Reklama

Mam tego dosyć, ale nie wiem, jak się bronić. Wciąż słyszę przykre komentarze, przytyki, śmiechy, mniej lub bardziej zawoalowane drwiny. Trudno jest żyć w niedużym mieście, bo tu ludzie wiedzą o innych za dużo i za mało jednocześnie. A czego nie wiedzą, dośpiewają sobie, i z reguły te tworzone oraz puszczane w eter plotki nie są przychylne. Tak jest już skonstruowany świat. Wystarczy, że ktoś odstaje od standardu, od ogólnie przyjętej normy i… pyk, już ma przyczepiane etykietki.

Reklama

Uwielbiam dzieci. Gdy miałam pięć lat, dostałam w prezencie siostrzyczki. Dwie naraz, bliźniaczki. Chętnie i często pomagałam przy nich mamie. Najpierw w bardzo prostych czynnościach, jak przynoszenie pieluszki czy smoczka z komody, a potem czytałam moim siostrom książeczki. No, bardziej opowiadałam, co było na obrazkach. Dopiero gdy poznałam literki, naprawdę zaczęłam im czytać. Bawiłam się z nimi lalkami i misiami, a gdy wychodziłyśmy na spacer, zawsze chciałam pchać wózek.

– Alusia bardzo mi pomaga – chwaliła mnie mama, gdy rozmawiała z kimś znajomym. – Zachowuje się jak mała mamusia, naprawdę nie wiem, co bym bez niej zrobiła.

Rosłam w dumę, słysząc to.

Kiedy poszłam do szkoły, bawiłam się też z młodszym rodzeństwem kolegów i koleżanek. A gdy pojawiły się myśli o własnej rodzinie, zawsze chciałam, żeby była duża. Chciałam być mamą na pełen etat.

Nie pociągały mnie kariera zawodowa, rywalizacja, awanse, skakanie z firmy do firmy. Nie kusiły mnie studia; zresztą nie miałam jakichś specjalnych zainteresowań, które mogłabym rozwijać. Uczyłam się dobrze, równo, na czwórki. Nie bałam się matury jak ci, którzy od wyników jednego egzaminu uzależniali całe swoje przyszłe życie. Ja miałam inny plan.

Owszem, jestem młoda, ale już wiem, czego chcę

Już w pierwszej klasie ogólniaka poznałam Michała. Młodzieńcze zauroczenie było obustronne, więc zaczęliśmy ze sobą chodzić. Traktowaliśmy siebie poważnie, nie zakładaliśmy, że pierwsze miłości są porywające, ale nietrwałe. Poruszaliśmy temat małżeństwa – nie unikaliśmy go jak większość młodych ludzi – i odkryliśmy, że oboje chcemy mieć dużą rodzinę, a z jej założeniem nie zamierzamy czekać do czterdziestki.

Rodzina Michała była takim podejściem zachwycona. On sam miał pięciu braci i siostrę, więc dla nich byłam idealną przyszłą synową. Innej szukać nie trzeba, jak powiedziała mama Michała. Moi rodzice z kolei załamywali ręce i prosili, żebym z rodzeniem dziećmi poczekała, aż skończę studia.

– Zrób najpierw tego magistra – prosiła mama. – To się czasem naprawdę przydaje w życiu, nawet jeśli będzie utrzymywał cię mąż…

Byłam nieugięta. Po co tracić tyle czasu na naukę czegoś, czego nie lubię, co mi się nie przyda?

– A jeśli zmienisz zdanie? Poznasz kogoś innego? Znowu się zakochasz?

Takie gadanie momentalnie podnosiło mi ciśnienie.

– Czemu wszyscy sądzą, że skoro jestem młoda, to nie wiem, czego chcę, nie wiem, co robię, co myślę, że nie znam siebie? – denerwowałam się.

– Bo w większości przypadków tak właśnie jest, kotku. Ludzie stopniowo poznają życie, innych ludzi, ich charaktery, lepiej orientują się w świecie, i wtedy decydują, a bywa, że nawet ten dojrzały wybór jest nietrafiony. Dorośli ludzie się rozwodzą, zmieniają zawody, bo kiedy wybierali kierunki studiów, sytuacja na rynku pracy była inna. A ty jesteś taka młodziutka… To nie pora, by planować bycie żoną i matką. Sto razy ci się odwidzi…

Myliła się. Moja własna mama. Albo wcale mnie nie znała, albo chciała mi narzucić swoją wizję. Przykre. Bo ja dobrze wiedziałam, czego pragnę, a czego nie. Nie chciałam studiować, chciałam mieć dom, rodzinę, dzieci. Po maturze Michał zacznie studia zaoczne, a w tygodniu będzie pracować w warsztacie samochodowym ojca. Tak zarobi na nasze utrzymanie, bo zamierzaliśmy od razu postarać się o dziecko. Podobało się to moim rodzicom czy nie, byłam pełnoletnia, nie mogli mi zabronić żyć po swojemu.

– Przecież ja ci nie zabraniam… – wzdychała mama za każdym razem, gdy sprzeczałyśmy się o moją przyszłość. – Chcę dla ciebie jak najlepiej, chcę, żebyś była pewna tego, co robisz.

I tak w kółko.

W pierwszą ciążę zaszłam jako dziewiętnastolatka. Byłam dokładnie cztery miesiące po maturze. Michał już pracował i mieszkaliśmy razem w kawalerce po jego dziadkach. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie będzie nam łatwo na takiej przestrzeni z dzieckiem, ale ludzie żyją w gorszych warunkach. Mamy siebie, mamy co jeść, kochamy się, damy radę.

Wzięliśmy skromny ślub.

Nie kręciły nas huczne imprezy, których cena przyprawia o ból głowy. Wystarczył obiad w towarzystwie najbliższej rodziny i przyjaciół. Wspólny taniec, tort, życzenia. Wspaniałe wspomnienia będziemy tworzyć dopiero po ślubie… I robiliśmy to.

Boże drogi, kiedy spojrzałam w oczy mojej małej córeczki, zalała mnie miłość absolutna, jak płynne złoto. Nie umniejszały tej miłości żadne komentarze, które słyszałam w szpitalu. Że taka młoda i już dziecko, że pewnie wpadka i ślub z musu, no bo młodzież nie uważa, a te dzisiejsze dziewczęta w ogóle się nie szanują. I tak dalej.

Puszczałam te uwagi mimo uszu, choć było mi przykro, ale gdy ktoś pytał wprost, zamiast szeptać za plecami, odpowiadałam z dumą, że w ciążę zaszłam świadomie, z mężem, który mnie kocha i umie zadbać o rodzinę. Bo tak właśnie było.

Michał ciężko pracował i studiował, ucząc się po nocach, by kiedyś przejąć warsztat po ojcu, może otworzyć kolejny, a może robić zupełnie coś innego. Dlatego wybrał kierunek związany z finansami i bankowością; dawał mu możliwości rozwoju i szansę na porządne zarobki. Tak, by naszej rodzinie niczego nie brakowało.

Dwa lata później postaraliśmy się o kolejne dziecko. Kiedy lekarka podczas badania usg wykryła dwa serduszka, rozpłakaliśmy się. Bliźniaki! Niespodzianka poza planem, nie szkodzi, będzie cudownie, choć trudno. Podwójne wyzwanie, podwójna radość. Musieliśmy zmienić mieszkanie na większe, bo z trójką maluszków w kawalerce gnieździlibyśmy się jak w ciasnej dziupli. Widziałam szczęście wymieszane z troską w oczach mojej mamy. Ona znała trud opieki nad bliźniakami i starała się nas wspierać na tyle, na ile pozwalała jej praca.

Znowu słyszałam komentarze, że taka smarkula, a już tyle bachorów. Nasiliły się, kiedy zaszłam w kolejną ciążę; bliźniaczki miały po trzy lata. Właśnie wtedy wprowadzono program „pięćset plus”. Miałam dwadzieścia siedem lat i czwórkę dzieci, które kochaliśmy z mężem nad życie, które sprowadziliśmy na świat kierowani miłością, nie z powodu zaniedbania, nieuwagi czy rozwiązłości. Chcieliśmy mieć liczną rodzinę. Chcieliśmy, by pojawiły się wcześnie, gdy mamy siłę, młodość, entuzjazm, a także pewien konieczny luz, który pozwala nie robić afery z małego bałaganu czy przeziębienia. Tacy byliśmy, taki styl życia nam odpowiadał.

Wspieranie przez państwo rodzin wielodzietnych polegało głównie na tym nieszczęsnym „pięćset plus”. Lepiej mieć niż nie mieć, ale to żaden powód do płodzenia dzieci. Jeśli ktoś tak robi, to zdecydowanie nie powinien się rozmnażać, tak uważam.

Michał skończył studia z wyróżnieniem, pracował w warsztacie ojca i był tak dobry, że klienci ustawiali się do niego w kolejce. Ja zajmowałam się domem i naszą wesołą gromadką. Byliśmy rodziną wręcz przykładową. A mimo to w oczach niektórych uchodziliśmy za „beneficjentów programu” i „patologię”. Chyba zazdrość nimi kierowała, bo co innego? Byliśmy młodzi, kochaliśmy się i mieliśmy czwórkę cudownych dzieci. Gdzie tu patologia?

Z jednej strony stawiano mi pomniki, z drugiej gardzono

Przy kolejnej ciąży zdecydowaliśmy, że to już będzie ostatnia, o ile życie nas nie zaskoczy. No i znowu zaczął się festiwal przytyków, które prowokował mój rosnący brzuch. „Nie wiemy, jak działa antykoncepcja”. „Jesteśmy dzieciorobami”. A ja na dokładkę „jestem nierobem, bo nie pracuję, tylko okradam państwo z socjalu”.

– O, idzie ta, dwa tysiące pięćset plus – usłyszałam raz w sklepie.

Tłumaczenie nie miało sensu. Wiedzieli lepiej. Nieważne, że zdecydowaliśmy się na dzieci, zanim ten program powstał, że zawsze mieliśmy w planach dużą rodzinę i że oboje z Michałem ciężko pracowaliśmy – on w warsztacie, ja w domu – by naszym dzieciom niczego nie brakowało.

Byliśmy inni, więc z założenia gorsi. Może gdybym wychodziła codziennie rano do byle jakiej pracy, podrzucając dzieci do żłobka, przedszkola i szkoły, ludzie patrzyliby na mnie przychylniej. Może bardziej by mnie szanowali. Ale ja byłam z zawodu matką, więc z jednej strony stawiano mi pomniki, a z drugiej mną gardzono. Chyba nigdy nie zrozumiem tej hipokryzji.

Nigdy nie powiedziałam złego słowa na kobiety, które nie chcą mieć dzieci. Albo poprzestały na jednym, dwójce lub dochowały się jedenastki. Ich życie, ich wola, ich ryzyko. Więc z łaski swojej ode mnie też się wszyscy…

Jesteśmy siedmioosobową rodziną, która bardzo się kocha. Dajemy sobie radę bez magicznego pięćset plus, które co miesiąc ląduje na specjalnym koncie dla dzieci, by kiedyś miały konkretną kwotę na start w życie. Tak, korzystamy z programu, bo niby dlaczego mielibyśmy unieść się honorem i nie korzystać. Nie przeznaczamy pieniędzy na alkohol, balangi czy drogie perfumy, tylko odkładamy dla dzieci.

Czy kiedykolwiek żałowałam, że jestem mamą tak licznej trzódki? Ani przez chwilę, nawet gdy dzieci dokazują, płaczą na zmianę, chorują i dają mi w kość. To część mojego życia, na które sama się zdecydowałam. Czuję wdzięczność do losu, że jesteśmy zdrowi, silni i potrafimy żartować, gdy jest ciężko. Kiedy lepkie rączki oplatają moją szyję, gdy czuję na policzku słodkiego buziaka, gdy słyszę senne: „mamusiu, kocham cię”… nie mam żadnych wątpliwości. Nie mam dyplomu, nie zrobiłam kariery, nie zdobyłam uznania w oczach ludzi, ale za to w sercu mam płynne złoto miłości. Jestem matką. Na piątkę.

Alicja

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama