił formułkę na zakończenie spowiedzi i zadał mi tylko odmówienie różańca.

– Reszta pokuty jest w tobie – wyjaśnił, kiedy zapytałem, czy to tylko tyle. – I bardzo ci tego współczuję.

Zabił mi takiego ćwieka, że nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Może trzeba było iść jednak do proboszcza? Pogrzmiałby na mnie na pewno, zadał mocną pokutę, ale chyba nie wymyśliłby takich subtelności.

Chodziłem jak struty dwa tygodnie. Żona niepokoiła się o mnie, znajomi pytali, czy nie zachorowałem. Nikt oczywiście nie łączył mojego zachowania z wypadkiem.

– Jest coś, co powinienem zrobić – powiedziałem pewnego wieczoru, kiedy żona wypytywała znowu, co się ze mną dzieje.

– I co powinienem ci powiedzieć. I tak niedługo cała wieś się dowie.

– Znalazłeś sobie jakąś babę?! – załamała ręce. – Ona jest z naszej wsi?

– Nie bądź głupia! – fuknąłem. – Muszę powiedzieć tobie, ale i Chojnackim, tym od Helutki! To się już później nie ukryje, bo i oni będą gadać, i policja mnie weźmie w obroty…

No a potem drugi raz poszedłem do konfesjonału.

– Poznaje mnie ksiądz? Ja od tej potrąconej dziewczynki.

– Słucham, co chcesz wyznać? Byłeś u mnie miesiąc temu.

Pokiwałem głową. I opowiedziałem mu, jak się wybrałem do domu Chojnackich. Chciałem się nawet napić dla kurażu, ale żona mi zabroniła.

– Dość już narobiłeś głupot po wódzie. Musisz wiedzieć, co mówisz i jak mówisz.

Miała rację.

Kiedy opowiedziałem, jak to było z Helutką, Chojnacka przyskoczyła i wycięła mnie w twarz. Gdybym był na cyku, mógłbym się jeszcze odwinąć, a tak spuściłem tylko głowę. Chojnackiemu ręka chodziła, jakby szukał trzonka od siekiery. Nie mogłem się dziwić…

– I jak to się skończyło? – spytał ksiądz.

– Obiecałem dokładać się do leczenia małej – powiedziałem. – A za trzy tygodnie mam rozprawę w sądzie. Adwokat twierdzi, że dostanę wyrok w zawieszeniu, lecz to nieważne. Nawet ksiądz nie wie, jaką odczułem ulgę, kiedy było po wszystkim.

– Może i wiem – odrzekł. – Nie ty jeden pobrudziłeś mocno sumienie. Ale teraz możesz powiedzieć, że odbyłeś spowiedź jak należy.

Wiktor

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama