Reklama

– Tato, tato, idziemy tam? – popatrzyłem na pięcioletnią Krysię, która z poważną miną niosła przez przedpokój swoje nowe lakierki.

Reklama

Ostatnio niewiele miałem okazji do uśmiechu, ale wystarczyło jedno spojrzenie na tę zdecydowaną osóbkę, a kąciki ust same unosiły się ku górze.

– Dzisiaj mamusia ma operację, pamiętasz, rozmawialiśmy o tym – wziąłem Kicię, jak sama na siebie mówiła, na kolana, a ona w zaciśniętych piąstkach ciągle trzymała błyszczące sprzączki swoich czerwonych bucików.

– No przecież wiem, ale muszę się jej pokazać w nowej sukience, bo w przedszkolu jutro będzie ten pan, co robi zdjęcia dzieciom do alumów.

– Chyba albumów – poprawiłem ją odruchowo.

– No, no, do alumów. I będzie zabawa i wszystko, wszystko, a ty nie umiesz zapleść mi warkocza – zakończyła niemal z płaczem.

– Ja nie umiem zapleść warkocza? – podniosłem ją do góry.

– Nie – zachichotała. – No i ciągniesz mnie za włosy, jak mi je...

Podrzuciłem ją wysoko i słowa zginęły w głośnym pisku radości. Potem były nasze rytualne łaskotki i seria powietrznych piruetów.

– Wystarczy? – wysapałem, ze zdziwieniem stwierdzając, że podczas tych hołubców Krysia ani na chwilę nie wypuściła butów z dłoni.

– Jeszcze tylko dwa latawce i pięć kół, i już!

Gdy oboje mieliśmy już dosyć, mała pobiegła do kuchni napić się soku, a ja opadłem na kanapę, intensywnie myśląc, co mam jej powiedzieć, gdy przypomni sobie o wizycie u Marysi, a że sobie przypomni, to było pewne.

Bałem się o żonę, bo nie mogłem jej pomóc…

Marysia już drugi tydzień leżała na sali przedporodowej. Wystąpiły komplikacje związane z zaburzeniami w produkcji hormonów tarczycy, ale jak zapewniał opiekujący się nią profesor, choć wskazana jest wyjątkowa ostrożność, wszystko powinno skończyć się dobrze. Wierzyliśmy, że nasz syn Karol przyjdzie na świat zdrowy.

Nie było dnia, byśmy z Krysią nie wpadali do Marysi na pogaduchy. Mała opowiadała, co tam w przedszkolu, że dzisiaj na obiad były kluski na parze, że Piotrek napluł Izie na nową sukienkę, że Krzysiek i Konrad cały dzień chodzili po przedszkolu i obstukiwali ściany w poszukiwaniu tajnego wyjścia i jakiegoś tam Doktorka, który podobno grasował między ścianami, i o innych ważnych rzeczach. Ja, ponieważ nie należę do ludzi wylewnych, dukałem coś o pracy, domu, znajomych i dziadkach, ale gdyby nie tysiąc pytań pomocniczych mojej żony, pewnie w pięć minut zrelacjonowałbym cały dzień. Na szczęście była Krysia, która niby małe tornado z każdą chwilą nabierała prędkości, zasypując nas swoimi „niezwykle ważnymi sprawami”.

Jaka matka, taka córka

Na dzisiaj lekarze wyznaczyli termin i wybierałem się do szpitala. Marysia uparła się, że mam przyjechać już po porodzie, bo jak ją zobaczę w takim stanie, to stwierdzę, jak każdy mężczyzna, że wnętrze ma mniej atrakcyjne niż kobiecą powierzchowność. Tłumaczyłem, że w swojej pracy widziałem niejedno, ale równie dobrze mógłbym namawiać kamień na pustyni, by oddał mi trochę swojej wody. Poza tym miałem przyjść sam, Krysię zostawiając u babci. Gdy jej to zakomunikowałem dwa dni temu, nie miała nic przeciwko, ale wtedy było to coś odległego.

Nie minęło kilka chwil, a moja kobietka weszła do pokoju, stękając pod ciężarem kilku wieszaków z sukienkami, różnobarwnego kłębka rajstop i tych swoich czerwonych lakierek. Westchnęła głęboko i rzuciła mi to wszystko pod nogi.

– No bo, tatuś – mówiła zasapana – jak mamusia już zaplecie ten warkocz, to musi mi jeszcze wybrać sukienkę. Ty się na tym nie znasz – ucięła krótko moje nieśmiałe próby protestów.

Ale nie poddawałem się.

– Znam się, Krysiu, ja ci pomogę.

– Tak? – popatrzyła na mnie z diabelskim błyskiem w oczach. – To jakiego koloru są rajstopy, które kupiłyśmy niedawno z mamusią?

Nie miałem głowy do takich rzeczy, ale zaryzykowałem:

– Białe.

Tyle pogardy i litości, ile zobaczyłem w spojrzeniu własnego dziecka, nie zobaczy skazaniec wpatrujący się niemo w tłum pod szafotem.

– Kororowe. No i sam widzisz.

Popatrzyłem na stosik ubrań i gruchnąłem takim śmiechem, że mała trochę się wystraszyła i stała przez chwilę w milczeniu, przestępując z nogi na nogę. Ale nie miałem co się oszukiwać, ten stan nie będzie trwać wiecznie. Krysia, gdy czegoś chciała, parła do celu niczym rozpędzona lokomotywa. Marysia była taka sama.

Nie ma drugiej takiej kobiety jak Marysia

Poznaliśmy się podczas dwunastomiesięcznego stażu w szpitalu wojewódzkim w Płocku. Oboje byliśmy wtedy tuż po studiach, ja miałem zostać anestezjologiem, a Marysia pediatrą. Od razu wpadła mi w oko i jakoś tak niby przypadkiem zawsze znalazłem pretekst, by zajrzeć na oddział pediatryczny. Nie jestem i nie byłem nadmiernie nieśmiały, ale przy niej wcześniej ułożone dowcipne i błyskotliwe zaproszenie na randkę lub do kina zmieniało się w czysto zawodowe pierdoły. Jakoś samo tak wychodziło.

Po dwóch miesiącach tego godowego tańca, przynajmniej z mojej strony, osiągnąłem sukces i zaprosiłem ją na obiad. Marysia w odpowiedzi błysnęła uśmiechem i wręczyła mi… klucze.

– Zjemy u ciebie? – zapytałem wtedy naiwnie, połykając końcówki słów z emocji, ale wtedy jeszcze nie znałem mojej przyszłej żony zbyt dobrze.

– Możemy, misiu, ale nie u mnie, tylko u nas. Wczoraj wynajęłam ładne mieszkanie na starówce, dwadzieścia minut dziewiętnastką do szpitala, w sam raz dla takiej pary felczerów na dorobku jak my.

– Ale… – bąknąłem zaskoczony i jak ten idiota palnąłem: – Ja zapłaciłem za swój pokój za trzy miesiące z góry!

Złapała mnie za kołnierz lekarskiej bluzy i przyciągnęła do siebie tak, że jej usta znalazły się przy moim uchu.

– To przez trzy miechy będzie stał pusty – wysyczała i śmiejąc się, ruszyła korytarzem.

Jeszcze w trakcie tego dyżuru wpadł do mnie nasz wspólny kolega z kopertą od Marysi, w której był adres mojego nowego domu. Zawsze dopinała swego, ale myliłby się ten, kto by widział we mnie nieszczęśliwego pantoflarza – właśnie taką ją kochałem.

Teraz mieszkamy w Warszawie i pracujemy w różnych placówkach, ale to wcale nie znaczy, że mogę robić, co mi się żywnie podoba. To znaczy mogę, do momentu, gdy moje plany nie kolidują z planami mojej małżonki. Jak w filmie „Czterej pancerni i pies”, gdy Gustlik mówi: „Moja ręka, twoja ręka, nasza ręka”, ale ta „nasza” zawsze ma szczupłe długie palce i nienagannie pomalowane paznokcie.

W tym momencie zadzwonił telefon.

– Tu Szpital Praski. Profesor prosił, bym poinformowała pana, że przyśpiesza poród pańskiej żony w obawie o dziecko i za piętnaście minut zabiera ją na blok operacyjny.

– Cesarskie? – rzuciłem krótko.

– Tak, do widzenia – ciągły sygnał był oznaką, że miła pani zakończyła rozmowę.

Nie miałem czasu wieźć małej do babci, więc szybko się ubraliśmy i pomimo głośnych protestów, bez torby z sukienkami, po dwudziestu minutach dojechaliśmy do szpitala.

Wiedziałem, że czasem, mimo starań lekarzy, coś szło nie tak…

To była niełatwa dla mnie godzina – choć przecież zawodowo asystowałem codziennie przy zabiegach i operacjach. A może właśnie dlatego, że wiedziałem, iż niekiedy, pomimo starań lekarzy, świetnego sprzętu i całego morza dobrych chęci, coś szło nie tak, jak powinno.

Martwiłem się o Marysię, w sumie niepotrzebnie, ale gdy ktoś znajdzie w życiu swoją drugą połowę, boi się na zapas. Gdyby nie Krysia, moja mała iskierka, wpadłbym chyba osobiście na salę operacyjną, bo nie ma nic gorszego niż niepewność.

Wszystko odbyło się zgodnie z procedurami, tak jak powinno, i zobaczyłem swojego synka niedługo potem. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, a źrenice miał tak szerokie, jakby był pod wpływem narkotyków. Zresztą z medycznego punktu widzenia był. W takich chwilach człowiek uświadamia sobie wartość swojej rodziny. Szkoda, że zapomina o tym w ferworze codziennych spraw. Marysia, obolała, ale uśmiechnięta, gdy mnie zobaczyła, pokazała, że jest wszystko okej i opadła na mokrą od potu poduszkę.

Tak właśnie wygląda prawdziwe szczęście!

Gdy wyszliśmy ze szpitala, padający cały dzień śnieg przykrył nową warstwą wszystkie ślady. W świetle latarni biegaliśmy z Krysią jak szaleni, robiąc tropy konia, niedźwiedzia, jakiegoś tylko jej znanego potwora z bajek, a na końcu orła. Mała szczególnie upodobała sobie tego orła i zmuszała mnie wielokrotnie do rzucania się w śnieg, więc nim dotarliśmy do domu, byłem cały przemoczony.

„Czy można nazwać szczęście albo je wyrazić?”, myślałem, podnosząc wysoko, tuż przed wejściem na klatkę schodową, moją małą iskierkę. Potrząsnąłem nią delikatnie, by przynajmniej część śniegu zostawić przed progiem, a mała królewna w nagrodę pochyliła się szybko i dała mi ufnego buziaka.

– Tatuś, spać – usłyszałem jej senny głos.

Wróciliśmy z Krysią do pustego domu i z naszej dwójki tylko ja zdawałem sobie sprawę, że to są ostatnie ciche i spokojne noce...

Rafał, lat 36

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama