„Żona wyjechała na 3 miesiące i musiałem zająć się dziećmi. Gdy syn wylądował w szpitalu, poczułem, że dałem ciała”
„Ten czas nauczył mnie, że bycie matką dla naszych synów, to nie jest prosta sprawa. Jeden błąd i syn ląduje na pogotowiu. Musiałem jednak pokazać, że dam radę zająć się dziećmi”.
- redakcja mamotoja.pl
Rok temu moja żona dostała świetną propozycję pracy za granicą. Miała organizować biuro swojej firmy w Szwecji. Początkowo nie chciała przyjąć tej propozycji, bo się bała, że sobie nie poradzę z prowadzeniem domu i z opieką nad dziećmi. Ale ja, jako niezależny architekt wnętrz, pracujący w domu, uznałem butnie, że to żaden problem. Przynajmniej tak mi się zdawało na początku.
Decydująca rozmowa między nami odbyła się na początku października zeszłego roku. Była krótka i treściwa.
– Kochanie, na pewno sobie poradzisz? – zapytała moja żona.
– Oczywiście. A jak czegoś nie będę wiedział, zadzwonię do ciebie.
– Albo do mojej mamy – podsunęła.
– Do twojej mamy wolałbym dzwonić w ostateczności. Albo wcale. Obiecuję: będę doskonałym ojcem, opiekunem, panem i panią domu w jednym – przyrzekłem solennie.
Żona mnie uściskała i szybko wyszła; tak szybko, jakby się bała, że jeszcze chwila i się rozmyślę. Zniosłem walizki, pomogłem jej wsiąść do taksówki i tak oto zostałem na trzy miesiące sam z dwójką dzieci.
Lekarka z pogotowia nieźle zmyła mi głowę
Dzieci zasadniczo nie sprawiają więcej problemów niż dorośli. Jedzą, śpią, chodzą do szkoły albo przedszkola. Gotować nie umiałem, ale cóż to za problem się nauczyć?
„Są książki kucharskie, mam dużo wolnego czasu – kombinowałem. – Kasia będzie pod komórką, teściowa tylko czeka, bym spytał o jej światłą radę, a na lodówce jest spis telefonów alarmowych. Poza tym jest jeszcze McDonald’s. Wszystkie dzieci go uwielbiają, a na pewno chłopcy”.
Już nazajutrz pojawiła się doskonała okazja na męskie wyjście. Zasiedziałem się przy ostatnim projekcie i po prostu nie zdążyłem przygotować posiłku, zakupów też nie zrobiłem.
– Chłopaki – zacząłem, kiedy jednego z synków przyprowadziłem z przedszkola, a drugi sam przyszedł ze szkoły. – Wasz tatuś się troszkę zagapił dzisiaj, bo miał dużo pracy, więc na kolację pójdziemy do… – tu zawiesiłem głos.
– Hurra! – wrzasnął młodszy, Damian. – Do „makdonia”!
– Tak. Pobawcie się jeszcze chwilkę klockami, bo muszę coś tu dokończyć, a jak zgłodniejecie, to pójdziemy do „makdonia” i kupię wam wszystko, co będziecie chcieli.
Ostatecznie wylądowaliśmy w tej amerykańskiej sieciówce o ósmej wieczorem. Bawiliśmy się świetnie, zjedliśmy kolację połączoną z deserem, i wróciliśmy do domu syci oraz zadowoleni. Chłopcy wzięli kąpiel i grzecznie poszli spać – jacyś tacy niewyraźni byli, zmęczeni czy coś, więc nawet nie marudzili. Siadłem przed telewizorem, otworzyłem piwo i włączyłem sobie film. Kaśka niechętnie oglądała takie „dzieła”, a ja je uwielbiam.
Zapowiadał się fantastyczny wieczór, akcja rozwijała się powoli, ale już po godzinie w drzwiach pokoju zameldował się mój pierworodny.
– Tata, Damian rzyga.
Zerwałem się na równe nogi, oblewając się piwem.
– Jak to rzyga?
– Jak kot – wyjaśnił mi obrazowo syn. – Po całym pokoju. Mama to nazywa wymioty chlustające czy coś. Lepiej chodź szybko.
Z Damiana rzeczywiście chlustało jak z wiadra. Cała pościel, całe łóżko, pół pokoju i ściana – wszystko było upstrzone.
Przerażony złapałem dzieciaka wpół i zaniosłem do wanny. Po chwili wszystko się uspokoiło, ale mały zaczął kwilić, że go boli brzuszek. Godzina była późna i nie chciałem denerwować żony, jednak coś przecież musiałem zrobić. Zadzwoniłem na pogotowie.
– Czy pan oszalał zupełnie?! – lekarka, która przyjechała po piętnastu minutach, była wyraźnie rozsierdzona. – Czterolatka pan karmi w fast foodzie? W nocy?! Co pan sobie myślał, że jak to się skończy? Dobrze, że starszy ma tylko lekką biegunkę. Zimna cola, ciepłe frytki, mięso smażone w tłuszczu, słodki koktajl, a to wszystko tuż przed snem… Tak się według pana dzieci karmi?
– Pani doktor – kajałem się – wiem, że źle zrobiłem, ale stało się. Niech pani radzi, co teraz?
– Mały zostanie dwa dni w domu, na marchwiance, ciepłej wodzie, ewentualnie sucharkach. Przejdzie mu. Ale żeby mi to było ostatni raz!
– Obiecuję poprawę – rzekłem z mocą, zerkając na bladego synka.
I poprawa była
Dzieci po wieczornej wizycie w „restauracji innej niż wszystkie” jakby chętniej zjadały obiady w szkole i przedszkolu, więc ja tylko robiłem kolacje, co było dość proste; kanapki z żółtym serem i herbata z mlekiem. Jakoś nam zeszło do końca tygodnia. Aż przyszedł weekend i musiałem wreszcie sam zrobić obiad
Wszystko jest pyszne! A kotlet całkiem mięciutki!
– Dzisiaj będą kotlety schabowe dla dużych panów – powiedziałem do siebie i do Łukasza – a pierogi z jagodami dla mniejszych panów – tu spojrzałem na Damiana, który uwielbiał pierogi wszelkiego rodzaju.
Niestety, mój pierwszy samodzielnie przygotowany obiad nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Owszem, ziemniaki były ugotowane i fasolka szparagowa też, ale…
– Tata, coś jest nie tak z tym kotletem – zauważył krytycznie Łukasz. – Jest jakiś taki… mały i gruby.
– Mnie się wydaje, że twój kotlet jest zupełnie normalny – stwierdziłem, zerkając na talerz syna.
– Ale ja go nie mogę ukroić! – poskarżył się mały.
– Może kroisz złą stroną noża?
– A może kroję złą stronę kotleta? – odbił piłeczkę. – Tato, no weź, ja mam już dziesięć lat. Ten kotlet jest wadliwy po prostu.
– Zrobiłem go tak, jak mama zawsze robi, mąka, jajko, bułka tarta – broniłem się. – Schab kupiłem w sklepie już pokrojony w kotlety.
– Ale nie słyszałem, żebyś je rozbijał. Mama zawsze rozbija kotlety schabowe. Takim młotkiem…
Zamarłem na chwilę. Faktycznie, kotlety nie były rozbite. Zapomniałem zupełnie o tym szczególe, a przecież sam byłem wiele razy wykorzystywany do wykonania tej pozornie zbędnej czynności. Chrząknąłem, ale zanim zdążyłem się ustosunkować, odezwał się Damian.
– Pierogi są niedobre – miauknął, dziobiąc w nich widelcem.
– Jak to: niedobre?
– No, niedobre, i już. Solone bardzo.
– Słone – poprawiłem go odruchowo i palnąłem się w czoło.
Posoliłem wodę na pierogi z jagodami! I to ze dwa razy, bo za pierwszym razem wydawało mi się za mało!
– To nie jedz – stwierdziłem ugodowo. – Pójdziemy do…
– Nie! One wcale nie są takie solone! Wcale a wcale! – zapewnił mnie na to, ochoczo wymachując widelcem.
Starszy zaś ze zdwojoną energią zaczął rżnąć kotlet nożem. Odniosłem niewątpliwy sukces pedagogiczny. Mały, co prawda, trochę się ubrudził jagodami, ale to nic – jak z obiadem sobie poradziłem, to z praniem też sobie przecież poradzę.
Pranie jednak okazało się istną czarną magią. Idąc tym tropem, kobiety to czarownice, bo wszystkie bez wyjątku umieją prać. Faceci z definicji prać nie potrafią; wiem coś o tym. I tutaj wcale nie chodzi o kolory. Jako architekt wnętrz daję sobie radę z rozróżnianiem kolorów.
Rozumiem też, że tkaniny są farbowane, a nie naturalnie czerwone czy żółte w kwiatki, w związku z czym nie należy ich prać razem, bo mogą się nawzajem pofarbować.
To jest jasne, ale...
– Tata! Taaataaa!!! – wrzasnął Damian. – Swędzi mnie!
– A gdzie cię swędzi konkretnie? – starałem się uzyskać więcej informacji.
– Wszędzie mnie swędzi. Konkretnie mnie swędzi! – krzyczał maluch i drapał się po całym ciele.
– Nie chcę się wtrącać, ale mówiłem ci, i mama ci mówiła, żebyś dwa, albo nawet trzy razy włączył płukanie, jak pierzesz rzeczy Damiana – zauważył cierpko Łukasz.
– Myślisz, że to od tego?
– Może tak, może nie. Mama zawsze płucze rzeczy dla Damiana dwa razy. I nie pierze w tym proszku dla dorosłych, tylko w takim specjalnym.
– O, kurka… Synu, czemu nic nie powiedziałeś?
Rzeczywiście, mgliście przypomniałem sobie, że jest w szafce w łazience specjalny proszek do prania rzeczy dziecięcych. Kasia też coś wspominała, ale zapomniałem.
– Mówiłem. Ale ty nigdy nie słuchasz, co się do ciebie mówi – skomentował mój syn.
Rany, jakbym żonę słyszał!
– No, dobra, dobra, nie udawaj mamy, zrobiłem błąd. Ale skąd mogłem wiedzieć, że ty się lepiej znasz na praniu ode mnie? – starałem się bronić, jednak starszy syn tylko spojrzał na mnie z politowaniem.
– Tata… Nie gniewaj się, ale każdy zna się na praniu lepiej od ciebie. Nawet dziesięciolatek.
– Nie rezonuj mi tutaj – warknąłem. – A ty – zwróciłem się do drapiącego się cały czas Damiana – ściągaj te ciuchy i marsz do wanny!
– Ale tata! – zaprotestował. – Ja się już dzisiaj kąpałem. Konkretnie!
– No to replay – odparłem twardo.
Więc wykąpał się jeszcze raz ten mój grzeczny synek.
I tak nam się to życie „bez mamy” układało. Co jakiś czas dzwoniła Kasia, czasami ja dzwoniłem do teściowej po szybką poradę w sprawie prania, gotowania lub sprzątania – ale stopniowo tych telefonów było coraz mniej.
Moją stałą lekturą stały się wszelkie książki kucharskie i po jakimś czasie zaczęły mi wreszcie wychodzić pojedyncze potrawy. Najlepiej udawały mi się zupy. Zupa wegetariańska na granulacie sojowym nie bardzo smakowała chłopakom, ale już pomidorową wsuwali, że hej. Wprawdzie w ostatniej fazie gotowania, w szale twórczym, dosypałem do niej majeranku, ale okazało się, że wcale jej to nie zaszkodziło.
Kotlety też nauczyłem się wreszcie robić poprawnie, a kiedy w jakimś programie zobaczyłem, że można je rozbijać przez folię – sukces! Może obędzie się bez ponownego malowania całej kuchni… Potrafiłem też usmażyć rybę z frytkami i zrobić gulasz z kaszą i buraczkami.
Zacząłem robić różne sałatki na nasze wspólne kolacje. Za owocową dzieciaki przepadały, ale różne inne smaki, jak na przykład tuńczyk z soczewicą albo feta z ogórkiem i papryką też im przypadły do gustu. Łukasz stał się prawdziwym fanem sałatki wegetariańskiej z kiełkami fasoli mung, tofu i oliwkami, więc od tego czasu zawsze zastawiałem własne kiełki na okiennym parapecie w kuchni.
Żona była w szoku, dzieci szczęśliwe, ja dumny
Jednym słowem – dotrzymywałem słowa danego żonie i sobie radziłem. Powoli zaczynałem też to lubić. A co ważniejsze, moje wyczyny kulinarne podobały się dzieciom; jak zaczarowani wpatrywali się we mnie w każdą sobotę i niedzielę, kiedy przygotowywałem obiad, naśladując kucharzy z telewizji.
Gadałem, śpiewałem, machałem drewnianymi łyżkami i ostrzyłem nóż o nóż, powtarzając ciągle „tym sposobem”. Miałem nawet własne zioła, rosnące w doniczkach na kuchennym parapecie. Wszystko było w jak najlepszym porządku, tylko… Jakoś tak z każdym dniem robiło nam się coraz smutniej i tęskniej.
Aż wreszcie przyszła pamiętna gwiazdka w roku ubiegłym, a w Wigilię rano w drzwiach stanęła…
– Mama!!! – wrzasnął Damian i zawisł Kasi na szyi.
– Bo mnie udusisz! – wyjęczała z zadowoleniem.
Łukasz był bardziej powściągliwy; w ciągu tych prawie trzech miesięcy zmężniał i starał się nie okazywać zbytnio swojej radości. Zaraz też zainteresował się torbami, które moja żona rzuciła w korytarzu, na ułamek sekundy przed atakiem małego.
– Zaniosę do pokoju – wysapał z przejęciem, targając jedną z nich.
– Tylko bez zaglądania, bo tam są prezenty! – zawołała za nim.
– Mama, no coś ty! – mruknął oburzony. – Ja tylko niosę pomoc…
– Niesiesz torbę, niesiesz tylko torbę! – śpiewał wesoło Damian.
Kasia postawiła go na podłodze i podeszła wreszcie do mnie.
Przytuliłem ją z całych sił
– Coś cudownie pachnie – zauważyła po chwili. – Czyżby sąsiadka już przygotowała wszystko na wigilię?
Chłopcy spojrzeli na nią ze zdumieniem, a potem wszyscy trzej wybuchnęliśmy śmiechem.
– Mama, przecież to u nas tak pachnie jedzonkiem! – zauważył Damian, a Łukasz już ją ciągnął do kuchni.
– Patrz – mówił z przejęciem – tu są pierogi, które wczoraj lepiliśmy. Dwa rodzaje, takie bardziej pieprzne i takie mniej, specjalnie dla Damiana. Każda warstwa przełożona płatkami prawdziwego masła, żeby się nie zlepiały. Tam na półce stoją ciasta: keks, sernik, murzynek z jabłkami…
Łukasz opowiadał, a ja czułem rozpierającą mnie dumę. Było wszystko: zupa rybna, ryba w galarecie, ryba po grecku, śledź w oleju, kapusta z grzybami i barszcz. A w lodówce w zalewach czekały na swoją kolej i pieczenie trzy rodzaje mięsa.
Kaśka stała osłupiała w kuchni i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Zwykle to ona sama musiała przygotowywać wigilijną wieczerzę.
W dodatku w kuchni, tak jak i w całym mieszkaniu, panował wzorowy porządek. Nawet firanki wyprałem. A w pokoju stała dwumetrowa choinka, pod którą było mnóstwo miejsca na prezenty, jakie przywiozła.
– To wy… wy sami to wszystko zrobiliście? – wyjąkała wreszcie.
– Sami, sami! – zawołał Damian.
– Tylko tata nam trochę pomagał!
Aleksander, 39 lat
Czytaj także:
- „Nie kochałam własnego dziecka. Na jego widok czułam obrzydzenie i palącą złość"
- „Wnuczka miała umrzeć zaraz po porodzie. Córka nie usunęła ciąży, a Marysia przyszła na świat cała i zdrowa"
- „Moja żona zmarła przy porodzie. Nie mogłem nawet spojrzeć na nasze dziecko, podpisałem papiery adopcyjne i uciekłem”