Reklama

Pawła poznałam, gdy kończyłam studia. Wynajęliśmy razem mikroskopijne mieszkanie. Mieliśmy w nim materac, dwa koślawe krzesła znalezione na śmietniku i kuchenkę gazową. Wtedy do szczęścia nie potrzebowaliśmy nic więcej.

Reklama

Bez grosza przy duszy, ale z wielkim sercem

Paweł rzucił filozofię po drugim roku. Tłumaczył mi, że zrozumiał, że studia do niczego nie są mu potrzebne.

– Szukałem tam sensu istnienia. Ale nie znalazłem go. I zrozumiałem, że liczy się drugi człowiek. Już wiem, że jedynie pomaganie innym ma sens – mówił mi.

Pracował jako wolontariusz w hospicjum i domu opieki. Zarabiał, wyprowadzając psy, opiekując się dziećmi, sprzątając. Nigdy sam nie miał dużo, a gdy spotkał kogoś w potrzebie, to zawsze się jeszcze podzielił.

Ja udzielałam korepetycji z matematyki. Zarabiałam już wtedy dwa razy więcej niż on. Ale byłam bardzo zakochana i nawet nie przyszło mi do głowy, że kiedykolwiek pieniądze okażą się problemem.

Paweł wyglądał jak romantyczny buntownik. Długie włosy, kilkudniowy zarost, wytarta ramoneska. I do tego pięknie grał na gitarze. Czy dziewczyna może chcieć więcej?

Osiem lat później okazało się, że i owszem. Po studiach znalazłam pracę analityka w dużej firmie. Młody zespół, dobrze się bawiliśmy. Paweł na imprezach był gwiazdą. Po trzech latach dostałam awans. Przeszłam do innego zespołu. Skończyło się chodzenie do pracy w dżinsach i koszulach. Garsonka albo garnitur, szpilki. Jak wracałam do domu, od razu się przebierałam, ale Paweł i tak darł ze mnie łacha.

– Pani bizneswoman, czy pani nie pomyliła adresu? – kpił. Ale zaraz mnie przytulał albo porywał do tańca, bo w radiu leciał akurat jego ulubiony kawałek.

Kupiłam auto. Na taksówki ciągle nie było mnie stać, a jak raz szef zobaczył, że wysiadam z autobusu, to dziwnie na mnie spojrzał. Dziesięć lat temu moda na bycie eko jeszcze nie dotarła, przynajmniej do mojej firmy, przed biurowcem nie było stojaka na rowery.

Paweł był bardzo niezadowolony. Dla niego samochód oznaczał już przejście na ciemną stronę mocy.

– Wiesz, ilu ludzi nie ma co jeść? A ty musisz się wozić tym czymś? – mruczał.

Apartament na nowym osiedlu – na który oczywiście wzięłam kredyt – oglądałam w tajemnicy przed nim. Wiedziałam, że tego Paweł już może nie wytrzymać.

Ciągle go kochałam, ale też zaczęłam się go trochę wstydzić. Na imprezy z koleżankami i kolegami z nowego działu już Pawła nie zabierałam.

– Oni są strasznie nudni, męczyłbyś się – tłumaczyłam. To była oczywiście prawda, ale druga strona medalu była taka, że od jakiegoś czasu udawałam singielkę.

Kilka razy chciałam zostawić Pawła. Ale wtedy on zawsze robił coś, co sprawiało, że nie byłam już taka pewna swojej decyzji.

– Dziś w nocy w hospicjum napisałem dla ciebie piosenkę – mówił na przykład. Brał gitarę i śpiewał. A potem kochaliśmy się jak w czasach studenckich… Że pewnie cała kamienica nas słyszała.

Moje życie podzieliło się na dwa światy. W tygodniu byłam korpoludkiem, brałam udział w wyścigu szczurów z uśmiechem przyklejonym do twarzy. A w weekendy w starych dżinsach jadłam makaron z sosem pomidorowym i wygłupiałam się z Pawłem.

Wszystko zmieniło się w ciągu tygodnia.

– Jacek nas opuszcza, dał się skusić konkurencji. Dlatego jeśli chcesz, jego posada jest twoja. Masz czas na decyzję do jutra – tej propozycji nie spodziewałam się, kiedy zostałam wezwana do gabinetu Ryszarda, dyrektora naszego pionu. Już prędzej spodziewałam się zwolnienia.

Godzinę później zadzwonił deweloper.

– Mieszkanie jest gotowe, proszę przyjść, podpisać papiery i odebrać klucze.

Pieniądze oddaliły nas od siebie

To były bardzo dobre informacje. Dla mnie. Ale wiedziałam, że Pawłowi żadna z nich nie przypadnie do gustu. I że to pewnie koniec. Co gorsza, w głębi duszy wiedziałam, że rozstanie jest nieuniknione. Kariera w mojej firmie z Pawłem u boku nie była możliwa. Tego byłam pewna.

Na dodatek miesiąc wcześniej na służbowej imprezie poznałam Adama. Był niezależnym konsultantem, który sprzedawał mojej firmie swoje usługi za bardzo duże pieniądze. Był absolutnym przeciwieństwem Pawła. Manicure, ułożone włosy, drogie marynarki. I czerwony kabriolet… Wszystko, czym brzydził się Paweł.

Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale awans pewnie był zasługą Adama. Kiedy już byliśmy razem, okazało się, że Ryszard jest Adamem zafascynowany. Starał się ubierać jak on, mówić jak on, być jak on…

Adam dwa razy po tym pierwszym spotkaniu zabrał mnie na kolację. Kelnerzy gięli się wpół, sam szef kuchni przychodził pytać, czy wszystko nam smakuje. Trochę mnie to śmieszyło, ale z drugiej strony też imponowało. Jego penthouse, zapewne kupiony nie na kredyt, miał metraż trzy razy większy niż mój apartament, na który czekałam.

Adam od tygodnia próbował mnie namówić na wspólny weekend w Juracie. Chcąc mnie przekonać, codziennie wysyłał mi do biura kwiaty. „Nie przestanę, dopóki się nie zgodzisz” – pisał na bilecikach.

Po rozmowie z Ryszardem w sprawie awansu zrozumiałam, że muszę podjąć decyzję. I wybrać. Czy chcę władzy, pieniędzy i pięknego, choć może monotonnego życia, czy biedowania z Pawłem u boku?

Nie miałam odwagi wyznać Pawłowi prawdy w twarz. Wyprowadziłam się, gdy był w pracy. „Paweł, nie pasujemy już do siebie. Dobrze o tym wiesz. Nasze drogi muszą się rozejść. Bądź szczęśliwy. Magda” – taką kartkę zostawiłam na stoliku.

Paweł zadzwonił tylko raz. Nie odebrałam. „OK, rozumiem. Nie będę się narzucał. Bardzo się zmieniłaś. Nie wiem już, kim jesteś. I co gorsza, boję się, że sama nie wiesz. Też ci życzę szczęścia, chociaż nie wiem, czy je znajdziesz” – napisał.

Adam dał mi tego, czego nie dostawałam od Pawła

Weekend na Helu był przewidywalny i nudny. Ale też nigdy wcześniej nikt mnie tak nie rozpieszczał. Szampan, jacuzzi, masaże, wycieczki jachtem i lot balonem. Czułam się jak królowa. Może w klatce, ale złotej.

Przyjęłam nowe stanowisko. W moim apartamencie nawet nie zdążyłam się rozpakować, bo zaraz przeprowadziłam się do Adama. Szybko znalazłam najemców. Młoda para z prowincji, przekonana, że posada w korporacji i biurko w biurowcu w Mordorze to szczyt szczęścia.

Mieszkanie Adama było urządzone przez bardzo znanego architekta wnętrz. Nic tam nie było przypadkowe. Na kanapie nie mogłam się nawet przykryć ulubionym kocem, bo nie pasował kolorem do dywanu. Przez pierwszy miesiąc czułam się tam jak w muzeum. Gdy postawiłam szklankę na stole, Adam rzucał się i przestawiał ją na podkładkę. Za piątym razem nie wytrzymał i podzielił się ze mną wiedzą, że ten stolik jest pewnie wart więcej niż mój samochód.

Gdyby nie to, że Adamowi imponowało towarzystwo artystów, na jego imprezach umarłabym z nudów. Jego znajomi, gładcy i wymuskani jak on, byli tak samo sztywni. Ale jego kocham, więc to to toleruję, a ich nie muszę – tłumaczyłam sobie.

Adam oświadczył się po roku. Dostałam brylant wielkości orzecha laskowego. No prawie. Naprawdę był tak wielki, że ciężko mi go było nosić. Ale musiałam, bo inaczej Adam się obrażał.

Nasze wesele wyglądało tak, jak jeszcze niedawno byłam pewna, że wyglądać nigdy nie będzie. Hotel w zamku, sztuczne ognie, gondole, świecący napis „Love” i drapowane obrusy. Kicz za wielkie pieniądze. Ale Adam uważał, że było magicznie, więc się z nim nie kłóciłam. Był moim mężem i chciałam, żeby był szczęśliwy.

Przed ślubem miałam nadzieję, że w łóżku w końcu się jakoś dotrzemy. Bo szczerze mówiąc, szału nie było. Adam prężył muskuły, prychał, wzdychał, ale dobrym kochankiem po prostu nie był. I niestety, czas niewiele zmieniał. Ale przecież małżeństwo to nie tylko seks. Mieliśmy wiele wspólnego. A może jednak tylko dwie rzeczy? Kasę i sukces. To nas nakręcało.

– Wiesz, kumple się dziwią, że pozwalam ci pracować. Ale ja jestem bardzo dumny, że mam nie tylko piękną, ale też taką mądrą i ważną żonkę – powtarzał mi. Chyba naprawdę mój status zawodowy mu imponował, bo zawsze, kiedy mnie przedstawiał, już w drugim zdaniu mówił, że jestem szefem ważnego departamentu w wielkiej firmie.

Czy można kupić szczęście?

Zastanawiałam się, czy dalej będzie tak wspierał moją karierę, kiedy zostaniemy rodzicami. Ja od dawna miałam plan, że po urodzeniu dziecka do pracy wrócę już po pół roku. Uważałam, że bycie mamą nie wyklucza pracy zawodowej.

Ale co uważał Adam? Ciężko mi było to ustalić, bo ile razy próbowałam rozmawiać o dziecku, Adam zmieniał temat.

Cztery lata po ślubie w końcu uznałam, że nie chcę dłużej czekać.

– Adam, czy ty w ogóle chcesz mieć dzieci? Ze mną? Możesz mi wreszcie odpowiedzieć wprost? Bo że ja chcę, wiesz od dawna. Ale ciągle nie znam twojego zdania – zapytałam pewnego dnia przy śniadaniu.

Adam zakrztusił się croissantem.

– Magda, no co ty, takie tematy przy śniadaniu… – wydusił wreszcie z siebie.

A wieczorem przyniósł mi prezent. Szczeniaczka. Jakiejś modnej wśród celebrytek rasy. Kiedyś z Pawłem planowaliśmy, że adoptujemy psa ze schroniska. Takiego najbrzydszego, którego nikt inny nie będzie chciał wziąć. A teraz w koszyku leżała skamląca biała puchata kulka z różową kokardką na szyi. Nie było winą tego stworzonka, że jest, jakie jest. Nie wiedziałam, co mam z nim zrobić, ale też nie mogłam po prostu wyrzucić pieska na śmietnik.

– Słodki piesek, prawda? Mam nadzieję, że przelejesz na niego macierzyńskie uczucia. No, ciuciu, słodziątko, chodź do tatusia – Adam ciamkał do psa, jakby był niespełna rozumu. Ale wtedy zrozumiałam, że on nie zamierza zostać ojcem.

– Adam, powiedz mi wreszcie wprost. Dlaczego nie chcesz mieć dzieci? I dlaczego nie powiedziałeś mi tego przed ślubem? Większość normalnych ludzi zakłada, że po to się bierze ślub, żeby założyć rodzinę – wyrzuciłam z siebie z goryczą.

– Magda, dziecko, serio? Chcesz stracić figurę, nie spać po nocach, babrać się w kupach i pieluchach? Oszalałaś? A praca? Podróże? Chcesz zostać kurą domową? Ty? Naprawdę, tego się po tobie nie spodziewałem…

Adam złapał kurtkę i wybiegł z domu, trzaskając drzwiami. I wtedy szczeniak nasikał mi na spódnicę. Zaczęłam się histerycznie śmiać i płakać jednocześnie. No właśnie. Chciałam pieluch. To je miałam, a raczej ich zawartość – na kolanach.

Byliśmy razem jeszcze prawie rok. Ale oddalaliśmy się od siebie. Adam spędzał więcej czasu z moim szefem niż ze mną. Razem grali w golfa, tenisa i chodzili na wyścigi na Służewcu. Kiedy w pracy dostawałam premię, zastanawiałam się, czy to zasługa mojej pracy, czy Ryszard znowu chce się przypodobać Adamowi. Ale kiedy dostałam wymarzony awans, starałam się sama przed sobą udawać, że to nie ma nic wspólnego z moim mężem. I pewnie by mi się udało, gdyby Adam nie zaczął się przy kolacji przechwalać, że wszystko mu zawdzięczam.

– Sandra, słyszałaś? – paplał do suczki, którą uparcie nazywał tym pretensjonalnym imieniem, choć ja nazwałam ją Siksą. – Mamusia awansuje, będzie jeszcze ważniejszą panią dyrektor. A wiesz, dzięki komu? No wiadomo, tatuś załatwił. Bo tatuś kocha mamusię i chce jej szczęścia.

Tego już było za wiele. Wstałam, wzięłam garnek z potrawką z indyka i powoli wylałam ją Adamowi na głowę.

– Smacznego, kochanie. Właśnie zrozumiałam, że chyba bardziej pasujesz do mojego szefa niż do mnie. A, i jak się znowu spotkacie, to mu przekaż, że może sobie tę posadę wsadzić w dupę.

Wzięłam Siksę pod pachę, założyłam kurtkę i wyszłam, nie oglądając się za siebie.

Dostaliśmy rozwód pół roku później. Zamieszkałam w moim (już spłaconym) apartamencie. Znalazłam pracę w niedużej rodzinnej firmie produkującej szyby okienne. Dyrektor działu promocji – może tytuł brzmiał dumnie, ale mój dział oprócz mnie miał tylko jednego pracownika.

Wspomnienia wróciły

I kiedy już mi się wydawało, że jakoś poukładałam sobie życie, na spacerze z Siksą zobaczyłam Pawła. Nic się nie zmienił. Ta sama, tylko jeszcze bardziej wytarta, ramoneska. Kucyk lekko przeplatany siwizną. Chciałam podejść, ale zobaczyłam, że nie jest sam.

– Paweł, bierz tego uciekiniera na barana, bo nam znowu zwieje – zza drzew wybiegła kobieta w zaawansowanej ciąży z małym chłopcem pod pachą. Paweł zaśmiał się w odpowiedzi, złapał chłopca i posadził go sobie na ramionach.

– Tato, tato, Szczapek zrobił kupę, ale posprzątałam – z drugiej strony pojawiła się kilkuletnia dziewczynka, ciągnięta na smyczy przez burego kundla.

Schowałam się za drzewem. Siksa zaczęła szczekać, więc ją wsadziłam pod połę kurtki. Zabolało. I to jak.

Płakałam całą noc. To mogło być moje życie. Gromadka dzieci, sympatyczny pies. Pewnie nie mają samochodu. Albo zdezelowaną furgonetkę? I żyją w wynajmowanych dwóch pokojach. A może w mieszkaniu po jej dziadkach? Wakacje na kempingu. Albo u rodziny na wsi. Zwyczajne, szczęśliwe życie. Dlaczego byłam taka głupia?!

Ten park w ogóle nie jest mi po drodze. Mamy z Siksą bliżej dużo innych, równie fajnych. Ale już następnego dnia znowu tam poszłam. I przez kolejnych pięć dni. Zobaczyłam ich znowu w sobotę. Tym razem była z nimi starsza pani, pewnie mama żony Pawła. Bawiła się z dziećmi w berka. Pewnie gotuje pyszny rosół – pomyślałam.

Od tamtej pory widziałam ich jeszcze kilka razy. Zawsze udało mi się w porę schować za drzewami. Dzisiaj też mi się prawie udało. Ale wtedy Siksa wyrwała mi się i pobiegła do psa Pawła. Udało mi się ją zawołać, ale ten kundel przybiegł za nią.

– Sio, wracaj do swoich, no sio – próbowałam go odgonić. Na próżno.

– Szczapek, no co ty, zostaw pieska, ale już – usłyszałam głos Pawła.

Podniosłam głowę i nasze spojrzenia się spotkały. Wiedziałam, że mnie poznał.

– Paweł, wszystko w porządku? Chodźcie, musimy już wracać – zawołała jego żona.

– Wszystko gra, kochanie, już zaraz idziemy – odkrzyknął Paweł, cały czas nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Proszę, nie przychodź tu więcej, Magda. Proszę… – wyszeptał.

Może mi się zdawało, ale oczy mu się zaszkliły. Nie wiem, wzrok miałam rozmazany.

Złapał psa na smycz i pobiegł do rodziny.

Magdalena, lat 36

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama