Reklama

- Ania nie przejdzie do następnej klasy, jeśli nie podciągnie się z kilku przedmiotów – powiedziała mi wprost wychowawczyni mojej córki.

Reklama

We mnie aż się zagotowało. Po pierwsze – nie miałam zielonego pojęcia, że z jej ocenami jest aż tak źle, po drugie – byłam rozgoryczona, że w czasie kiedy ja ręce sobie urabiam, biorę nadgodziny i dodatkowe dyżury, żeby jako tako nam się żyło, ona bimba sobie w najlepsze i ma w nosie naukę.

Postanowiłam od razu po powrocie z wywiadówki zrobić jej porządną awanturę. „Koniec zabawy!” – grzmiałam w myślach, zastanawiając się przy okazji, czego jej zabronię: „Schowam komputer, odbiorę komórkę, nie będzie mowy o żadnym wychodzeniu popołudniami z koleżankami” – wyliczałam w myślach.

Po powrocie do domu od razu, bez zbędnych wstępów, przeszłam do ataku. W paru ostrych słowach powiedziałam Ance, co myślę, i kazałam jej oddać wszystkie elektroniczne gadżety. W oczach mojej córki zakręciły się łzy. Przyznam, że wtedy na moment zrobiło mi się jej żal. Musiałam jednak być twarda. „Moje dziecko się nie uczy i może nie dostać promocji do następnej klasy, to już nie były przelewki!” – kołatało mi w głowie. „Takim zachowaniem, może przekreślić swoją przyszłość. W końcu za rok ma maturę, od której wiele zależy!

Byłam naprawdę zdenerwowana

– Mam nadzieję, że masz trochę rozsądku i weźmiesz się w garść – powiedziałam, chowając jej laptopa i komórkę do pawlacza.

Anka spuściła tylko głowę i wolno poszła do swojego pokoju.

Byłam przekonana, że postąpiłam słusznie. W dzisiejszych czasach trzeba nie tylko znać dobrze języki, ale też być wszechstronnie wykształconym. Marzyłam, że moje dziecko skończy dobre studia i znajdzie porządną pracę, dzięki której będzie ją stać na godne życie. Lepsze niż moje – pielęgniarki, która po dyżurze w szpitalu musiała biec do którejś z prywatnych klinik, żeby tam dorobić do lichej pensji.

Bywałam swoim życiem nieraz tak zmęczona, że omal padałam na twarz. Nie dosypiałam, często jadłam w biegu, wszystko tylko po to, żeby moje dziecko miało to, co najlepsze, żeby nigdy nie czuło się gorsze z tego powodu, że samotnie ją wychowuję.

Wydawało mi się, że Anka miała wszystko to, co jej rówieśnicy z pełnych rodzin, gdzie były dwie pensje: modne ciuchy, elektroniczny sprzęt. Jedyne, czego mogło jej brakować, to mnie w domu, bo nieraz zdarzało się, że przez kilka dni z rzędu tylko mijałyśmy się w drzwiach, kiedy wybiegałam na dyżur, a ona wracała ze szkoły, albo ona właśnie szła na lekcje, a ja wracałam po nocy w szpitalu. Miałam z tego powodu wyrzuty sumienia, ale przecież musiałam zarabiać na nas obie. I liczyłam, że Anka to rozumie.

Byłam pewna, że po naszej rozmowie córka potraktuje sprawę poważnie i weźmie się za naukę. Niestety, gdy po paru tygodniach znowu zadzwoniłam do jej wychowawczyni, ta nie miała dla mnie dobrych wieści:

– Niestety, Ania nie poprawiła ocen z żadnego przedmiotu – usłyszałam.

Zamurowało mnie

Wieczorem usiadłam, żeby poważnie porozmawiać z córką. Jednak nie udało mi się uzyskać od niej żadnej konkretnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego nadal nie poprawiła ocen.

– Nie wiem – wzruszała ramionami.

W końcu podjęłam decyzję:

– Wygospodaruję pieniądze, nawet gdybym miała je wydobyć spod ziemi, a ty pójdziesz na korepetycje z biologii, matematyki i polskiego, bo z tych przedmiotów jesteś zagrożona – zarządziłam.

Moja córka miała obojętną minę, ale zapewniła, że będzie chodziła na korki. I faktycznie, tak jak obiecała, regularnie raz w tygodniu szła na dodatkowe lekcje z biologii i polskiego, a co dwa dni – na zajęcia z matematyki. Byłam pewna, że to świetny pomysł, który w końcu da wymierne skutki w postaci lepszych ocen. „Trudno, zaciśniemy pasa, ale wyjdziemy z tej opresji cało” – cieszyłam się, że moje dziecko wreszcie poprawi oceny.

Jednak po miesiącu postępy były ledwie widoczne. Z biologii Ania poprawiła tylko ostatni sprawdzian, z polskiego dostała co prawda piątkę z odpowiedzi, ale ciągle nie zaliczyła poprzednich klasówek, a z matematyki nadal stała w miejscu.

Załamałam ręce, bo już nie miałam pojęcia, jak ją zmobilizować do nauki i jak jej pomóc. Wszystko, czego się chwytałam, nie przynosiło spodziewanych efektów. Moje dziecko się pogrążało, a wizja tego, że faktycznie będzie powtarzać rok, stawała się coraz bardziej realna.

Myślałam o tym wszystkim podczas wielu bezsennych nocy, kiedy niespokojnie przewracałam się z boku na bok, szukając jakiegoś rozwiązania. Próbowałam przypomnieć sobie siebie samą z młodych lat i dociec, co mnie jako nastolatkę najbardziej motywowało do nauki.

Moich rodziców nie było nigdy stać na korepetycje dla mnie, a sami byli tak słabo wykształceni, oboje mieli ledwie zawodowe wykształcenie, że nie byli w stanie pomóc mi w nauce.

Kiedy tak myślałam, przypomniałam sobie, że rodzice, choć prości, zawsze byli bardzo serdeczni i ciepli. Mnie i moim braciom nie szczędzili uczuć i pełnych miłości słów. Często mnie chwalili. Dostrzegali nawet mój drobny postęp w szkole i komplementowali za każdą dobrą ocenę. A kiedy codziennie rano wychodziłam na lekcje, któreś z nich całowało mnie w czoło i mówiło:

– Powodzenia, wierzę w ciebie!

Zdałam sobie sprawę, że co prawda wykładałam pieniądze na korki Anki, ale nie wspierałam jej ani jednym dobrym słowem. Nie mówiłam, że w nią wierzę i że trzymam za nią kciuki. Jakbym nie zdawała sobie sprawy, jakie to może być motywujące. Nie miałam pojęcia, że ciepłe słowa mogą mieć taką moc, dopóki nie wróciłam wspomnieniami do własnego dzieciństwa i nie przypomniałam sobie, jak bardzo były ważne dla mnie i ile dawały mi te proste zdania: „wierzę w ciebie, głowa do góry, dasz sobie radę”. Dla mojego dziecka ich brak musiał być bardzo frustrujący.

Kiedy następnego dnia Anka wychodziła do szkoły, przytuliłam ją i szepnęłam do ucha:

– Kocham cię, córeczko i bardzo w ciebie wierzę.

Trochę to było z mojej strony nieporadne, ale czułam, że jestem na dobrej drodze, żeby trafić do swojego dziecka i że to jedyna słuszna droga.

Ania spojrzała na mnie zaskoczona, ale uśmiechnęła się nieśmiało, co odebrałam jako bardzo dobry znak.

Od tego dnia, kiedy tylko nadarzała się okazja, przytulałam ją i chwaliłam za nawet najmniejszy drobiazg – za to, że umyła naczynia, sprzątnęła pokój albo wyprowadziła psa. Szybko okazało się, że miłe słowa miały magiczną moc, bo po jakimś czasie i oceny Anki uległy znaczącej poprawie.

– Nie wiem, co się stało, ale pani córka wzięła się do pracy – powiedziała z uśmiechem wychowawczyni Ani, kiedy przyszłam na konsultacje.

Ja bardzo dobrze wiedziałam...

Moja córka nie musi już brać korepetycji. Sama radzi sobie z nauką. Wie, że ma obok siebie osobę, dla której jest bardzo ważna. Każdego dnia daję jej to do zrozumienia, bo w porę zdałam sobie sprawę, jaka moc tkwi w słowach, które kierujemy do naszych bliskich. Mówiąc mojemu dziecku, że je kocham i w nie wierzę, daję mu do rąk potężną broń, którą jest w stanie wygrać z wieloma swoimi słabościami.

Helena, 42 lata

Reklama

Czytaj także:
„Zostałem samotnym ojcem z dwójką dzieci. Żona uciekła za granicę w poszukiwaniu pieniędzy i nigdy już nie wróciła"
„Byłam skupiona na karierze. Dopiero wizyta u wróżki pomogła mi zrozumieć, że najbardziej na świecie pragnę być matką"
„Martę poznałam na porodówce. To ona była kochanką, z którą mąż mojej przyjaciółki miał dziecko"

Reklama
Reklama
Reklama