„Z dobrej woli pomogłam synowi przy wychowaniu wnuka. Z czasem stałam się ich służbą, a oni zaczęli mnie wyśmiewać”
„Praktycznie cały dom był na mojej głowie. Kajali się, przepraszali, obiecywali poprawę i wszystko było od nowa. Po pewnym czasie machałam więc ręką. Choć padałam ze zmęczenia, opiekowałam się Karolkiem, gotowałam, sprzątałam, prałam. Miałam tego dość”.
- redakcja mamotoja.pl
Daj komuś palec, to sięgnie po całą rękę. Chciałam pomóc dzieciom, bo wiedziałam, że im ciężko. Ale nie chcę być służącą!
Sama zaproponowałam dzieciom, że przeprowadzę się do nich do Warszawy, by zaopiekować się wnukiem. Byli wtedy w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Wiktor, praktycznie z dnia na dzień stracił świetną pracę. Znalazł co prawda nową, ale zarabiał w niej grosze w porównaniu z tym, co dostawał poprzednio. Ania nie miała wyjścia, musiała zrezygnować z urlopu wychowawczego. Pomogło, ale nie do końca. Gdy wszystko podliczyli okazało się, że z powodu kredytów i tak ledwie zwiążą koniec z końcem i nie stać ich będzie na opiekunkę.
– Mamy do wyboru dwie opcje: spłacać długi i spać spokojnie lub wynająć do Michałka nianię i czekać, aż zlicytuje nas komornik – biadolił syn, gdy przyjechali do mnie w odwiedziny.
Zrobiło mi się ich żal. Tak się cieszyli z nowego mieszkania, tak starannie je urządzali, a teraz mieli je stracić? Nie mogłam na to pozwolić!
– Finansowo was nie wesprę, bo nie mam z czego. Moja renta ledwie na czynsz i leki wystarcza. Ale Karolkiem chętnie się zaopiekuję, na tyle ile wystarczy mi sił – powiedziałam.
Zauważyłam, że syn odetchnął z ulgą.
– Jesteś kochana! I nie martw się, to tylko na kilka miesięcy, dopóki nie staniemy na nogi – zaczął mnie zapewniać.
– W porządku, zostanę tyle, ile będzie trzeba – przerwałam mu.
Nie chciałam, żeby mi dziękował. W naszej rodzinie zawsze pomagało się młodym ludziom. Sama czasem podrzucałam dzieci swojej mamie, gdy miałam coś ważnego do załatwienia. Uważałam, że to naturalne i powinnam się odwdzięczyć tym samym.
Poza tym w głębi duszy nawet cieszyłam się na tę przeprowadzkę. Od dnia śmierci męża czułam się bardzo samotna, bo drugi syn także wyjechał z naszego miasteczka. I to aż za ocean. Jedynymi moimi rozrywkami były spotkania z sąsiadkami, ploteczki w pobliskim sklepie i codzienne wizyty na cmentarzu, na grobie mojego Stefana. Brakowało mi spotkań z bliskimi. Teraz to wszystko miało się zmienić. Oczami wyobraźni widziałam, jak żyjemy sobie zgodnie i szczęśliwie pod jednym dachem. Jak prawdziwa kochająca się rodzina.
Szybko przestali trzymać się naszej umowy
Przyjechałam do Warszawy pół roku temu. Pierwszego dnia umówiłam się z synem i synową, że będę się tylko opiekować wnuczkiem i ewentualnie gotować.
– Porządki, pranie, zmywanie i większe zakupy musicie wziąć na siebie – uprzedziłam.
Nie chodziło o to, że nie chciałam sprzątać czy chodzić po sklepach. Gdybym tylko mogła, pewnie i tym bym się zajęła. Nigdy nie lubiłam siedzieć bezczynnie. Ale mam chore serce i nie wolno mi się przemęczać. Lekarz uprzedził, że zbyt wielki wysiłek może zakończyć się pobytem w szpitalu, a nawet śmiercią. Dzieci doskonale o tym wiedziały.
– To oczywiste, mamo. I tak jesteśmy ci bardzo wdzięczni, że do nas przyjechałaś. Chodzi tylko o to, żebyś zajęła się Karolkiem. Reszta należy do nas – przytuliła mnie synowa.
Tamtego dnia pomyślałam, że Wiktor ma szczęście, że spotkał na swojej drodze taką wspaniałą, wrażliwą dziewczynę.
Pierwszy dzień był bardzo trudny. Wnuczek właśnie nauczył się chodzić i nowa umiejętność niezmiernie mu się spodobała. Nie można go było nawet na sekundę z oczu spuścić, bo zaraz wpadał w jakieś tarapaty. Po kilku godzinach biegania za nim po mieszkaniu serce waliło mi jak młotem i dyszałam jak parowóz. Chwilami zastanawiałam się, czy nie przeceniłam swoich sił. Nie zamierzałam się jednak skarżyć ani narzekać. Nie chciałam martwić dzieci. Pomyślałam, że tak ciężko będzie tylko przez kilka pierwszych dni i że potem przyzwyczaję się do zwiększonego wysiłku. Gdy więc syn i synowa wrócili z pracy, przywitałam ich gorącym obiadem i uśmiechem.
Przez pierwsze dwa tygodnie wszystko było tak, jak ustaliliśmy na początku. Ja zajmowałam się wnukiem, Ania i Wiktor robili resztę. Miałam czas na czytanie książek, odpoczynek po bieganinie za wnukiem. Potem jednak coś się zmieniło. Zaczęłam znajdować w zlewie brudne naczynia lub karteczkę na stole z prośbą, bym wstawiła pranie lub odkurzyła mieszkanie. Za pierwszym razem nie zareagowałam, tylko zrobiłam, o co mnie poprosili. Ale za dziesiątym… Gdy znowu zostawili porządki na mojej głowie, nie wytrzymałam.
– Słuchajcie, nie tak się umawialiśmy. Ja naprawdę nie mam siły zajmować się całym domem. Po dniu spędzonym z Karolkiem ledwie trzymam się na nogach. Musicie mi pomagać … – zaczęłam protestować.
Ale synowa szybciutko mi przerwała.
– Oj, mamo, przepraszam, ale sama wiesz, jak jest… Po dziesięciu godzinach w pracy człowiek nie ma siły ręką ani nogą ruszyć. A co dopiero za sprzątanie się brać. A ty tak sobie ze wszystkim świetnie radzisz… – westchnęła.
– No właśnie, ale jeśli nie masz siły, to oczywiście nie sprzątaj. Później się to zrobi – odezwał się syn.
– No dobrze, posprzątam. Ale żeby mi to było ostatni raz! – dałam się w końcu udobruchać.
Syn i synowa rozpłynęli się w podziękowaniach. I obiecali, że taka sytuacja więcej się nie powtórzy. Oczywiście nie dotrzymali słowa. Nie to, żeby nic nie robili, ale w tygodniu praktycznie cały dom był na mojej głowie. Tylko w weekendy mogłam sobie trochę odpocząć. Kilka razy próbowałam jeszcze z nimi na ten temat porozmawiać, jednak nic to nie dało.
Kajali się, przepraszali, obiecywali poprawę. I wszystko było po staremu. Po pewnym czasie machałam więc ręką. Pogodziłam się ze swoim losem. Choć padałam ze zmęczenia, opiekowałam się Karolkiem, gotowałam, sprzątałam, prałam. I pewnie nadal bym to robiła, gdyby nie przypadek.
To było wieczorem. Zostawiłam śpiącego wnuczka w łóżeczku, a sama wyskoczyłam do sklepu po herbatę. Właśnie szukałam ulubionego gatunku, gdy zza regału dobiegł mnie głos synowej. Wyjrzałam ostrożnie. Stała i rozmawiała z jakąś koleżanką. Była w znakomitym humorze.
– Mówię ci, teściową trzeba sobie wychować. Moja wszystko za nas robi. Mamy z Wiktorem wieczne wakacje – tłumaczyła jej.
Koleżanka patrzyła na nią z zazdrością.
– Ty to masz dobrze, moja to palcem nie ruszy. Mówi, że to nasze dziecko, i sami musimy o nie dbać – westchnęła.
– Bo nie umiesz jej podejść! Trzeba popłakać, poużalać się nad własnym losem, trochę jej posłodzić, że we wszystkim jest najlepsza. I chodzi jak w zegarku – pouczała ją synowa.
– A Wiktor tak pozwala wykorzystywać matkę? – dopytywała się tamta.
– Na początku się trochę burzył. Ale jak go zapytałam, czy chce codziennie z odkurzaczem po domu latać i prasować swoje koszule, to odpuścił – prychnęła.
Dość wykorzystywania, radźcie sobie sami!
Aż się zatrzęsłam ze złości. „A więc to tak?! Ja się tu poświęcam, haruję mimo choroby serca, a ona się ze mnie śmieje?!”. W pierwszej chwili chciałam wyjść zza regału i powiedzieć jej kilka słów do słuchu. Ale się rozmyśliłam. Doszłam do wniosku, że nie będę robić widowiska.
Wróciłam do mieszkania i wrzuciłam do walizki swoje rzeczy. A potem usiadłam na kanapie i czekałam. Ania zjawiła się po kwadransie. Miała zbolałą minę.
– Jestem tak zmęczona, że chyba za chwilę się przewrócę – zaczęła od progu.
– No to będziesz się musiała podnieść. Karol na razie śpi, ale potem trzeba go nakarmić. No i podłogę by się przydało ogarnąć i szafki w kuchni – powiedziałam, chwytając za walizkę.
Synowa spojrzała na mnie zaskoczona.
– A mama się gdzieś wybiera?
– Wracam do domu – odparłam.
– Ale dlaczego? Co się stało? – zarzuciła mnie pytaniami.
– Nie chce mi się już chodzić jak w zegarku – powiedziałam już w progu.
Zamykając drzwi, zauważyłam, że zrobiła się czerwona jak burak. Od tamtej pory minęły trzy dni. Syn bombarduje mnie telefonami. Tłumaczy, że Ania nie miała nic złego na myśli, że chciała tylko zaimponować koleżance. I błaga, żebym wróciła. Nic z tego. Rola służącej już mi się znudziła.
Maria, 64 lata
Czytaj także:
- „Żona pracowała, a ja byłem kurą domową. Zdradzała mnie na prawo i lewo, a teraz jeszcze chce odebrać mi dziecko”
- „Migałam się od alimentów, moje dziecko mnie nie interesowało. Ale spotkało mnie coś, co zmieniło wszystko”
- „Mój syn był ofiarą szkolnych bandziorów. Zabierali mu jedzenie, bili i grozili, że jeśli komuś powie, to zabiją jego matkę”