„Zarabiam 4000 zł na rękę, mąż drugie tyle. Po spotkaniu z przyjaciółkami poczułam się jak biedak”
Mieszkamy z Adrianem w Warszawie, mamy 5-letniego syna. Oboje ciężko pracujemy, by Kacperkowi niczego nie brakowało. Chociaż na co dzień wydaje mi się, że całkiem nieźle sobie radzimy, ostatnio przeżyłam szok. Po powrocie ze spotkania z koleżankami po prostu się rozpłakałam.
- redakcja mamotoja.pl
Pracuję w dużej sieciówce odzieżowej. Jestem zastępczynią kierownika, zwykle na rękę dostaję ok. 4000 zł. Czasem trochę więcej, kiedy akurat wpadnie jakaś ładna premia. Mój mąż pracuje w ubezpieczeniach, jego zarobki są podobne do moich. Nie możemy narzekać – nie zarabiamy nie wiadomo jakich kokosów, ale żyje nam się dobrze.
Żyjemy jak wiele polskich rodzin
Mamy swoje mieszkanie (po babci Adriana), do garnka jest co włożyć, stać nas na 2-tygodniowe wakacje nad morzem. Choć spłacamy kredyt (mieszkanie było do generalnego remontu), część pieniędzy odkładamy, więc nie muszę się martwić, że jeśli zepsuje nam się pralka, nie będę miała za co kupić nowej. Mamy jeden samochód, 8-letni, daje radę. Czasem pójdziemy do kina, do restauracji czy zabierzemy Kacperka do jakiejś sali zabaw. Żyjemy zwyczajnie, bez szaleństw, ale też nie musimy liczyć od pierwszego do pierwszego – jak wiele innych polskich rodzin. Tak mi się przynajmniej wydawało...
Ostatnio spotkałam się z przyjaciółkami z liceum. Nie widziałyśmy się chyba ze dwa lata, więc chciałyśmy nadrobić, co tam u nas słychać. Po obgadaniu naszych facetów, konfliktów z teściowymi i dzieci, przyszedł czas na przyjemności. Urlopy, zakupy, pieniądze… Zaczęło się od pytania, to gdzie w tym roku jedziemy na wakacje.
Luksus, na jaki mnie nie stać
– No my w tym roku to Zanzibar – zaczęła Gośka. – Tyle się naczytałam o tych celebrytach, którzy tak dobrze się tam bawią, że nie wyobrażam sobie lecieć gdzieś indziej – dodała ze śmiechem.
– Będziesz zachwycona, nigdzie nie widziałam takich plaż i tak przejrzystej wody! Tylko kuchnia średnia, trzeba się naszukać, żeby znaleźć coś smacznego – odpowiedziała Maja. Była na Zanzibarze jesienią – mąż zabrał ją z okazji urodzin. – My lecimy na Maderę. Moje dzieciaki mają teraz fazę na fantastykę, a tam podobno są widoki jak z Hobbita! Wypożyczymy na miejscu samochód i w drogę – opowiadała.
– Moń, a jak tam u was? Kacperek już ma 5 lat, więc chyba też możecie sobie pozwolić na jakieś szaleństwo? – zwróciła się do mnie Gosia. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chyba byłam trochę zawstydzona, że od dwóch tygodni wertowaliśmy z Adrianem oferty i zdecydowaliśmy, że pojedziemy na wakacje do Grecji, na jakąś małą wysepkę. Ale dopiero w październiku – żeby było taniej.
– Wiesz, jaki jest Adrian! Upatrzył sobie Grecję, ale wciąż nie może się zdecydować – myślałam, że zakończę temat.
– Koniecznie musicie wybrać się na Mykonos! Przepiękna wyspa! Dam Ci nawet namiar na miłą knajpkę. Mają boskie owoce morza. A wina – pierwsza klasa!
Tylko się uśmiechnęłam. Miałam powiedzieć, że Mykonos odrzuciliśmy od razu, bo to jedna z najdroższych greckich wysp, gdzie za tzatziki i pitę płaci się fortunę?
Mam największe szczęście: rodzinę
Niedługo później się pożegnałyśmy. Po powrocie do domu zaczęłam analizować spotkanie. Gosia przyszła skromnie ubrana, ale z torebką na ramieniu za dobre kilka tysięcy. I chyba jakoś jej zmarszczki nie były tak widoczne… Maja przyjechała nowiutkim samochodem – prezentem od męża. Obie wyglądały na wypoczęte, szczęśliwe. Przy nich czułam się jak taka szara myszka w sukience z wyprzedaży i ortopedycznych klapkach.
Wiem, że powinnam być wdzięczna za to, co posiadam – i naprawdę jestem! Mimo to poczułam się jak biedak… Opowiedziałam o wszystkim Adrianowi. Przytulił mnie tylko i powiedział coś, o czym zapomniałam – że nieważne, jakimi luksusami otaczają się moje przyjaciółki, nie wiem przecież, czy naprawdę są szczęśliwe. Spełnione. A ja mam cudowną rodzinę, jestem zdrowa, wiele osób chciałoby być na moim miejscu. Uspokoił mnie tym. Mogą wydawać na samochody, torebki i wakacje miliony, ale czy naprawdę są szczęśliwe?
Monika, 31 lat
Zobacz także: