Reklama

Marzenka, może go przymierzysz? – Marcin podał mi piękny medalion z sową.
Był duży i ciężki, wysadzany drobnymi kamyczkami w kolorze szafiru.
– Sowa to symbol mądrości, idealnie do ciebie pasuje, załóż – zachęcał.

Reklama

Bezwiednie cofnęłam się o krok. Na widok medalionu oblał mnie zimny pot i wróciły najgorsze wspomnienia. Kiedy mało nie umarłam…

Zaczęłam żałować, że dałam się namówić narzeczonemu na wspólne wyjście. Znajomi Marcina organizowali kiermasz charytatywny. Środki ze sprzedaży miały zasilić konto chorego na nowotwór chłopca. Uznałam, że skoro cel jest szczytny, to chętnie potowarzyszę Marcinowi i może wśród różnych szpargałów wypatrzę coś dla siebie. Wyprawa przebiegała bez zgrzytów, dopóki nie zobaczyłam tego medalionu. Nigdy nie opowiadałam o tym zdarzeniu narzeczonemu, ale jakiś czas temu podobny przedmiot omal mnie nie zabił…

Nie miałam beztroskiego dzieciństwa. Kiedy moje koleżanki ganiały po podwórku, ja doskonaliłam grę na wiolonczeli. Matka miała bzika na tym punkcie. Wbiła sobie do głowy, że zostanę wielką artystką.

– Jesteś taka niewdzięczna. Ciocia opłaca twoje lekcje, kupiła drogi instrument, wszystko po to, żebyś miała lepszą przyszłość – powtarzała, gdy próbowałam się buntować.

Od zawsze zazdrościła swojej siostrze lepszego życia. Ciotka Adela zwiedziła pół świata, wyjeżdżała z orkiestrą na rozliczne tournée i podbijała zagraniczne sceny. Dopiero na stare lata kupiła dom i osiadła w Polsce.

Zawsze trochę się jej bałam. Ciotka była surowa w obejściu, nosiła wysoki kok, a usta malowała intensywnie czerwoną szminką. Jednak to inny szczegół w wyglądzie ciotki Adeli przykuwał moją uwagę. Oryginalny medalion z wiolonczelą, który nosiła na szyi.

– Nigdy go nie zdejmujesz, ciociu, prawda? Czemu? Boisz się, że się zgubi? – dopytywałam.

Zrobiłam, co kazała

Po cichu liczyłam na to, że kiedyś ciotka Adela się zapomni, zostawi medalion na toaletce i wtedy będę mogła go przymierzyć. Ale ciotka pilnowała medalionu jak oka w głowie, nawet podczas snu spoczywał na jej piersi.

Kiedy skończyłam osiemnaście lat, ciotka Adela przeszła rozległy zawał. Lekarze mówili, że jej stan jest bardzo ciężki i rodzina powinna się pożegnać. Pamiętam, jak nie chciałam jechać do szpitala. Bałam się widoku ciotki w agonii, nie chciałam patrzeć, jak umiera. I trzeba było posłuchać tego wewnętrznego głosu.

Gdybym wtedy została w domu, nie stałoby się nic złego…
Ale matka się uparła.
– Pojedziesz ze mną i bez dyskusji – powiedziała cierpko. – Naprawdę muszę ci przypominać, ile zawdzięczasz Adeli?

Ustąpiłam. Matka była istną mistrzynią wzbudzania we mnie poczucia winy. Wciąż powtarzała, że nie doceniam starań ciotki. Dopiero po latach dotarło do mnie, że to ona nie widziała, co się dzieje, do czego zmierza Adela. A ciotka od początku miała swój plan. Dlatego tak inwestowała w moją naukę. Szykowała mnie na swoją następczynię.

To była kiepska pora na wizytę w szpitalu. Dochodziła dwudziesta, na zewnątrz szalała burza. Granatowo-czarne niebo przeszywały błyskawice, grzmoty zagłuszały pikanie szpitalnej aparatury.

Światło jarzeniówek ostrzegawczo mrugało, kiedy szłyśmy z mamą korytarzem. Ciotka leżała w sali intensywnego nadzoru. Ledwie łapała oddech, jej kościste ciało niknęło pod białą pościelą. Miała przymknięte powieki, a w dłoni kurczowo ściskała medalion z wiolonczelą.

Mama wyszła na chwilę do toalety i zostałam z ciotką sama. Kiedy niebo przecięła kolejna błyskawica, Adela otworzyła oczy. Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem. Czaiła się w nim jakaś niezrozumiała satysfakcja, jakby właśnie dopięła swego. Usiadła, z zadziwiającą siłą złapała mnie za rękę, przyciągnęła ku sobie i wcisnęła mi w dłoń medalion.

– Teraz jest twój, tylko załóż, tylko otwórz – powtarzała gorączkowo.
Próbowałam się cofnąć, ale trzymała mnie w żelaznym uścisku.
– Będziesz grać jak ja, teraz jest twój – wyszeptała i zwiotczała.

Opadła na poduszkę. Uśmiechała się, umierając…

Zawołałam pielęgniarkę, choć wiedziałam, że jest za późno na jakąkolwiek pomoc. Medalion schowałam do kieszeni. Owszem, miałam ogromną ochotę natychmiast go założyć, ale czułam skrępowanie. Przecież ciotka dopiero co umarła, a ja już noszę jej biżuterię? Jakbym okradła nieboszczkę…

Kolejne dni upływały nam na przygotowaniach do pogrzebu i stypy.

Zapomniałam o schowanym w płaszczu medalionie. Dopiero kiedy przyśniła mi się ciotka, przypomniałam sobie o jej podarunku. Chyba naprawdę chce, żebym go nosiła, a ostatnich życzeń przed śmiercią nie powinno się ignorować – myślałam.

Tego samego wieczoru odważyłam się spełnić jej prośbę. Czułam się dziwnie, stojąc przed lustrem i obracając w dłoni zawieszony na szyi medalion, o którym marzyłam od dziecka. Był masywny, ciężki i zimny. Wykonano go z jakiegoś nieznanego mi stopu metalu, który chłodził ciało, miast się od niego ogrzewać. Ciekawe, co kryje się wewnątrz? Mojej ciekawości sprzyjało życzenie ciotki, która chciała, bym go otworzyła. Więc…

Ledwie to zrobiłam, do moich uszu dotarł dźwięk wiolonczeli. Zerknęłam ponownie w lustro i drgnęłam ze strachu.

Za mną stała ciotka Adela, jej wargi rozciągały się w uśmiechu pełnym zadowolenia i triumfu. Nie dumy, ale satysfakcji, którą widziałam już wcześniej w jej twarzy, i nie rozumiałam. Teraz byłam przerażona. Krzyknęłam i osunęłam się w ciemność.

Rozmawiali o mnie

Ponoć zemdlałam. Wszystkie badania wyszły w porządku, więc za przyczynę mojego omdlenia uznano stres.

Od tamtego dnia zaczęłam wręcz obsesyjnie myśleć o graniu na wiolonczeli. Upinałam włosy w wysoki kok i malowałam usta czerwoną szminką. Rysy twarzy mi się wyostrzyły. Fizycznie stawałam się coraz bardziej podobna do ciotki Adeli. Zaniepokojony tata wielokrotnie pytał, co mi się stało, czemu zmieniłam styl, ale mama cieszyła się z tej metamorfozy.

Kiedyś podsłuchałam ich rozmowę.
– Nie podoba mi się to. Jest jakaś dziwna, jak nie ona, coraz bardziej przypomina twoją siostrę. Nigdy nie słodziła herbaty, a teraz sypie trzy łyżeczki, siada w zielonym fotelu, a to było zawsze miejsce Adeli – wyliczał ojciec. – No i ciągle gra jak opętana, zamyka się w pokoju z wiolonczelą na długie godziny…
– To akurat dobrze – stwierdziła mama. – Bardzo się poprawiła. Gra teraz tak pięknie jak Adela, czeka ją wspaniała przyszłość.
– Nie wiem – tata nie był przekonany. – Widziałaś ją ostatnio podczas gry? Bo ja tak, zajrzałem do jej pokoju, i powiem ci, że wyglądała, jakby była w jakimś transie. Martwię się.

Nie chciałam dalej słuchać tej rozmowy. Więc tata też to zauważył… Od dawna czułam, że dzieje się ze mną coś nienormalnego.

Proszę go zniszczyć

Czułam ciągły przymus grania, miałam też zaniki pamięci, w trakcie których uciekały mi całe godziny. Albo nie potrafiłam powiedzieć, co robiłam poprzedniego dnia, poza graniem. Straciłam inne zainteresowania, liczyła się tylko wiolonczela. Sama dla siebie stawałam się coraz bardziej obca, jakbym traciła własną tożsamość. I wiedziałam, że to przez medalion. Wiedziałam, że muszę się od niego uwolnić, nim całkiem zapomnę, kim jestem. Postanowiłam go zdjąć, nawet nie wyrzucić, po prostu zdjąć…

Gdy tylko sięgnęłam do zapięcia, coś odrzuciło mnie do tyłu. Runęłam w drgawkach na podłogę. Do pokoju wparował tata. Krzyczał, wołał do mnie. Nie byłabym w stanie mu odpowiedzieć, nawet gdybym wiedziała, co się ze mną dzieje. Podobno wyglądało to jak silny atak padaczki. Rodzice wezwali pogotowie. W drodze do szpitala straciłam przytomność.

Tata opowiadał potem, że moje parametry życiowe zaczęły spadać, aż doszło do zatrzymania akcji serca. Prawie umarłam. I w stanie zawieszenia między życiem a śmiercią widziałam ciotkę Adelę, która w kółko powtarzała: „Obiecaj, że nigdy go nie zdejmiesz, obiecaj”. Dopiero gdy się zgodziłam, pozwoliła mi wrócić.
Zostałam w szpitalu. Z dnia na dzień mój stan się polepszał, ale znowu zaczęłam obsesyjnie myśleć o graniu na wiolonczeli. W krótkich momentach, w których byłam dawną sobą, bałam się. Wiedziałam, że jeśli czegoś nie zrobię – zginę. Jeśli nie pozbędę się medalionu, ciotka całkiem mną zawładnie, przejmie moje życie, odbierze mi młodość, marzenia, przyszłość. Ale jeśli spróbuję go zdjąć, znowu zaatakuje i tym razem już nie wrócę.

Ratunek nadszedł niespodziewanie. W niedzielę do mojej sali zajrzał młody ksiądz. Zapytał, czy chcę uczestniczyć w nabożeństwie w szpitalnej kaplicy. Coś mnie natchnęło, by powiedzieć:
– Chcę. Ale najpierw niech ksiądz zdejmie ze mnie ten medalion… Bardzo księdza proszę…

W końcu byłam w szpitalu, gdzie o pomoc dla ciała najszybciej. Z kolei osoba duchowna, w stałym kontakcie z Bogiem, powinna najlepiej zadbać o moją duszę.

Ksiądz nie pytał, skąd ta dziwna prośba. Podszedł i pochylił się nade mną, szukając zapięcia. Moje ciało wyprężyło się i zesztywniało, głowę przeszył ogromny ból.
– Niech ksiądz go zerwie… – wyjęczałam. – Już! Zanim…

I ulga, obezwładniająca, sprawiająca, że moje ciało zdawało się nic nie ważyć. Spojrzałam na księdza.
Trzymał w dłoni zerwany z mojej szyi łańcuszek, na którym kołysał się ciężki medalion.
– Co mam z nim zrobić?
– Proszę go zabrać i jakoś zniszczyć. To nie jest dobra rzecz.

Młody ksiądz pokiwał głową i odszedł. Nigdy więcej nie widziałam ani jego, ani medalionu ciotki Adeli.

Moje życie wróciło do normy, którą po latach zaburzył dopiero widok medalionu z sową. Nie było opcji, bym go choć dotknęła.
– Wolę jakąś książkę.
– Jak chcesz – rzucił Marcin.

Marzena, 25 lat

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama