Reklama

Kocham Gosię i trójkę naszych dzieci, ale gdy po całym tygodniu w pracy jechałem na weekend do domu, marzyłem o spokoju, zimnym piwie i żonie, jaką miałem jeszcze sześć lat temu, zanim zaszła w pierwszą ciążę. Już wtedy pracowałem jako handlowiec i jeździłem po całej Polsce, więc Gośka wiedziała, w co się pakuje. Spotykaliśmy się w weekendy i to było świetne! Leżenie cały dzień w łóżku, oglądanie do późna seriali… Uwielbiałem ten czas, kiedy mogłem wyjąć służbową kartę z telefonu i zanurzyć się w życiu prywatnym.

Reklama

Ale potem dostałem propozycję pracy w mieście oddalonym o trzysta kilometrów od domu, który właśnie wykończyliśmy, Gosia była w pierwszej ciąży i trzeba było zdecydować, co robimy.

Pamiętam, z jaką ulgą wracałem z dwutygodniowego urlopu, który wziąłem na okoliczność porodu Gosi.
Pytałem dzieciatych kolegów, czy już zawsze będzie tak ciężko.
– A co myślałeś? – śmiali się ze świeżo upieczonego tatuśka, jakim byłem. – Dzieciaki są cudowne, ale, stary, pierwszy raz się wyśpisz za jakieś trzy do pięciu lat.

Czasem kłamałem…

Mieli rację o tyle, że nie wysypiałem się w domu. To znaczy tym, w którym mieszkała moja rodzina. Bo w kawalerce, którą wynajmowałem w mieście blisko biura, spałem jak niemowlę. Oczywiście Gosia oczekiwała, że kiedy już się pojawiałem w domu, będę jej pomagał i spędzał czas z synkiem.

– Kotek, harowałem przez cały tydzień, wczoraj zrobiłem trzysta kilosów, daj mi jeszcze pospać – marudziłem, kiedy budziła mnie w sobotnie i niedzielne poranki.

Jej druga ciąża była planowana. Chcieliśmy mieć dwójkę dzieci z jak najmniejszą różnicą wieku. Nie planowaliśmy jednak bliźniąt!

Po narodzinach Eli i Kamila miałem ochotę nakłamać żonie, że szef nie pozwala mi jeździć do domu na weekendy. Tam panował chaos, nad którym zapanowała dopiero teściowa, kiedy się wprowadziła. Pomagała córce, niańczyła wnuki, ale oczywiście miało to swoją cenę. Pod jej wpływem Gosia zaczęła być coraz bardziej wymagająca i niezadowolona, że nigdy mnie nie ma.

– Kotek, w poniedziałek muszę być o siódmej rano w robocie – kłamałem żonie. – Przyjadę jutro i wyjadę w niedzielę wieczorem, okej? – zawiadamiałem, choć wcale nie było takiej konieczności. Po prostu wolałem się porządnie wyspać przed kolejnym tygodniem pracy, a przy trójce maluchów to było niemożliwe.

– Mam wrażenie, że nie lubisz z nimi przebywać – powiedziała raz moja żona, kiedy po godzinie zabawy klockami z dziećmi włączyłem im bajki w komputerze. – Nie widzisz ich przez cały tydzień, a potem czekasz, aż zasną albo zajmą się oglądaniem…

Zaprzeczyłem wtedy i mocno się oburzyłem. Oczywiście, że uwielbiałem nasze dzieciaki! Tyle że po prostu nużyło mnie zajmowanie się nimi. W głębi duszy byłem zadowolony, że jestem tatą weekendowym, bo inaczej oszalałbym chyba. To dlatego nie powiedziałem żonie, że pojawiła się możliwość, bym zmienił pracę.

– Zastanowię się i dam znać – odpowiedziałem dawnemu szefowi, który odszedł i rozkręcił własny biznes.
– Pomyśl, Jarek. Mógłbyś pracować zdalnie, zero dojazdów, czas dla rodziny, weekendy wolne – przekonywał.

Nie powiedziałem mu, że praca z domu mnie przerażała. Jasne, mógłbym się zamykać w pokoju na piętrze, ale mimo wszystko mój czas dla siebie drastycznie by się ograniczył! Myślałem jednak o tej propozycji, jadąc do domu w Wielką Sobotę.

Gosia wróciła już z dziećmi ze święconki, dom był ponoć posprzątany, a okna umyte.
– Czekamy tylko na ciebie, tatusiu – powiedział Alan i zapewniłem go, że będę jechał jak najszybciej.

W radiu leciała muzyka, która dawała mi energię, więc bębniłem palcami o kierownicę i myślałem z rosnącą przyjemnością o rodzinnych świętach. Może jednak powinienem przyjąć ofertę starego znajomego? – rozmyślałem. Może rzeczywiście tracę najlepsze lata dzieciaków?

Piosenka w radiu się skończyła i zaczęły się wiadomości.
– Karambol na drodze krajowej numer… – popłynął głos spikerki z głośnika. – Zderzyło się jedenaście samochodów, trasa jest nieprzejezdna, obecnie zabezpieczana przez służby…

Usłyszałem, jak reporter łączy się z terenu ze stacją i opowiada o masakrze na drodze. To była trasa, którą właśnie jechałem, ale nie znałem nazw mijanych miejscowości, więc zastanawiałem się, czy katastrofa wydarzyła się za mną czy dopiero zbliżam się do miejsca wypadku.

To był prawdziwy cud

Z zamyślenia wyrwał mnie ponownie głos reportera: „Rozmawiam z kierowcą, który ocalał z wypadku po tym, jak jego samochód najechał na zmiażdżoną osobówkę i dachował, a potem się zapalił. Kierowca wyszedł z samochodu o własnych siłach, co zakrawa na cud. Proszę pana! Jak się pan czuje?!”.

W tle słychać było jakieś wołanie, trzaski, sygnał karetki. Przez to wszystko przebił się męski głos, który z kimś mi się kojarzył.

„To był cud… powinienem już nie żyć… – mówił ocalały kierowca. – Nie wiem, dlaczego żyję… Chyba tylko po to, żebym mógł wrócić do mojej rodziny. Mam żonę i dzieci… To dla nich przeżyłem, potrzebują mnie… Chcę być z nimi…”.

Właśnie wjeżdżałem pod górę, trasa przede mną była pusta, więc dodałem gazu. Jechałem inną drogą niż zwykle i nie wiedziałem, jak wygląda zjazd z tego wzniesienia… Tak naprawdę nie zobaczyłem tego wszystkiego. Pamiętam jedynie, że ta biała furgonetka leżała w poprzek drogi, skierowana do mnie dachem. Zasłaniała to, co działo się po jej drugiej stronie. Nie miało to jednak znaczenia, bo kiedy uderzyłem w płaski dach, moja toyota odbiła się jak piłka, a potem wpadła w niekontrolowany ruch obrotowy. Rzuciło mną na bok, znowu w coś uderzyłem, a potem zawisłem głową w dół.

Potem dowiedziałem się, że mój samochód dachował dwukrotnie, lecąc po zboczu w dół, aż w końcu uderzył w zmasakrowany bok innego wozu.

Mój rozgrzany silnik zderzył się z pękniętym bakiem tamtego auta i poczułem najpierw wstrząs, a chwilę później falę gorąca i intensywny smród palącej się benzyny.

Nie pamiętam, jak się wydostałem z kabiny, chyba zadziałał „autopilot”. Wiem tylko, że świat wokół mnie chwiał się i wirował, coś wybuchło, w powietrzu unosił się duszący dym.

Do moich źrenic dotarły niebieskie, migające światła i potykając się, ruszyłem w stronę ambulansu.
– Proszę pana! – zawołał ktoś. – Jak się pan czuje?

Nie widziałem jego twarzy, wszystko wokół mnie powoli zamieniało się w rozmazane smugi. Ale chciałem mu odpowiedzieć:

– To był cud… Powinienem już nie żyć… Nie wiem, dlaczego żyję…

Nagle poczułem, że to nieprawda. Bo przecież wiedziałem!

– Tylko po to, żebym mógł wrócić do mojej rodziny… Mam żonę i dzieci… to dla nich przeżyłem…

Nim straciłem przytomność, podjąłem decyzję. I wiedziałem, że ten wypadek był mi potrzebny, żebym wreszcie to zrozumiał.

– To dla nich przeżyłem. Chcę być z nimi! Zmieniam robotę!

Jarosław, 33 lata

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama