Reklama

Był poniedziałkowy wieczór. Wracałem z pracy, marzyłem tylko o świętym spokoju. Miałem nadzieję, że zjem kolację, a potem posiedzę sobie przed telewizorem i pooglądam jakieś głupoty. Ledwie jednak otworzyłem drzwi mieszkania, dopadła mnie żona.

Reklama

– Pół godziny temu dzwonił Bartuś! – krzyknęła, cała w emocjach.

– Tak? Co u niego? Dobrze się bawi?

– Nie! Płakał! Chce wracać do domu!

– Ale dlaczego?

– Nie wiem. Tak głos mu się rwał, że trudno mi go było zrozumieć. Mówię ci, omal mi serce nie pękło.

– Rozmawiałaś z wychowawcą?

– Oczywiście. Wiesz, co mi powiedział? Że nic złego się nie dzieje. Mały tęskni za nami i dlatego rozpacza. Ale zaraz mu przejdzie. I nie będzie nawet pamiętał, dlaczego płakał i dzwonił.

– No widzisz, nie ma się czym martwić – uśmiechnąłem się.

Spiorunowała mnie wzrokiem.

– Akurat! Od początku mówiłam, że nasze dziecko nie nadaje się na takie imprezy! Ale ty wszystko wiesz lepiej!

Kiedy ośmioletni syn powiedział mi trzy miesiące temu, że chce wyjechać latem na obóz na Mazury, byłem zachwycony. Uważałem, że to świetna lekcja samodzielności dla dziecka. Chłopak okrzepnie, zmężnieje, pozna nowych kolegów. Sam jeździłem w dzieciństwie na kolonie i miałem z nich wspaniałe wspomnienia. Niestety, Kasia była odmiennego zdania. Twierdziła, że Bartek jest jeszcze za mały na takie samodzielne wyjazdy, że nie poradzi sobie w grupie zupełnie obcych rówieśników. Bo jest za delikatny, zbyt nieśmiały i takie tam głupoty. Faktycznie, może syn rzeczywiście do odważniejszych nie należy, ale wcale nie jest gapą. Tłumaczyłem to Kasi, jednak upierała się przy swoim. Dopiero jak teściowie i moi rodzice stanęli za mną i za Bartkiem murem, w końcu się zgodziła. Wczorajszego poranka odprowadziliśmy go na miejsce zbiórki.

Gdy wsiadał do autokaru, był taki szczęśliwy i podekscytowany

Cieszyłem się razem z nim. A Kaśka? Miała taką minę, jakby chciała go z tego autobusu wyciągnąć.

– Co zamierzasz teraz zrobić? – wyrwał mnie zmyślenia jej głos.

– W jakiej sprawie?

– O Boże, ja chyba zwariuję! – spojrzała w górę. – A o kim rozmawiamy?! O Bartku! Przecież musimy go stamtąd natychmiast zabrać!

– Nie przesadzasz? Przecież jest tam dopiero jeden dzień – zauważyłem.

– I o jeden dzień za dużo! – huknęła.

– Może jednak jeszcze poczekamy. Wychowawca powiedział…

– Nie obchodzi mnie, co powiedział wychowawca! – ucięła. – Co z ciebie za ojciec! Twój syn cierpi, płacze, a ty chcesz czekać! Jutro rano jedziemy po Bartka! I to oboje! Ty prowadzisz. Ja jestem tak zdenerwowana, że nie usiądę za kierownicą.

– Kasiu, ale jutro mam ważne zebranie… – jęknąłem.

– Mam to gdzieś! Dzwoń czym prędzej do szefa i weź wolne. Szczęście i spokój dziecka są najważniejsze! – aż się gotowała.

– W porządku, zadzwonię, tylko już przestań wrzeszczeć! – poddałem się.

Szef nie był zachwycony wiadomością, że biorę urlop na żądanie. Prawdę mówiąc, wkurzył się okropnie. Ale gdy usłyszał, o co chodzi, złagodniał.

– W porządku, jedź. Sam to kilka razy przerabiałem – usłyszałem.

– Poważnie?

– Jasne! Przy synu i przy córce. Moja żona wpadała w panikę po pierwszym dramatycznym telefonie z obozu, pędziliśmy jak wariaci, a na miejscu okazywało się, że to fałszywy alarm. I wracaliśmy sami. Coś mi się wydaje, że u was też tak będzie.

– Pewnie, że tak. Przecież znam Bartka i wiem, że sobie poradzi. Ale do Kaśki nie trafiają żadne argumenty…

Żona zerwała mnie z łóżka bladym świtem, nawet śniadania nie zdążyłem zjeść. Łyknąłem w biegu trzy łyki kawy i ruszyliśmy na Mazury. Po drodze oczywiście cały czas gderała. O rany, czegóż to ja nie usłyszałem. Że jestem nieodpowiedzialny, nieczuły, że własne dziecko mnie nie obchodzi. I że ona od początku wiedziała, że ten obóz to był poroniony pomysł.

Ale wszyscy byli przeciwko niej.

– I zapamiętaj sobie jedno. Jeśli na miejscu okaże się, że coś stało się Bartkowi, to nie ręczę za siebie – zagroziła.

– Dobrze, możesz mnie nawet zabić. Ale na razie daj mi spokojnie prowadzić, bo inaczej nigdy nie dojedziemy – uciąłem te durne dyskusje.

Do końca podróży żona nie odezwała się już nawet słowem, ale siedziała z taką miną, jakbym jej krzywdę zrobił.

Na miejsce dotarliśmy po dziesiątej. W ośrodku panowała zaskakująca cisza. Na placu nie było ani jednego dziecka. Kręcił się tylko jakiś mężczyzna w średnim wieku. Jak się po chwili okazało, był to kierownik obozu. Kasia od razu poinformowała go co i jak.

– Ale nigdzie nie widzę naszego synka – rozejrzała się wokół bezradnie.

– Wszystkie dzieci są teraz na wycieczce w lesie. Uczą się rozpoznawać gatunki drzew i tropy zwierząt. Wrócą na obiad – wyjaśnił kierownik.

– Dopiero? – jęknęła Kaśka.

– A dlaczego państwo chcą zabrać dziecko? Czy coś się stało?

– Nic takiego. Bartuś wczoraj zadzwonił z płaczem, że chce wracać do domu i żona jest przekonana, że dzieje mu się jakaś krzywda – wyjaśniłem.

Kierownik tylko się uśmiechnął.

– Proszę pani, nie ma powodów do zdenerwowania. Wiele dzieci ma na początku problemy z adaptacją w nowym miejscu. Tęsknią za rodzicami, za domem… No i wydzwaniają i…

Kaśka mu przerwała:

– Niech pan sobie daruje ten wykład. Już to słyszałam. Od wychowawcy!

– No i?

– Jakoś mnie nie przekonał. Zabieramy syna po obiedzie – tupnęła nogą.

Kierownik spojrzał na mnie pytającym wzrokiem, ale tylko rozłożyłem ręce. No bo co miałem mu powiedzieć? Że moja żona to panikara? Dzieci wróciły do ośrodka po dwóch godzinach. Roześmiane, zadowolone. Od razu dostrzegłem wśród nich synka. Był tak zagadany z jakimś chłopcem, że gdyby Kaśka go nie zawołała, toby nas minął obojętnie.

– Mama? tata? A co wy tu robicie? – zapytał bezbrzeżnie zdumiony.

– Przyjechaliśmy po ciebie, cieszysz się, kochanie? – zaszemrała żona.

Potem objęła synka mocno, ale on szybciutko wyśliznął się jej z ramion.

– Chcecie zabrać mnie do domu?!– wybałuszył oczy.

– Tak, pokaż, gdzie są twoje ubranka, to zaraz je spakuję – odparła.

– Ale ja nie chcę!

– Jak to? Przecież wczoraj po kolacji mówiłeś, że masz dość tego obozu.

– Naprawdę? – zamyślił się – A… Już wiem… Wczoraj pokłóciłem się z Kamilem. I byłem na niego trochę zły. Ale już się pogodziliśmy!

– To znaczy, że ci się tu podoba? – Kaśka patrzyła na niego zdumiona.

– Pewnie, że tak. Jutro będzie ognisko, pojutrze pojedziemy do parku linowego a w sobotę na rejs statkiem – opowiadał z wypiekami na twarzy.

Podszedłem do niego.

– To znaczy, że możemy cię spokojnie zostawić na obozie i nie martwić się, że sobie nie poradzisz?

– No jasne, tato. Przecież nie jestem maluchem – oparł z poważną miną.

– Słyszałaś? – odwróciłem się do żony.

– Ale…

– Żadnego ale! Wracamy do domu.

– Tak, tak, jedźcie już, bo nie mam czasu z wami gadać. Zaraz będzie obiad. A muszę jeszcze umyć ręce – rzucił Bartek i popędził w stronę budynku.

Nawet się nie obejrzał

– No i co, kochanie? Zrobiliśmy sobie piękną wycieczkę. Zadowolona jesteś? – zapytałem z przekąsem.

Kaśka się zaczerwieniła się.

– No dobra, może przesadziłam. Ale lepiej było sprawdzić. Strzeżonego pan Bóg strzeże – odparła i podreptała w stronę parkingu.

Przy samochodzie czekał na nas kierownik ośrodka.

– Zabieracie państwo syna? – zapytał. – Bo jeśli tak, to musimy załatwić pewne formalności.

– Nie, nie, Bartek zostaje – odparłem. Uśmiechnął się pod nosem.

– Pięć kilometrów stąd, pod lasem jest świetna smażalnia i wędzarnia ryb. Radzę zajrzeć, pokosztować, kupić. Przynajmniej nie wrócicie państwo z pustymi rękami – mrugnął do mnie.

Krystian, 34 lata

Czytaj także:

Reklama
  • „Syn od zawsze był naiwny, ale nie sądziłem, że da się wrobić w nieswoje dziecko. Ta dziewczyna szukała sobie sponsora”
  • „Moja 11-letnia córka zmieniła się w klasowego osła i wagarowicza. Musiałam brać urlop, żeby zmuszać ją do nauki”
  • „Mąż naciskał, żebym urodziła mu dziecko. Gdy tak się stało, odtrącił swoją przyrodnią córkę jak znudzoną zabawkę”
Reklama
Reklama
Reklama