Byłam dzieckiem, a już wiedziałam, co chcę w życiu robić. Jak mnie pytano, kim chcę być, odpowiadałam, że przedszkolanką. A dlaczego? – bo jest ważna i wszyscy muszą jej słuchać.

Reklama

W miarę, jak dorastałam, moje poglądy ulegały korekcie. Nadal chciałam pracować z dziećmi, ale przestało mi zależeć na gwiazdorskiej pozycji nieomylnej, ukochanej pani. Wycierałam nosy rodzeństwu i wszystkim okolicznym dzieciakom, a że mieszkałam na wsi, nigdy mi tego zajęcia nie brakowało. Dzieci szybko wyczuwają, na kogo mogą liczyć, i lgną do niego całym sercem. Albo wchodzą na głowę…

Chciałam studiować pedagogikę, ale nie wyszło. Jestem najstarsza z rodzeństwa, w domu się nie przelewało, musiałam poszukać pracy. Zaczepiłam się w sklepie, w sąsiedniej wiosce. Marianna i Kazik prowadzili rodzinne przedsiębiorstwo na parterze własnego domu, zaproponowali mojej matce, że zatrudnią mnie na kilka godzin. Miałam zastępować Mariannę za ladą dwa razy w tygodniu, dobre i to. Starałam się, jak mogłam, żeby właściciele sklepu byli ze mnie zadowoleni, tylko czasem zastanawiałam się, czy to już wszystko, co mogę osiągnąć?

Stojąc za ladą, poznaje się ludzi

Rano gospodynie kupują chleb i co tam której brakuje, a czego nie może sama wyhodować i przetworzyć. Później, po obrządku, zachodzą gospodarze na piwo. Sączą je rozważnie, żeby na dłużej starczyło. Przedsionek sklepu, a w ciepłej porze ławka pod ścianą domu, to ich salon towarzyski. Spotykają się, żartują, przyjacielsko wytykają potknięcia i wady. Około południa sklep się wyludnia, pozostają jedynie ci najwytrwalsi wielbiciele chmielowego rauszu. Latem o tej godzinie wpadają działkowicze. Kupują swojską kaszankę od Klebowika, a dzieciakom lody. Zimą tylko nieliczni odwiedzają swoje domki, na palcach można ich policzyć. Najbardziej niezawodną klientką była pani Małgosia, zawsze czekałam na nią, żeby choć popatrzeć na kobietę, której zazdrościłam.

Pochodzi z naszej okolicy, ale mieszka w mieście, a dom po rodzicach przekształciła w całoroczne siedlisko dla rodziny. Często przyjeżdżali, nie powiem. Dziwiłam się, co można robić zimą i jesienią w naszej wiosce, aż kiedyś ją o to spytałam. Od słowa do słowa, zaczęłyśmy rozmawiać. Wyciągnęła ze mnie, że praca, którą ona wykonuje, to moje marzenie.

Zobacz także

– Wychowawczyni w domu dziecka? – zdziwiła się Małgosia. – To trudny zawód, tylko dla silnych.

Zapewniłam ją, że taka jestem, a dzieci kocham i potrafię się nimi zajmować.

– Jakie masz wykształcenie?

– Zrobiłam maturę.

– To za mało. Pomyśl o studiach, wtedy wrócimy do rozmowy – ucięła pani Małgosia, odbierając mi nadzieję.

Jednak kilka dni później zagadnęła:

– Wakuje u nas posada w kuchni, byłabyś zainteresowana?

Byłam. Mogłam przecież dojeżdżać autobusem, a praca w miejscu pełnym dzieciaków, obojętnie na jakim stanowisku, była ciekawsza niż stanie za ladą u Marianny w sklepie. Okazała się też dużo cięższa. Żeby wykarmić prawie sto osób, trzeba było obrać górę jarzyn i ziemniaków, a potem pół dnia stać nad parującymi saganami, żeby to wszystko ugotować.

Dzieci prawie nie widziałam, chyba tylko wtedy, gdy bawiły się na dworze. Wszystkie biegały, krzyczały, lepiły bałwana i ciągnęły za uszy dobrodusznego psa, Mikiego. I tylko jedna mała figurka odstawała od reszty. Kilkuletni chłopiec potrafił godzinami stać bez ruchu koło kuchennego okna. Czekał, aż skończy się czas rekreacji, i będzie mógł wrócić do pokoju.

– To Adaś, kochane dziecko, ale nieszczęśliwe. Gdy ludzie dowiadują się, że chłopak ma problemy, wycofują się z adopcji – wyjaśniła szefowa kuchni, widząc, że obserwuję małego. – Jest trochę inny, prawie nie mówi, ale pięknie rysuje. Całymi dniami. Mówią, że to autyzm, ale po mojemu brakuje temu chłopaczkowi miłości. Gdyby mama mogła go przytulić, byłoby inaczej.

Uśmiechnęłam się na tak nieskomplikowaną radę. Wiedziałam co nieco o dzieciach autystycznych, czytałam o nich, każde było inne, wymagało odrębnego traktowania. Jak Adaś dawał sobie radę wśród innych dzieci?

Zaczęłam mu się przyglądać

Najpierw przez kuchenną szybę, potem wymykałam się na korytarze, zaglądałam do świetlicy. Zawsze widziałam głowę Adasia pochyloną nad kartką papieru. Zawzięcie rysował, jakby chciał stworzyć sobie lepszy świat. Ptaki szybujące na niebie, kilka udanych podobizn Mikiego i domek. Wciąż od nowa rysował dom ze skośnym dachem, słoneczko i jedno drzewo.

– Pięknie malujesz – zaczęłam rozmowę; nie odezwał się, jakby nie usłyszał. – Wiesz, ja mieszkam w takim domu, na wsi… – wskazałam rysunek. – Nawet drzewo odgadłeś, rośnie pod moim oknem. To jabłonka. Daje pyszne czerwone jabłka, zimowe, przechowujemy je w piwnicy. Wspaniale pachną, przyniosę ci, chcesz?

Adaś słuchał. Poznałam po tym, że kredka zatrzymała się wpół kreski. Potem ruszyła ze zdwojoną szybkością. Chłopiec nie odpowiedział, ale właśnie tego się spodziewałam, nie czułam zawodu. Jeszcze kilka razy próbowałam porozumieć się z Adasiem. Przyniosłam obiecane jabłka. Wziął bez słowa i odszedł. Nie brakowało mi cierpliwości, ale nie widziałam żadnych oznak porozumienia. Chyba nawet nie uważał mnie za znajomą.

Kiedy zostałam wezwana przez dyrektorkę, omal nie spanikowałam. Co takiego zrobiłam? W myślach przebiegłam listę spóźnień, bo autobus zwykle nie trzymał się rozkładu. Szefowa kuchni była wyrozumiała, sama dojeżdżała spod miasta, ale ktoś musiał powiadomić panią dyrektor.

– Poprosiłam panią, bo zaszła nieoczekiwana okoliczność. Chodzi o Adasia, widziałam, że pani czasem z nim rozmawia – zaczęła dyrektorka, a ja skuliłam się w sobie.

No tak, była niezadowolona, że pomoc kuchenna bez kwalifikacji wtrąca się do wychowania podopiecznych.

– Proszę zobaczyć… – podała mi rysunek chłopca. – Zawsze rysował tak samo, tylko to, co siedziało mu w głowie. Nie dopuszczał zewnętrznych bodźców, nie słuchał bajek, opowiadań. A teraz – proszę.

Drzewo na rysunku obwieszone było czerwonymi kulami.

– To jabłka – szepnęłam.

– Opowiadała mu pani o nich?

– O swoim domu na wsi. O jabłonce i innych rzeczach. Adaś słuchał, naprawdę słuchał.

– I zrobiło to na nim wrażenie – dodała pani dyrektor.

Studiuję zaocznie, Adaś mieszka z nami

– Chciałabym pokazać mu gospodarstwo – powiedziałam nagle. – Nie tylko sad, ale zwierzęta i całą resztę. Moja rodzina przyjmie go z otwartymi ramionami. Mogę go wziąć na weekend? Inne dzieci jeżdżą do ciotek, wujków, znajomych. Dlaczego on nie może?

– Wie pani dlaczego. Jest zbyt wrażliwy i zamknięty w sobie, mógłby wpaść w panikę w obcym otoczeniu.

– Nawet nie chce pani spróbować – rzuciłam z goryczą, zapominając, do kogo mówię.

A rozmawiałam z najprawdziwszym pedagogiem, takim z powołania. W kolejną niedzielę dyrektorka z Adasiem zawitali do nas na wieś.

– Będę przy nim, na wszelki wypadek – powiedziała cicho. – Dwa dni to zbyt długo, ale niedzielna wizyta będzie dla niego w sam raz.

Adaś stał w sieni, wtuliwszy głowę w ramiona jak zaszczute zwierzątko. Do boku przyciskał skoroszyt i torebkę z kredkami, jedyne, co znał i czemu ufał w tym wielkim, groźnym świecie. Nie spojrzał na mnie, kiedy wyciągnęłam do niego rękę, ale dał się poprowadzić do okna. Jabłonka wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy, nagie konary czesane mroźnym wiatrem. Zapragnęłam zaciągnąć zasłonkę, żeby chłopiec nie patrzył na ruinę swoich wyobrażeń o ciepłym domu…

Adaś wyrwał mi się i usiadł przy stole. Wyciągnął kredki, otworzył skoroszyt i zajął się tym, co zwykle. Zaproponowałam pani dyrektor herbatę i mamine ciasto. Usiedliśmy z rodzicami obok Adasia, który w szybkim tempie pokrywał kartkę kolorowymi kreskami. Wyglądał na mniej spiętego niż zwykle, ale najwyraźniej śpieszył się.

– Nie tak szybko, chłopcze, bo podziurawisz rysunek – zaśmiała się mama, przeciągając macierzyńskim gestem po czuprynie i plecach Adasia.

Zastygłam w oczekiwaniu na krzyk chłopca. Adaś zwykle tak reagował na dotyk. Ku mojemu zdziwieniu malec jedynie się lekko odsunął.

– Patrzcie go, niedotykalski – zaśmiała się mama naturalnie i ciepło.

Adaś na chwilę przestał rysować i coś jakby cień uśmiechu ociepliło mu twarz. Obie z dyrektorką przestałyśmy na chwilę oddychać.

– On do nas wróci, zobaczysz – szepnęła mi, zapominając o formach towarzyskich. – Ten mały ma szansę. Dla takich chwil warto pracować.

Na rysunku Adasia była pełnia lata. Obok domu pod zieloną jabłonką stała maleńka figurka chłopca. Zalewały ją blaskiem promienie słońca wiszącego nisko na niebie. Tak się stało. Coraz częściej zabierałam Adasia do domu, aż w końcu stałam się dla niego rodziną zastępczą. Mały nadal niewiele mówi, ale wsiąkł w rodzinę i dobrze sobie radzi. Nawet lepiej niż dobrze. Ma talent malarski i jest świetnym matematykiem. Niezłe połączenie. A ja? Jest, jak miało być. Nadal obieram ziemniaki i studiuję zaocznie pedagogikę, będę pracowała z dziećmi. Na pewno.

Agata, 29 lat

Czytaj także:

  • „Budowa domu tak mnie pochłonęła, że zaniedbałam córkę. To moja mama ją wychowała, a ja byłam jak starsza siostra”
  • „Moja żona usunęła ciążę za moimi plecami. Marzyłem o dziecku, nie mogłem dłużej z nią być”
  • „Zaszłam w ciążę z najlepszym przyjacielem męża. Do końca życia będę żyła w strachu, że się wyda”
Reklama

Reklama
Reklama
Reklama