„Wyszłam za mąż za potwora. Wszyscy widzą w nim troskliwego, czarującego amanta. Nikt nie wie, co skrywa się pod tą maską”
„Modliłam się: >>>Panie Boże, niech on sobie pójdzie ode mnie! Niech mnie zostawi w spokoju. Mogę jeść suchy chleb, byleby on był daleko. Błagam, zabierz go ode mnie
- redakcja mamotoja.pl
Dziesięć lat małżeństwa zrobiło ze mnie cień. Nie fizycznie, bo wyglądam dobrze, mam jakieś tam ubrania, kosmetyki, stać mnie na fryzjera. Psychicznie.
Cały czas czekam. Wróci w dobrym humorze i nie będzie piekła, czy dostanę już od progu, a potem długie godziny będzie mnie traktował jak najgorszy łobuz.
Wreszcie się zmęczy i pójdzie spać. Wcześniej mnie wykorzysta, tak jak lubi.
Rano pojedzie do firmy – domowe portki zamieni na elegancki garnitur, ogoli się, wyperfumuje. Znów będzie uśmiechnięty, kulturalny…
Przyjdzie pani Zosia do sprzątania.
– Pani to ma szczęście! Taki ładny dom, taki dobry mąż! – powie. – Od razu widać, że panią kocha do szaleństwa!
Kiedy się pobieraliśmy, wszyscy mówili, że to ja będę rządziła w tym związku.
– Ty nim zakręciłaś przy ołtarzu – mówiła moja ciotka. – Nawet się nie szarpnął, poszedł za tobą jak w dym. To dobra wróżba! Masz szczęście, dziewczyno.
Kończyłam studia, byłam pyskata, nie dałam się nikomu przegadać. On był milczek, spokojny, cichy, solidny, godny zaufania. Zakochałam się. Potrzebowałam faceta, który ma głowę na karku i wie, jak żyć w tym wilczym świecie. Moi koledzy z roku umieli tylko gadać, ja chciałam twardziela. Tylko tacy mnie pociągali!
Po maturze zajął się handlem. Najpierw przez internet, na malutką skalę, potem coraz śmielej i z większym rozmachem.
Dzisiaj jest szychą w swojej branży, zresztą ma talent do interesów, zarabia dobre pieniądze. Cała moja rodzina z tego korzysta – brat z bratową, ojczym, jego syn z pierwszego małżeństwa, kuzyni i kuzynki żyją na poziomie dzięki temu, że on dał im pracę. Wymaga solidnej roboty, ale nieźle płaci, dlatego wszyscy by za nim w ogień wskoczyli.
– Piśnij słowo, a to całe tałatajstwo poleci na zbity pysk! – zagroził, kiedy powiedziałam, że mam dość. – Myślisz, głupia dziwko, że cię pochwalą? Spróbuj…
Przez rodzinę byłam jak pies na krótkiej smyczy
To była dla mnie pierwsza zależność, ta moja rodzina, która miała na chleb i masło dzięki Jarkowi. Jakżebym mogła im wyszarpnąć tę pełną michę i postawić pustą? Byłam jak pies na krótkiej smyczy!
Druga zależność to mój wstyd.
Miałam się przyznać, że mi nie wyszło? Że ta piękna ślubna suknia, ten welon, pierścionek w dużym brylantem, karta bez limitu, to wszystko ściema?
Chyba bym umarła, gdyby te fałszywe koleżanki zaczęły mi współczuć. Byłam pewna, że według nich ja jestem ta zła. Świeciłyby mi w oczy litością, ale w sercach miałyby miód z satysfakcji.
Prawie słyszałam, jak mówią: „Dobrze jej tak! Puszyła się jak pawica, to teraz ma za swoje! A niech ją leje!”.
Trzecią zależnością był strach.
Bałam się Jarka od tego dnia, kiedy pierwszy raz mnie zbił…
Urządziliśmy uroczystą kolację z okazji rocznicy ślubu. Było super, fruwałam pod chmurami. Układało się nam jak w bajce!
Trochę wypiłam. Gdyby nie to, może powstrzymałabym język i nie gadała głupot. Ale szumiało mi w głowie, więc pojechałam po bandzie:
– Wiecie, że Jarek nie wie, gdzie leży Nowa Zelandia? On myślał, że to w Ameryce, pojęcia nie miał, że to wyspa!
– Uuu – zabuczeli znajomi. – Do szkółki było pod górkę? Głowa bolała na lekcjach? Jareczek, no co ty…
– No! – jechałam dalej. – A Nową Gwineę lokalizował w Afryce! Taki uczony. Chcemy jechać na urlop, ale trochę się z nim boję ruszać w świat. On się najlepiej czuje na działce. Tam nie zabłądzi…
Jarek śmiał się razem ze wszystkimi. Przynosił nowe napoje, robił drinki, był jak zwykle spokojny, miły, pogodny.
Kiedy odprowadziliśmy do drzwi ostatnich gości i zamknęliśmy drzwi, odwrócił się wolno i z całej siły walnął mnie pięścią w żołądek. Bardzo mocno.
Zwinęłam się na podłodze.
Nie mogłam oddychać, zrobiło mi się niedobrze, zwymiotowałam.
Wtedy mnie podniósł jak szmacianą lalkę i dostałam w twarz. Z obu stron, potem jeszcze raz i jeszcze… Byłam ogłuszona, nie bardzo wiedziałam, co się dzieje.
– Posprzątaj to – usłyszałam. – Masz to wylizać. Za chwilę sprawdzę.
Powinnam była otworzyć drzwi i wrzeszczeć! Powinnam się na niego rzucić, kopać, gryźć, drapać, wołać pomocy. Wszystko byłoby lepsze od tego, co zrobiłam, bo ja podniosłam się najpierw na kolana, potem po ścianie poszłam do łazienki po wiadro i ścierkę, a jeszcze później zaczęłam czyścić parkiet ze swoich wymiocin i kropli krwi, która mi leciała z rozbitego nosa.
Niczego nie sprawdzał.
W ogóle go już nie zobaczyłam tego wieczoru, bo najpierw brał prysznic, a potem zasnął przed telewizorem.
Ja siedziałam w ciemnej kuchni i trzęsłam się, dygotałam, dzwoniłam zębami, płakałam i za nic nie mogłam zrozumieć, co się naprawdę stało.
Ten dobry, kochany, ciepły Jarek mnie pobił? Niemożliwe! Coś musiałam zrobić, czymś go wyprowadzić z równowagi, rozjuszyć, wyzwolić jakieś straszne moce.
Moja wina! On, sam z siebie nigdy by się tak nie zachował! Nie jest damskim bokserem. To przecież dobry, przyzwoity, czuły facet… To mój mąż!
Podobno inni, po domowych awanturach przepraszają swoje kobiety na kolanach. Kupują kwiaty, płaczą, tłumaczą, że nie wiedzą, co w nich wstąpiło, przysięgają, że to było ostatni raz. Jarek zachował się zupełnie inaczej. Następnego dnia wrócił do domu bardzo późno i od razu poszedł spać. Dwa następne wieczory były podobne. Milczał.
Jaki dobry zięć, wykupił teściowej pobyt w sanatorium
Układałam sobie, co mu powiem, ale wszystko ze mnie wyparowało. Siedziałam w domu sama, nie odbierałam telefonów, nie chodziłam do pracy. Na szczęście dali mi parę dni bezpłatnego urlopu, więc mogłam dojść do siebie.
Dopiero trzeciego dnia Jarek wrócił wcześniej i od progu powiedział:
– Zadzwoń do twojej matki i powiedz, że może się szykować.
– Gdzie?
– Wykupiłem jej sanatorium. Narzekała na reumatyzm, tam będzie miała wszystkie zabiegi – kąpiele, borowiny, parafiny. Niech korzysta. Wszystko zapłacone.
Zatkało mnie.
– Zadzwonię – powiedziałam po chwili – Ale… co z nami? Chyba mi się należą jakieś przeprosiny?
– Nic ci się nie należy. A raczej – już dostałaś to, co ci się należało! Myślisz, że ze mnie można bezkarnie kpić? Otóż nie można!
– Nie kpiłam…
– Co ty powiesz? Zrobiłaś ze mnie wała, ciemniaka, durnia. Spróbuj jeszcze raz, a zobaczysz, na co mnie stać!
– Grozisz mi?
– Uprzedzam. Jeśli się nie dopasujesz do mnie, zabieraj cztery litery. Ja nie będę płakał. Tylko do mamusi wtedy nie dzwoń. Sanatorium nieaktualne!
Tak się zaczęło.
Koleżanki w pracy mówiły: „Ty szczęściaro! Masz wszystko, czego dusza zapragnie. Taki mąż to skarb!”.
Budowaliśmy dom, mogłam go urządzać, jak chciałam, zamawiać najdroższą armaturę, sprzęt, podłogi, meble, Jarek się do niczego nie wtrącał. Płacił każdy rachunek bez mrugnięcia okiem, a ja płaciłam potem jemu – w łóżku albo potulnie znosząc jego nerwy o byle co, i zamalowując podkładem siniaki.
Tych siniaków nie było dużo.
Jarek bił tak, żeby nie zostawiać śladów, robił to sprytnie. Często po awanturze, już rozluźniony i wesolutki dzwonił do kogoś i zapraszał na drinka.
– Wpadajcie – mówił. – Siedzimy sami. Moja pani się nudzi jak mops!
Nosiłam spodnie albo luźne sukienki do ziemi, żeby ukryć fioletowe uda i brzuch. Tam najczęściej mnie kopał.
Kiedyś, w przypływie odwagi, zapytałam, po co mu jestem potrzebna.
– Jesteś całkiem ładna, umiesz się ubrać, masz wyższe studia. Jednym słowem, dobrze o mnie świadczysz!
– Dobrze o tobie świadczę?
– No normalnie, jak superfura albo pies rzadkiej rasy – odpowiedział, patrząc na mnie zimnym wzrokiem. – Ludzie myślą: „O tak, to jest ktoś, skoro ma taki towar!”. A ja dbam o ludzką opinię!
Często wyobrażałam sobie, że on miał wypadek. Wyjechał i już nie wróci. Ale Jarek prowadził samochód ostrożnie, nigdy po kielichu, i zawsze wracał do domu. Widziałam, jak jego auto omiata światłami podjazd, potem słyszałam zgrzyt automatycznie zamykanej bramy i otwieranie drzwi na dole.
Leżałam cichutko, udawałam, że śpię. Przechodził koło sypialni, kręcił się, włączał muzykę, potem wszystko gasło i cichło. Szedł spać do siebie.
To było szczęście!
Jednak zdarzało się, że po paru minutach otwierał z hukiem moje drzwi i kazał mi wstać. Żądał gorącej kolacji albo pójścia z nim pod prysznic, albo żebym minuta po minucie opowiedziała, co robiłam podczas jego nieobecności.
Dostawałam lanie, jeśli cokolwiek było nie po jego myśli.
Ze swoimi rodzicami nie utrzymywał kontaktu. Mówił, że ich nienawidzi, że najprawdopodobniej jest adoptowany, tylko oni go oszukują, bo zależy im na comiesięcznych wpłatach na konto.
Trzeba przyznać, że finansowo o nich dbał. Przelewy szły punktualnie, jednak oprócz tego żadnych listów, telefonów ani innych kontaktów nie było.
Jarek nigdy nie chciał dzieci.
Konsekwentnie unikał znajomych, którzy mieli w domu maluchy. Podczas urlopów wybierał pensjonaty gwarantujące ciszę i komfort bez wrzasku małolatów. To był jego podstawowy warunek.
Nie zgadzał się także na zwierzę w domu, choć ja marzyłam o psie.
– Żadnego sierściucha! – mówił, marszcząc brwi. – Żadnych pasożytów!
Dlaczego od niego nie odeszłam?
Już tłumaczyłam – byłam psychiczną kaleką! Chciałam być wolna, ale żeby to się stało bez mojego udziału, żeby zadecydował los albo ktoś inny.
Sama nie umiałam nic zrobić, przerastała mnie każda decyzja, myślałam tylko o jednym: czy on da mi dzisiaj szkołę, czy będzie spokój i prześpię noc bez awantur.
Kto wie, czy kiedykolwiek wyzwoliłabym się z tej sieci, gdyby nie tamto przypadkowe spotkanie na pętli autobusowej, pod miastem…
Tamtego dnia sama nie wiedziałam, dokąd jadę. Wybiegłam z domu bez kluczyków od auta, bez torebki. W kieszeni kurtki miałam kilka monet, więc wsiadłam do pierwszego lepszego autobusu, byle odjechać jak najdalej od pięści wściekłego, wrzeszczącego Jarka.
Kupiłam bilet u kierowcy, usiadłam przy oknie i przymknęłam oczy. Miałam na nosie wielkie, czarne okulary, tym razem nie udało mi się w pełni zamaskować wielkiego siniaka pod okiem. Ale miałam to gdzieś.
Chyba zasnęłam.
Obudził mnie kierowca, mówiąc, że dojechaliśmy na ostatni przystanek.
Rozejrzałam się po okolicy.
Bocian staje na jednej nodze, by tę drugą oszczędzić
Parę metrów dalej stała ławka. Obok rosła przekwitająca lipa, brzęcząca pszczołami i pachnąca miodem. Nie miałam nic do roboty. Mogłam tam zostać do wieczora albo i do końca życia.
Przymknęłam oczy…
Byłam trochę zła, kiedy usiadła obok mnie starsza kobieta. Chciałam być sama!
Ciężko oddychała, musiała się zmęczyć dźwiganiem dużej torby. Była szczuplutka, przygarbiona, siwa, ubrana bardzo skromnie, ale pachniała miło, jakimiś ziołami, może rumiankiem czy miętą.
Czułam, że mi się przygląda. Wreszcie nie wytrzymała i usłyszałam jej niespodziewanie silny i dźwięczny głos:
– Bije panią – raczej stwierdziła niż zapytała. – Okulary niczego nie zakryją. Wiem, bo sama to przerabiałam. Całe długie lata chodziłam posiniaczona i poobijana, więc wiem, jak to jest!
Spojrzałam na nią.
Miała bystre czarne oczy obrysowane zmarszczkami. Uśmiechała się.
– Nie musi pani nic gadać – ciągnęła – wszystko doskonale rozumiem. Wie pani, kiedy ja się wyzwoliłam? Kiedy nareszcie pojęłam, że tylko ode mnie zależy, czy będę workiem do bicia, czy wreszcie o siebie zadbam. Że nikt oprócz mnie tego nie załatwi. Wtedy się wyrwałam!
– Trzeba mieć siłę, żeby się tak wyrwać – powiedziałam cicho.
– Ano trzeba. Ma pani rację. Ale jak babka ma siłę, żeby znosić ciągłe lanie, to da też radę wiać od łobuza! Tylko trzeba tę siłę przesterować, z jednego w drugie… Wie pani – mówiła dalej – człowiek się powinien uczyć od natury. Taki bocian na przykład. Jak mu się zmęczy jedna noga, staje na drugiej, a tę zmęczoną oszczędza. I takim sposobem zawsze jest w formie! Niech pani tę chorą, bolącą, zbitą, posiniaczoną nogę podkuli, a podeprze się zdrową. Na jednej też się da zwiać, naprawdę. Mnie się udało!
– Myśli pani?
– Pewnie! Fajna z pani kobitka, urodziwa, młoda, na pewno niegłupia! Co się pani będzie dalej mordować z draniem? Na nic nie patrzeć, kochanieńka, myśleć tylko o sobie i uciekać.
– Będzie się mścił na mojej rodzinie – uzmysłowiłam sobie. – Wywali ich z roboty, oni wszyscy żyją dzięki niemu…
– To niech się nauczą żyć na własny rachunek. Też mi rodzina! Pasą się pani kosztem. Ja bym się nie przejmowała!
Kiedy wsiadała do autobusu, pokazała mi zaciśnięty kciuk. Ja zostałam na tym przystanku. Przepuściłam następny autobus i jeszcze dwa kolejne… Musiałam wszystko sobie w głowie poukładać.
Wracając do miasta, już wiedziałam, co powinnam zrobić.
„Ucz się od bociana” – w kółko brzęczały mi w uszach słowa tej starszej kobiety.
Miała absolutną rację. Bocian oprócz nóg ma jeszcze ostry, mocny dziób, którym potrafi się bronić. W końcu to silny, inteligentny, drapieżny ptak! Tak, warto się uczyć od bociana.
A ja też zawsze byłam silna i inteligentna. Muszę zmienić swoje życie.
Alina
Zobacz także:
- "Moja Ania żyje, ale dla mnie już jej nie ma. Wszystko przez kościółkowe zabobony teściowej, nie wybaczę jej tego, co zrobiła mojej córce"
- "Majka nie płakała po śmierci mamy. W piątą noc po pogrzebie zrozumiałem, dlaczego. I poczułem, że tracę rozum"
- "Mąż osiwiał w jedną noc, od tamtej pory nie mógł sobie wybaczyć. Aż Jaśminka przyniosła mu tę dziwną muszlę"