„Mój syn boi się własnego cienia i nie potrafi się adaptować. Już na drugi dzień obozu dzwonił do mnie z płaczem”
„Być może jestem nadopiekuńcza, ale ja chciałam pomóc. Od początku czułam, że ten obóz to nie jest najlepszy pomysł. Ten telefon wcale mnie nie zdziwił, bardziej byłam w szoku, gdy dotarłam na miejsce...”
- redakcja mamotoja.pl
Dochodziła szesnasta. Właśnie kończyłam przygotowywać sprawozdanie na jutrzejsze zebranie w firmie, gdy odezwała się komórka. Dzwonił mój ośmioletni synek – Kubuś.
– Mamo, nie chcę tu być. Tęsknię za tobą – usłyszałam dramatyczne błaganie.
Zerwałam się z krzesła jak oparzona.
– Synku, spokojnie, bądź dzielny, mamusia jutro po ciebie przyjedzie – zaczęłam go uspokajać.
Kubuś na szczęście szybko przestał płakać.
Zobacz także
– Obiecujesz? – dopytywał na koniec.
– Słowo harcerza – odparłam.
Błyskawicznie pozbierałam papiery z biurka i przekazałam koleżance.
– Na jutro biorę urlop na żądanie, muszę jechać po synka – powiedziałam i pośpiesznie wybiegłam z biura.
Przez całą drogę do domu zastanawiałam się, dlaczego byłam taka głupia i pozwoliłam Kubusiowi wyjechać na te Mazury...
Kiedy mój synek po raz pierwszy powiedział o tym, że chce pojechać na obóz zuchowy, wcale się tym nie przejęłam. Myślałam, że to chwilowa zachcianka i szybko o niej zapomni. Ale on ciągle wracał do tego tematu.
– Mamo, mamo, na ten obóz pojadą chłopaki z innych szkół. Będziemy bawić się w podchody i szukać skarbów w lesie. Mówię ci, będzie super! – opowiadał podekscytowany.
Ale ja wcale nie byłam o tym przekonana
Dobrze jeszcze pamiętałam, jak trudno było Kubie odnaleźć się wśród kolegów w szkole. Wcześniej nie chodził do przedszkola, bo zajmowała się nim moja mama. Więc dopiero w zerówce zetknął się z większą grupą rówieśników. I zupełnie się nie potrafił w niej odnaleźć. Był zbyt spokojny, nieśmiały... Dzieci go popychały, wyśmiewały się z niego, a on nie potrafił się bronić.
Co gorsza, ja też nie bardzo wiedziałam, jak go tego nauczyć. Do dziś pamiętam jego smutną minę, gdy prowadziłam go do szkoły. To były bardzo trudne chwile. I dla niego, i dla mnie.
– Może zapisze go pani do zuchów? Druh Michał świetnie sobie radzi z dziećmi, potrafi zintegrować grupę – zachęcała mnie wychowawczyni Kubusia.
Niechętnie, ale się zgodziłam. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę!
Kubuś szybko zaprzyjaźnił się z kolegami. Okrzepł, nabrał pewności siebie, choć ciągle daleko mu było do wygadanych kolegów. Kiedy więc zaczął poważnie mówić o tym wyjeździe na obóz, byłam przerażona.
– Nie powinniśmy się zgadzać. Kuba nie poradzi sobie poza domem. Będzie tęsknił, płakał. No i ci chłopcy z całej Polski. Przecież on ich nawet nie zna! – mówiłam do męża.
Ale on miał zupełnie inne zdanie.
– Niech jedzie! Nie możesz wiecznie trzymać go pod kloszem! Zmężnieje, nauczy się samodzielności, pozna nowych kolegów. Zobaczysz, że będzie się świetnie bawił. Sam jeździłem w dzieciństwie na kolonie i mam z nich wspaniałe wspomnienia – przekonywał mnie.
Moja mama, o dziwo, też była po jego stronie.
– Krzysztof ma rację – powiedziała, gdy zwierzyłam się jej ze swoich obaw. – Spójrz na ptaki. Wypychają swoje pisklęta z gniazda nie dlatego, że są złymi rodzicami, ale dlatego, że są mądre i wiedzą, że ich dzieci muszą nauczyć się żyć samodzielnie. Powinnaś zaryzykować i pozwolić Kubie samemu wyjechać. Zwłaszcza że on tak bardzo tego pragnie.
Zgodziłam się. Sama zaprowadziłam go wczorajszego poranka na miejsce zbiórki i wsadziłam do plecaka telefon komórkowy, żeby mógł zadzwonić, gdyby działa mu się jakaś krzywda. Gdy podekscytowany wsiadał do autokaru z gromadką innych dzieci, znowu dopadły mnie wątpliwości. Miałam ochotę wyciągnąć go z tego autobusu. Ale się powstrzymałam. A teraz bardzo tego żałowałam. Okazało się, że to ja miałam rację. Minął zaledwie jeden dzień, a Kubuś już chciał, żeby go zabrać z obozu.
Po przyjeździe do domu od razu opowiedziałam mężowi o telefonie od naszego Kuby. I o tym, że następnego dnia, bladym świtem, zamierzam po niego jechać.
– Spokojnie, na pewno nic złego się nie dzieje. Gdyby były jakieś problemy, druh Michał na pewno by do nas zadzwonił. Zobaczysz, Kubuś popłacze, popłacze i mu przejdzie. I nawet nie będzie pamiętał, dlaczego było mu źle i do ciebie dzwonił – powiedział.
Te jego słowa kompletnie wyprowadziły mnie z równowagi.
– Co z ciebie za ojciec! Twój syn cierpi, tęskni, a ty to lekceważysz! Drugi raz nie dam się już nabrać na te opowieści o nauce samodzielności. Jutro po niego jadę, czy ci się to podoba czy nie – zeźliłam się.
Mąż spojrzał na mnie zrezygnowany.
– Rób, jak chcesz. Ale moim zdaniem wrócisz do domu sama – odparł.
Następnego dnia rano ruszyłam na Mazury. Jadąc, złamałam chyba wszystkie przepisy drogowe. Chciałam jak najszybciej wyratować synka z opresji. Gdy dotarłam na miejsce, w ośrodku panowała zaskakująca cisza. Na placu nie było ani jednego dziecka. Kręcił się tylko jakiś dorosły, jak się po chwili okazało, był to kierownik obozu.
– Przyjechałam zabrać syna do domu – powiedziałam, rozglądając się bezradnie wokoło.
– Dzieci są teraz w lesie. Uczą się rozpoznawać drzewa i tropy zwierząt. Wrócą za dwie godziny, na obiad – wyjaśnił mi szybko. – A dlaczego chce pani zabrać syna. Czy coś się stało? – zapytał.
– Stało się! Kubuś wczoraj zadzwonił z płaczem, że chce wracać. Od początku wiedziałam, że wysłanie go na ten obóz to był zły pomysł – odparłam.
– Proszę się nie denerwować, takie telefony to normalka. W ciągu pierwszych dni wiele dzieci ma problemy z adaptacją w nowym miejscu, tęsknią za rodzicami... – zaczął mi tłumaczyć, ale natychmiast mu przerwałam.
– Już postanowiłam – powiedziałam.
Dwie godziny ciągnęły mi się niemiłosiernie. Wreszcie przy bramie pojawiły się dzieci. Wśród nich, mój syn. Był radosny, roześmiany. Nawet mnie nie zauważył.
– Kubuś, Kubuś! – zawołałam.
Gdy mnie zobaczył, stanął jak wryty. Podbiegłam do niego.
– Przyjechałam po ciebie! Tak jak obiecałam! – krzyknęłam i przytuliłam go.
Rozejrzał się, czy nikt nas nie widzi.
– Przestań, bo będą się ze mnie śmiać. Nie jestem maluchem! – powiedział z poważną miną. – Nigdzie nie jadę. Jutro będzie ognisko, a pojutrze podchody – opowiadał.
– No ale przecież wczoraj chciałeś wracać – próbowałam mu przypomnieć.
– Tak? – zamyślił się. – Ojej, wczoraj pokłóciłem się z Markiem. Ale już się pogodziliśmy i jesteśmy kumplami – odparł.
– No to nie chcesz jechać do domu? – dopytywałam się.
– Nie, i muszę już lecieć, bo spóźnię się na obiad. A jeszcze muszę umyć ręce – odparł i popędził w stronę łazienki.
Co było robić, wróciłam do domu. Drzwi otworzył mi mąż.
– Sama? – zapytał z niewinną minką.
– Sama – odparłam zawstydzona.
– No to miałaś piękną wycieczkę na Mazury – uśmiechnął się.
Wiedziałam, że w myślach dopowiedział jeszcze: „A nie mówiłem?”.
Krystyna, 34 lata
Czytaj także:
- „Dla mojego męża liczą się tylko stopnie. Przez to syn jest wyprany z emocji, nie ma kolegów i wszystkimi gardzi”
- „Byłam zła na córkę, że wiecznie zawraca mi głowę. Ale jak można obwiniać dziecko, że pragnie uwagi rodzica?”
- „Marzyłam o wielkiej rodzinie, ale życie mnie zweryfikowało. Byłam bezpłodna. Moją matczyną miłość przelałam na córkę sąsiadki”