Reklama

Do tej pory nie rozstawaliśmy się na tak długi czas. Jak ja mam teraz sam wszystko ogarnąć? Dom, dzieci, zakupy, gotowanie?

Reklama

W naszym związku podzieliliśmy się obowiązkami tak, by wszystko dobrze funkcjonowało i żebyśmy z żoną nie czuli, że któreś z nas jest bardziej obciążone. Ja byłem tytanem pracy, ale najlepiej czułem się, gdy dokładnie wiedziałem, co, jak i kiedy mam zrobić. Uwielbiałem wszelkiego rodzaju listy, harmonogramy, zakresy obowiązków.

Niektórzy ze znajomych mówili, że żyję jak robot, ale tak mi było najwygodniej funkcjonować. Nie byłem kreatywny. Nie umiałem opowiadać bajek z pamięci, za to mogłem godzinami czytać dzieciom książki. Nie potrafiłem bawić się w wymyślonych przyjaciół, udawać klienta w sklepie z tektury, gdzie za pieniądze służyły guziki. To była dla mnie abstrakcja. I tu zastępowała mnie żona, która cudownie płynęła z prądem i pod prąd. W jednej chwili zmieniała się z motyla w kaszlącą pacjentkę domowej przychodni, wymyślała co rusz nowe przebieranki i gry, kupowała jakieś patyczki i pompony, by potem wraz z dzieciakami wyczarowywać z nich istne cuda.

Janka pracowała na pół etatu – żeby nie zdziczeć, jak sama mówiła – i gdy wracała po kilku godzinach z biura, zajmowała się domem i trójką naszych pociech. Ja przejmowałem dzieciaki po powrocie z pracy i z zakupów, odbierałem je z zajęć dodatkowych i przedszkola, a potem zabierałem na rower albo basen. To było dla mnie zrozumiałe, celowe i sensowne. Nie gubiłem się.

Jeśli moja żona gotowała coś nowego, przepis znaleziony w necie traktowała wyłącznie jako sugestię. Zmieniała składniki i proporcje, to dodała, tamto odjęła. Ja trzymałem się ściśle receptury i za każdym razem uzyskiwałem ten sam efekt. Może dziwić, że tak różne osobowości jak my potrafiły się w takim układzie odnaleźć i spotkać pośrodku, ale nam się jakoś udawało połączyć ogień z wodą.

Żeby tylko operacja się udała…

– Kochanie… jadę do szpitala – usłyszałem w słuchawce i poczułem, jak miękną mi kolana.

Tego nie było w żadnym planie! Moje ciało zareagowało błyskawicznym stresem: spociłem się, a serce łomotało jak po biegu.

– Do szpitala? Po co?

– To może być wyrostek. Musisz odebrać dzieci, dać im jeść i zająć się nimi. Jeśli to nie wyrostek, to niedługo powinnam wrócić – powiedziała Janka.

– Kotku, ale…

Rozłączyła się.

Boże drogi… Pociłem się coraz mocniej, a serce zamieniło się miejscem z żołądkiem, przynajmniej tak to czułem. Wyrostek oznacza jakiś zabieg, dłuższy pobyt w szpitalu, przecież nie da się tak od razu przejść nad tym do porządku dziennego! Oby tylko to nie było nic poważniejszego, oby nic jej się nie stało, oby wszystko poszło gładko. Wstyd się przyznać, ale zacząłem panikować. Z troski o żonę, a potem o siebie. Bo jeśli Janka zostanie w szpitalu, to ja będę musiał ogarnąć cały dom…

Godzinę później moja żona zadzwoniła, że to jednak wyrostek i że właśnie szykują ją do operacji. Czułem, jak cała krew odpływa mi z twarzy.

– Kocham cię, słonko, wszystko będzie dobrze – tyle zdążyłem jej powiedzieć, zanim się rozłączyła.

Wziąłem wolne w pracy, bo z nerwów nie byłem w stanie wysiedzieć w biurze. Odebrałem dzieci z przedszkola i szkoły i siedzieliśmy w domu jak na szpilkach, czekając na jakąkolwiek informację. W końcu dostałem upragnionego SMS-a: „Wszystko OK”. Mogłem odetchnąć ze wstępną ulgą. Przynajmniej główna troska odhaczona.

Moja żona zadzwoniła po kilku godzinach. Czuła się lepiej niż wcześniej, choć wszystko po operacji ją bolało.

– Niestety, muszę zostać w szpitalu od pięciu do siedmiu dni, w zależności od tego, jak rana będzie się goić.

Dopiero wtedy spłynęła na mnie prawdziwa ulga. Operacja się udała, nie spodziewano się powikłań, pozostawała kwestia gojenia się i dojścia do siebie, czyli kwestia czasu.

I tu objawiła się w pełni troska druga. Podszyta strachem. Odkąd na świat przyszły dzieci, nie rozstawaliśmy się z żoną na tak długo. Nasza rodzina była sprawnie funkcjonującym mechanizmem, ale tylko wtedy, gdy działaliśmy wspólnie, we dwoje. Janka była od tych kreatywnych rzeczy, ja od tych przyziemnych. Jak miałem teraz połączyć to do kupy i realizować samemu?

Trójka dzieciaków, które uwielbiałem nad życie, patrzyła na mnie, jakby chciała zapytać: co rozkażesz, ojcze? Nie mogłem ich zawieść. Nie mogłem zawieść Janki. Bardzo nie chciałem też zawieść samego siebie…

– No, dobra, smarkateria, co powiecie na pizzę na kolację?

W odpowiedzi dzieciaki zaczęły podskakiwać z radości.

Wiedziałem, że to pójście po linii najmniejszego oporu, ale raz na jakiś czas pizza nikomu nie zaszkodzi, a ja nie miałem głowy do planowania gotowania, szukania przepisu i robienia zakupów pod konkretne danie. Myślami byłem w szpitalu. Niby wszystko z Janką było w porządku, ale chodziło o kobietę mojego życia, więc i tak się martwiłem. Czy ją boli, czy ją tam nakarmią, czy się nie zanudzi na śmierć, czy jej czymś nie zarażą?

Po kolacji ogłosiłem „dzień brudasa” i bez prysznica zagoniłem dzieciaki do łóżek. Nie umrą, jak raz od wielkiego dzwonu się nie wykąpią, a ja musiałem opracować jakąś strategię na najbliższe dni. Janka miała wspaniałą pamięć i była spontaniczna – potrafiła szybko reagować na zaskakujące ją sytuacje i znajdować rozwiązania w minutę osiem. Ja potrzebowałem PLANU.

Odhaczałem punkt po punkcie

W zeszycie w kratkę – wziąłem od syna – rozplanowałem cały tydzień, dzień po dniu, od rana aż po położenie dzieci spać. Wiedziałem, że jeśli rozpiszę sobie każdą godzinę, to o niczym nie zapomnę i nic mnie nie zaskoczy. Taki ze mnie nudziarz, tylko tak potrafiłem działać. I jako słomiany wdowiec tak właśnie zamierzałem wspólnie z dziećmi ogarnąć nagłą sytuację.

– No dobra, poradzimy sobie przez kilka dni bez mamy. Ona teraz jest w szpitalu, gdzie musi wypocząć i dojść do siebie po operacji. A jak wróci, to będziemy mieć święto i kupimy tort, co wy na to? Damy radę, dzieciaki, co? Damy? – upewniałem się nazajutrz przy śniadaniu.

Dzieciarnia zgodnie pokiwała głowami, pałaszując ze smakiem naleśniki, co wziąłem za dobrą monetę.

Porozwoziłem towarzystwo do placówek oświatowo-opiekuńczych i dostarczyłem żonie do szpitala wszystkie rzeczy, o które poprosiła. Potem zrobiłem zakupy, odebrałem dzieciaki ze szkoły i przedszkola, ugotowałem obiad, pomogłem odrobić lekcje, zabrałem na spacer… odhaczając na mojej liście kolejne pozycje. Kiedy dotarłem do czytania bajek na dobranoc, byłem wykończony, ale dumny z siebie i dzieciaków, że naprawdę daliśmy radę i obyło się bez strat w ludziach. Kładąc się do łóżka, wysyłałem jeszcze żonie filmik z dzisiejszego spaceru, żeby wiedziała, że wszystko jest okej.

Tak samo przebiegły kolejne dni. Lista, plan, odhaczanie. Punkt po punkcie, od rana do wieczora, i wszystko działało jak dobrze naoliwiony mechanizm. Nie było zabaw, które wymagały udawania pacjenta, klienta sklepu albo turysty podróżującego samolotem, ale były trampoliny, basen, rower i szaleństwo na placu zabaw. Najważniejsze, że każdy wrócił do domu cały i zdrowy, zjadł obiad, odrobił lekcje. Pranie się zrobiło i rozwiesiło. Dzieciaki spokojnie poszły spać, a ja mogłem przejść w harmonogramie do następnego dnia.

– Mam takie wyrzuty sumienia, że ja tu leżę całymi dniami, a ty musisz wszystko robić sam – współczuła mi żona przez telefon.

– Żartujesz? Masz teraz zadbać o swoje zdrowie, kochanie! Poza tym… – przybrałem urażony ton – zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi. Idzie nam świetnie, wszystko, co trzeba, jest załatwione, dzieci mają wszystkie kończyny i zęby.

– No ja myślę! – zaśmiała się. – Po prostu za wami tęsknię.

– My za tobą też! Szybko zdrowiej i wracaj do nas, kochanie! – powiedziałem i rozłączyłem się.

Lucynka wyglądała… upiornie

Myślałem, że jestem już na ostatniej prostej. Janka zaraz wyjdzie ze szpitala i nasze życie znów wróci do normy. Niestety, podstępny los postanowił dokręcić mi śrubę i zaskoczyć… pobudką w nocy.

– Tato… Tatuś… – do jęków wnikających mój sen dołączyło lekkie szarpanie za rękę.

– Co? Co? Co się dzieje? – ocknąłem się i ujrzałem moją najmłodszą latorośl.

Pięcioletnia Lucynka wyglądała… upiornie! Może to była sprawka księżyca, który ją oświetlał i czynił jej skórę szaro bladą. Oby to było tylko to…

– Tatuś… niedobrze mi…

Dotknąłem jej czoła. Było rozpalone.

– Ale w sensie…?

Nie dokończyłem, gdyż córcia pokazała mi, w jakim sensie jej niedobrze, opróżniając żołądek na podłogę. Co tu dużo mówić, spanikowałem. Środek nocy, żona w szpitalu, daleko, a obok mnie wymiotujące dziecko z gorączką. Nie miałem pojęcia, co robić. Dzwonić do żony, do mamy, na pogotowie, poradzić się… starszych dzieci?

– Tatuś… – miauknęła Lucynka. – Ja chyba znowu…

Na podłogę poleciała kolejna porcja. Ach, to dlatego Janka nie chciała dywanów…

Rozbłysło światło.

– Tata, co się dzieje? – w pokoju pojawił się mój pierworodny, zaspanym spojrzeniem ogarniając sytuację. – Aaa… zaraza lodowa – pokiwał głową, po czym zrobił w tył zwrot, by spokojnie wrócić do łóżka.

– Zaraza lodowa… – powtórzyłem bezwiednie, próbując skojarzyć w moim otępiałym umyśle, co mi to mówi.

Spojrzałem na córcię.

– Przepraszam – szepnęła.

I to smutne „przepraszam” wraz z jej znękanym, wystraszonym wzrokiem było jak kubeł zimnej wody wylanej prosto na mój ojcowski łeb. Ja tu panikuję, rozczulam się nad sobą, a moje dziecko cierpi!

Zaraza lodowa? No jasne. Tak moja żona nazywała powracającą co lato przypadłość naszych dzieci. Gorączka, wymioty, czasem biegunka. Zawsze związane z upałem, kąpielami w różnych akwenach i jedzonych hurtowo lodach. Było to nieprzyjemne, uciążliwe, mogło nieco zepsuć wakacje, zwłaszcza jak się trafiło pod namiotem, ale trwało góra dwa dni. Leczenie też było proste: dziecko nawadniać, ochładzać, zbijać gorączkę, zapewnić cień, spokój, dużo snu, do jedzenia, jak wróci apetyt, marchwianka i sucharki.

To brzmiało jak plan. Do którego włączyłem przebranie Lucynki w świeżą piżamkę i umycie podłogi.

Noc była ciężka. Położyłem małą do mojego łóżka, żeby nie budziła rodzeństwa, i czuwałem przy niej, podając wodę, miskę, zmieniając okłady na czole i głaskając po plecach. Rano byłem jak z krzyża zdjęty – z lustra patrzyła na mnie twarz o dziesięć lat starsza – ale za to Lucynka czuła się dużo lepiej. Wróciły jej normalne kolorki i wyraziła ochotę na tost z herbatką. Odetchnąłem. W życiu nie byłem tak z siebie dumny. Skoro poradziłem sobie z zarazą lodową, poradzę sobie ze wszystkim.

Następnym razem dam radę!

W dniu, kiedy małżonka miała wrócić ze szpitala, starsze dzieciaki posprzątały wraz ze mną mieszkanie. Na błysk! Udekorowaliśmy dom balonami, kupiliśmy kwiaty i przygotowaliśmy lasagne, ulubione danie Janki. By pokazać, jak ją kochamy i jak za nią tęskniliśmy.

– Jak tu pięknie! – zachwycała się, zwłaszcza laurkami. – Ależ się cieszę, że już jestem z wami. Jak wy urośliście, gdy mnie nie było. A to tylko tydzień! Bardzo was kocham…

Tuliła dzieciaki, a one zamiast uciekać, nie mogły się od niej odkleić. Mnie przesyłała buziaki nad ich głowami.

– Wiesz co, Sławeczku… – zagadnęła w pewnym momencie, mrużąc oczy i ściągając usta, jakby szykowała się do rzucenia żartu bądź złośliwości. – Pomyślałam sobie, że skoro tak cudownie poszła ci opieka nad dziećmi, gdy byłam w szpitalu, nawet zarazę lodową ogarnąłeś, to może któregoś dnia wyskoczę na weekend do spa? – uśmiechnęła się szeroko. – Do ciut lepszego niż to, z którego właśnie wróciłam…

Jeśli to była prowokacja, nie udała się.

– Nie ma problemu, należy ci się. A ja sobie poradzę. Wystarczy, że zrobię listę!

Sławek

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama