Ile można czekać na ukochane dziecko?
Rok, dwa lata? Nam upłynęło pięć wiosen i zim odmierzanych kolejnymi wizytami u lekarzy, kolejnymi cudownymi przepisami, kolejnymi straconymi złudzeniami. Aż do dnia, kiedy się zdecydowaliśmy na adopcję. Ale po kolei...
– Nic tu nie widzę – kolejny specjalista rozkładał ręce. – Medycyna bywa bezradna w takich przypadkach. Państwo chyba za bardzo chcecie. Wyjedźcie gdzieś, nacieszcie się sobą, a dziecko samo się pojawi.
Wyjeżdżaliśmy więc. Spacerowaliśmy po Sopocie niczym para zakochanych nastolatków, by zaraz stracić humor na widok uśmiechniętej mamusi z wózkiem. Albo spotykaliśmy się ze znajomymi, by po chwili wrócić do rzeczywistości przywołani słowami koleżanki:
– Chcieliśmy się z wami podzielić radosną nowiną... Ojej, przepraszamy – gryzła się poniewczasie w język przyszła mama.
Potem było tylko gorzej
Wiele razy zadawałam sobie pytanie, które pewnie stawiają sobie wszyscy w podobnych sytuacjach: Dlaczego właśnie my?
Znaliśmy się długo, jeszcze z jednej ławki w ogólniaku. Pasowaliśmy do siebie idealnie. Oboje spokojni, poważni. Kiedy Artur mi się oświadczył, wydawało się, że wszystko fantastycznie się ułoży. Trzeba przyznać, że zawsze mogłam na nim polegać i nigdy się nie zawiodłam, zwłaszcza w tamtym trudnym okresie. I jak płakałam, po raz kolejny wracając od lekarza. I jak odpowiadał na coraz bardziej natarczywe pytania rodziców:
– Powiedzcie nam, czemu nie jesteśmy jeszcze dziadkami?
Droga do adopcji
Artur zawsze stanowił dla mnie ogromne wsparcie. To właśnie on po tych pięciu latach pełnych niepokoju i straconych nadziei powiedział:
– Dość już tego czekania na cud. Natalka, adoptujmy dziecko.
Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że nigdy o tym nie myślałam. Ciągle łudziłam się jednak, że uda nam się mieć własne dziecko. Poza tym trochę się bałam.
W końcu to inne geny, nie wiadomo czyje. Obaw miałam mnóstwo. Artur jednak potrafił je wszystkie rozwiać:
– Ja to sobie dobrze przemyślałem. Ze swoim dzieckiem też nigdy nie wiesz, po kim odziedziczy to czy tamto, a tu spełnimy też dobry uczynek. Pokochamy to dziecko jak własne i damy mu wszystko co najlepsze. To co? Chcesz?
Okazało się, że to nie takie proste. Musieliśmy przejść serię wielomiesięcznych testów, rozmów z psychologiem, lekarzem, pracownikami domu dziecka, którzy zachowywali się tak, jakby wcale im nie zależało, aby oddać nam podopiecznego.
– Nie rozumiem tego – żaliłam się nieraz Arturowi – tyle dzieci czeka na dom, a oni robią trudności. Przecież powinno im zależeć, żeby ktoś wziął te maluchy.
Mąż cierpliwie tłumaczył mi, że to bardzo ważne:
– Muszą dobrze poznać motywację rodziców, żeby potem nie było takich sytuacji, że ktoś bierze dziecko i je oddaje.
Przyznawałam mu rację, ale w duchu wciąż miałam wątpliwości. Muszę też się przyznać, że ja zawsze gorzej wypadałam na tych testach. Tak jakbym nie była do końca pewna, czy chcę adoptować dziecko. Kiedy zwierzyłam się ze swoich wątpliwości Arturowi, zbył to machnięciem ręki:
– To nic takiego, będziesz cudowną matką. Zapytaj koleżanek, ile kobiet w ciąży ma wątpliwości.
Postanowiłam więc ukryć swoje myśli bardzo głęboko i wykazać więcej entuzjazmu. Trzeba przyznać, że wychodziło mi się to całkiem nieźle. Kiedy w końcu w naszym domu pojawił się Przemek, nie musiałam już udawać.
Zobacz też: Adopcja - wybawienie dla wielu maluchów