Prawdziwe historie: zawsze trzeba mieć nadzieję
Mam na imię Irena. Opowiem wam historię Kasi, najlepszej przyjaciółki mojej córki. Miała ciężkie życie z matką alkoholiczką. Ta historia mówi o tym, że zawsze trzeba mieć nadzieję.
Spodziewałam się raczej samotnego życia, bo miałam tylko córkę. A w ostatnie Święta Bożego Narodzenia przy stole wigilijnym zasiadłam z Julią, Markiem i ich dziećmi, Kasią z mężem Jackiem i córeczkami, rodzicami Marka, moją mamą i dość liczną rodziną Jacka.
Wszystko zaczęło się, gdy moja córka poszła do przedszkola.
Jesień 1973 roku
Pewnego dnia w przedszkolnej szatni Julka spojrzała na mnie błagalnie.
– Mamo, czy Kasia może do nas pójść? – spytała, wskazując drobną blondyneczkę, która stała obok w towarzystwie postawnej kobiety.
– Jasne, że tak, jeśli tylko mama Kasi pozwoli? – odparłam i spojrzałam w ich stronę. Chyba mam omamy wzrokowe, albo czytam za dużo książek – pomyślałam. Jakbym widziała oberżystkę i Kozetę z "Nędzników"! Dziewczynka wyraźnie bała się matki. A ta mama! Wiek trudny do określenia, cera szara, mina skrzywiona, żałosny widok!
– Mieszkam tuż obok – zachęciłam. – Może Kasia pójdzie do nas, a potem przyjdzie pani po córeczkę?
– Za to my mieszkamy daleko – zacharczała dama głosem przepalonym i mocno "wczorajszym". – Niech ją pani odwiezie wieczorem taksówką!
– Nie mam na taksówki – oświadczyłam. – To może pani wejdzie do nas na herbatę? Dziewczynki pobawią się chociaż chwilę – zaproponowałam.
Miałam w domu dwa kotlety mielone, więc dałam obiad tylko dziewczynkom, a dla nas zaproponowałam kawę.
– Po turecku i mocną – zażyczyła sobie Barbara, już mówiąc mi po imieniu, po czym zapaliła. Na moją uwagę, że u mnie się nie pali, a już na pewno nie w obecności dzieci, odparła, że "z dzieciakami nie ma się co cackać".
"Ale się wpakowałam" – wściekłam się w duchu. Na diabła mi taka znajomość? Natomiast dziewczynki były uszczęśliwione. W pokoiku Julki, z dala od matczynego spojrzenia, Kasia rozkwitła! Śliczne dziecko. Nie mogłam pojąć, jakim cudem takiej wstrętnej babie trafiła się taka córeczka, istny skowroneczek z buzią uśmiechniętą jak słoneczko.
Polubiłam Kasię całym sercem i cieszyło mnie, że moja córka ma taką miłą koleżankę. Julka nazywała ją siostrą! A i Kasia wyglądała na szczęśliwą, że zaraz po przedszkolu może iść do nas. Jadła z nami z taką radością, jakby te skromne potrawy były nadzwyczajnym rarytasem. Matka zabierała ją do domu dopiero wieczorem. Wbiegała po dziecko, jak po ogień. Krzykiem i szturchańcami poganiała Kasię przy ubieraniu.
– No, szybciej, guzdrało, pośpiesz się, taksówka czeka! – przy tym wrzasku i szarpaninie Kasia nie mogła trafić rączką w odpowiedni rękaw, a cała trzęsła się jak małe zastraszone zwierzątko.
Najpierw próbowałam tę matkę uspokajać, ale to przynosiło odwrotny skutek, więc przestałam. Czasem aż mnie korciło, żeby babę trzepnąć w łeb, ale bałam się o Kasię. Przecież później swoją złość wyładowałaby na dziecku.
Z czasem zorientowałam się w sytuacji. Barbara była kilka lat z ojcem Kasi, ale ich związek się rozpadł. Henryk płacił spore alimenty i często spędzał z córką niedziele. Kasia go lubiła, ale nie mówiła do niego "tato", tylko po imieniu, po prostu "Henryk".
Już po paru tygodniach znajomości zdarzało się, że Kasia zostawała u nas na noc. Dziewczynki były zachwycone! Kasia miała u nas swoją piżamkę i zabawki, nawet "przytulankę" do spania.
Warto przeczytać: Zamienione córki