„Już po pierwszej nocy wiedziałam, że z Marysią coś się dzieje. A potem zobaczyłam to nagranie. Mąż orzekł – musimy oddać dziewczynki”
Siedziałam na kanapie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Obejrzałam nagranie już trzy razy i za każdym razem mroziło mi krew w żyłach, a na ciele pojawiała się gęsia skórka. Nie miałam pojęcia, co działo się w moim własnym domu!
- redakcja mamotoja.pl
Kiedy decydowaliśmy się na stworzenie rodziny zastępczej, wiedziałam, że mogą trafić do nas różne dzieciaki. Stęsknione miłości, ale trudne. Takie, którymi łatwo będzie się zająć, i takie, którym trzeba będzie poświęcić dużo czasu oraz cierpliwości. Takie, które będziemy co rano całować w czoło przed wyjściem do szkoły, i takie, których będziemy szukać po okolicy po kolejnej ucieczce. A jednak chcieliśmy dać dom tym pogubionym, poranionym przez los dzieciakom. Własnych mieć nie mogliśmy po tym, jak mój mąż przechorował ospę na studiach.
Nie było łatwo, ale w końcu – po wielu szkoleniach, badaniach psychologicznych i weryfikacji naszego domu – udało się nam zyskać status rodziny zastępczej.
Mąż odziedziczył posesję po wuju. Piętrowy budynek przerobiliśmy na dom mieszkalny, z sześcioma sypialniami dla dzieci, jedną dla nas, sporym salonem i kuchnią, w której stanął duży stół. Mieliśmy ogród, w którym można się było bawić, i kawałek sadu, gdzie rosły jabłonie i grusze. Włożyliśmy w tę posiadłość wszystkie oszczędności i duży kredyt, ale mieliśmy nadzieję, że będzie to nasze miejsce na ziemi, że wraz z nami będą się nim cieszyć dzieciaki, które miały w życiu niełatwy start.
Pierwsza trójka została zabrana z rodziny, w której brakowało wszystkiego poza alkoholem. Byliśmy szczęśliwi, że spełnia się nasze marzenie, a zarazem serca nam się krajały. Najmłodsza, Marysia, miała tylko trzy lata i spojrzenie pełne dorosłego smutku. Nie odezwała się ani słowem przez cały dzień. Starsze dziewczynki, pięcio- i sześciolatka, też nie mówiły wiele i bały się czegokolwiek dotknąć, nawet gdy tłumaczyliśmy, że te wszystkie zabawki w pokojach są dla nich. Pierwszej nocy mieliśmy niespodziankę. Marysia lunatykowała, o czym nie wspomniał nikt z pogotowia opiekuńczego ani jej siostry.
Łapaliśmy ją przy drzwiach wejściowych trzy razy, zanim nastał świt.
– Marysiu, nie możesz wychodzić sama na dwór – tłumaczyłam, choć przecież widziałam, że do małej nic nie dociera. Nie jest świadoma tego, co robi, a jej ogromne, smutne oczy patrzą na mnie, ale mnie nie widzą.
Rany! Tam ktoś jest!
Odtąd tak wyglądało nasze życie. Dziewczynki wciąż się nas bały, nie ufały nam i choć powoli się oswajały, to jednak daleko było tej relacji do uczuć, jakie łączą kochającą się rodzinę. Cóż, liczyłam się z trudnościami, niemniej trudno było bezradnie czekać, aż trzylatka powie choćby słówko i przestanie wędrować nocami.
– To on jej każde wychodzić – powiedziała któregoś ranka Agata, gdy przy śniadaniu po raz kolejny tłumaczyłam, że nie wolno wychodzić nocą z domu. Jakby lunatykująca trzylatka miała na to jakiś wpływ. Ale zaczynałam czuć się zdesperowana.
– Kto każe jej wychodzić, kochanie? – spytałam łagodnie.
– Nie wiem, ale rozmawiają czasem. Aż się spać nie da. Mówiłam jej, że mam dosyć, że ma przestać, ale ona ciągle…
Nie do końca rozumiałam, o co Agatce chodzi. Czyżby Marysia mówiła przez sen? Rozmawiała z kimś, kto jej się przyśnił? A może po prostu mówiła sama do siebie? Taki sposób radzenia sobie ze stresem. Do nas się nie odzywała, ale kiedy była sama…
Skonsultowałam się z psychologiem dziecięcym i pani doktor poleciła zainstalować w pokoju dzieci elektroniczną nianię, dzięki której będziemy słyszeć, co się dzieje.
Wieczorem włączyłam elektroniczną nianię i nasłuchiwałam.
– Dobrze – zaświergotał głosik, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. Marysia. Brzmiało to tak, jakby komuś odpowiadała. – Mogę? Zabierzesz mnie tam? To chodźmy!
Po chwili rozległy się kroki na schodach. Drobne stópki pokonały krótki korytarz i słyszałam, jak mała schodzi na dół. Zerwałam się z łóżka, ale tak, by nie obudzić Sławka, który po ciężkim dniu w pracy musiał odpocząć, i pobiegłam za dzieckiem.
– Marysiu! Kochanie, gdzie ty idziesz? – zawołałam za nią szeptem.
Dogoniłam ją przy drzwiach. Do zamków dołożyliśmy zabezpieczającą zasuwkę, która znajdowała się wysoko, poza zasięgiem rąk dzieci, ale… Kurczę, zauważyłam, że była odsunięta, choć mogłabym przysiąc, że sprawdzałam ją przed pójściem do łóżka. Podobnie jak zamki.
Marysia spojrzała w bok i nieco w górę, jakby konsultowała, co ma robić z niewidzialnym kimś. Dopiero potem odwróciła się i podała mi rączkę. Bez słowa.
Byłam przejęta i przestraszona. Nie wiedziałam, co się dzieje z małą. Agata miała rację, to nie brzmiało jak gadanie przez sen, a raczej jak świadoma rozmowa. Tyle że do rozmowy trzeba co najmniej dwojga. Więc co? Marysia ma jakiegoś wymyślonego, niewidzialnego przyjaciela?
Zaprowadziłam ją do łóżka, utuliłam, poprosiłam, by nie wychodziła z pokoju, bo siostry chcą spać. Nic nie powiedziała, za to przez resztę nocy słuchałam via nianię jej cichego świergotania. Zadawała pytania i udzielała odpowiedzi, tylko nie miałam pojęcia komu. Wychodziła, a ja nie wiedziałam za kim. Powtarzało się to noc w noc – słuchałam monologów Marysi i odprowadzałam ją z powrotem do łóżka. Wreszcie miałam dość. Zainwestowałam w elektroniczną nianię z kamerą, żeby nie tylko słyszeć, ale też zobaczyć, co się dzieje nocą w pokoju dziewczynek.
Rano oglądałam nagranie i byłam w szoku. Marysia siedziała i wyciągała ręce do kogoś lub czegoś. Albo krążyła po pokoju, wskazując palcem na to lub tamto, i dana rzecz… trafiała w jej dłonie. Po prostu sfruwała! To już nie był strach. Byłam totalnie przerażona! Co to miało być? Telekineza? Jakaś magia? Niewidzialny pomocnik? No co, do cholery?!
Włosy stawały mi dęba, gęsia skórka pokrywała nogi i ręce. Jedna noc, druga, trzecia… Wszystko się powtarzało. Na nagraniach widać było tylko Marysię. Elektroniczna niania rejestrowała wyłącznie jej głos i postać, ale ewidentnie przebywał tam jeszcze ktoś. Mała zupełnie się tego kogoś nie bała, zachowywała się naturalnie, zdawała się nawet cieszyć z obecności gościa i bawić z nim, choć zarazem starała się nie obudzić sióstr. Kiedy któraś z nich się poruszyła przez sen, Marysia zaraz biegła do swojego łóżka.
Czy to oznaczało, że mieliśmy w domu ducha? Poltergeista czy jak to się tam nazywa? W każdym razie jakiś… byt. Dzieci podobno są bardziej podatne niż dorośli. Więcej widzą, bo nie analizują wszystkiego, bo ich widzenie nie jest ograniczone logiką i prawami tego świata. Nie chciałam jeszcze dzielić się ze Sławkiem moimi podejrzeniami, bo… to chyba normalne, że się wahałam! Byłam dorosła, rozsądna, chciałam poszukać rozwiązania, które nie będzie rodem z Archiwum X.
Kolejnej nocy zabrałam Marysię do naszego łóżka. Byłam ciekawa, czy wtedy prześpi noc spokojnie.
Jej siostry niczego nie widziały, niczego mi nie zgłaszały, skupiłam się więc na najmłodszej.
Kiedy już zasypiałam, wtulona w małe, sapiące cicho ciałko, poczułam, jak coś ciągnie mnie za włosy. Mocno. Syknęłam z bólu, nie chcąc krzyczeć, choć miałam na to ogromną ochotę. Wokół było ciemno.
Złapałam się za głowę, jakby próbując ocalić resztę włosów, i… niczego nie wyczułam. Nie było żadnej ręki, nikogo, kto by mi robił krzywdę, a jednak nie wydawało mi się. Skóra wciąż pulsowała bólem. Podniosłam się z łóżka i podążałam za widmowym agresorem, by ulżyć sobie w bólu.
Uch! Aż się zgięłam i straciłem dech, gdy niewidzialna pięść uderzyła mnie w brzuch. Do oczu napłynęły mi łzy. Zaczęłam kaszleć i obudziłam Sławka.
– Co robisz na podłodze? – zdziwił się, podchodząc i podnosząc mnie.
– Ktoś… coś mnie uderzyło w brzuch… – wysapałam.
– W sensie, że co? Marysia cię kopnęła przez sen?
Spojrzeliśmy w kierunku łóżka. Małej w nim nie było. Poszliśmy do pokoju dziewczynek. Marysia spała we własnym łóżeczku. Jak tam dotarła, niezauważona ani przeze mnie, ani przez mojego męża?
– Wiesz, chyba musimy pogadać… – mruknęłam.
Opowieść pani Zdzisi
Sławek chodził po pokoju i nie mógł się uspokoić. Nic dziwnego. Był człowiekiem twardo stąpającym po ziemi i moje rewelacje nie mieściły mu się w inżynierskiej głowie. Ale na dowód miałam nagrania z kamery zainstalowanej w pokoju dziewczynek. Nie zmyśliłam sobie tego, nie przyśniło mi się.
– Czemu nic mi wcześniej nie powiedziałaś? – zaczął, ale zaraz sam sobie odpowiedział. – Wiem, wiem… Musiałaś najpierw sama wszystko sprawdzić, upewnić się, zanim poruszysz temat z takim niedowiarkiem jak ja. Okej. Ale… Boże drogi, przecież my tu mamy regularnego ducha! I ten duch całkiem poważnie cię poturbował! A jeśli skrzywdzi dzieci? Musimy je odesłać…
– Chyba zwariowałeś! – fuknęłam. – Chcesz im kolejną traumę fundować? Poza tym… ta, pewnie, powiedz ludziom, że mamy w chacie ducha i dlatego nie możemy się zająć powierzonymi nam dziećmi. Zabiorą nam je z zupełnie innego powodu.
No i… ten duch czy co to jest… im nie robi żadnej krzywdy.
– Za to ciebie mało nie oskalpował. Musimy się dowiedzieć, co to jest, czego chce i jak się tego pozbyć.
Postanowił zacząć od wypytania rodziny, czy nie znają jakichś mrocznych tajemnic związanych z odziedziczonym domem. Dowiedział się tyle, że podobno chodziły plotki, jakoby w tym domu, zanim wuj Sławka w nim zamieszkał, ktoś się powiesił. Zaczęliśmy grzebać głębiej. Gazety, artykuły internetowe, przepytywaliśmy też okolicznych mieszkańców. Ich zdaniem nikt nie znał tylu plotek, anegdot i historii, co pani Zdzisia, która mieszkała w małym domku niedaleko kościoła. Jeśli ktoś coś wiedział na temat wisielca, to tylko ona.
Pani Zdzisia wyglądała, jakby sama już była jedną nogą na tamtym świecie. Niewysoka, suchutka, poskręcana przez artretyzm, ale za to z pamięcią jak słoń. I pewnie, pewnie, oczywiście, że pamięta, co się stało w naszym domu. Walenciak się tam powiesił, zaraz potem, jak jego żona zabrała ich trzyletnią córeczkę i uciekła z gachem za granicę. Biedny rogacz machnąłby ręką na niewierną żonę, ale nie mógł żyć bez dziecka, na które tyle lat czekał, bo najmłodszy już nie był. Próbował ich szukać, a jakże. Bez skutku.
W końcu, nie widząc już przed sobą żadnej przyszłości, nie mając żadnej nadziei, wziął i się powiesił. Znaleźli go dopiero parę dni później, nieprzyjemny widok… Pochowali go za murem cmentarza, tam, gdzie ten stary, drewniany nagrobek stoi, bez krzyża, bo samobójcy nie dali. Zbutwiały już, bo i nikt o niego nie dbał.
To dlatego nikt wcześniej o żadnym duchu nie mówił, a i my niczego nie zauważyliśmy podczas remontu. Wuj Sławka nie miał dzieci. Cuda-niewidy zaczęły się dziać, gdy w domu znowu pojawiła się trzyletnia dziewczynka. Starsze niczego nie widziały.
Ksiądz nie pomógł, wzięłam sprawy w swoje ręce
Wezwaliśmy księdza, który o nic nie pytał, tylko poświęcił całą chałupę, od strychu po piwnicę. Potem, zgodnie z internetowymi poradnikami, okadziliśmy dom dymem z ziół kupionych w jakimś „czarodziejskim sklepiku”, i wypowiedzieliśmy słowa oczyszczającego rytuału. Nic nie pomogło. Marysia nadal wstawała w nocy, bawiła się i rozmawiała z duchem, oraz próbowała wymykać się z domu. Prawdę mówiąc, wkurzyłam się.
Wysłałam Sławka z dziewczynkami na spacer, a sama postanowiłam pomyśleć. Wreszcie zaczęłam mówić na głos, trochę do siebie, trochę do tego bytu, który nas nawiedzał.
– To nie twoja córka, słyszysz? Lata temu żona bardzo cię skrzywdziła, zabierając ci dziecko, postąpiła naprawdę podle, ale nie możesz teraz ingerować w nasze życie!
Cisza.
– To jest Marysia, dziecko, które dość już się nacierpiało! – teraz już krzyczałam. – Matka nie umiała się nimi zająć, bo piła, zaniedbywała ją i jej siostry. Próbujemy stworzyć tu dziewczynkom szczęśliwy dom, prawdziwą rodzinę, a ty to wszystko psujesz…
Wiatr wydął firanki i zaczął szarpać nimi na wszystkie strony. Książki spadały z półek. Zastanawiałam się, czy telewizor ocaleje... Jeden z podmuchów rzucił mnie na podłogę. Trwało to wszystko dobrych kilka minut. Byłam przerażona.
– To jest Marysia, kocham ją jak własne dziecko, którego sama nie mogę mieć... – szeptałam ze łzami.
Aż nagle... Wiatr przestał hulać, przedmioty już nie spadały z półek, mnie nic nie wyrywało włosów. „Zrozumiał” – pomyślałam.
Od tamtej pory w naszym domu na stałe zagościł spokój. Marysia całe noce przesypia w swoim łóżku. Nie budzi się z płaczem, nie lunatykuje, nie przychodzi też do naszego łóżka, jak zaczęły to robić z czasem jej starsze siostry, gdy coś złego im się przyśniło.
Cóż, one nie mają osobistego anioła stróża, który nad nimi czuwa i pozwala spać spokojnie. One miały tylko nas. Marysia jeszcze kogoś. Kto na szczęście odpuścił i nie przekraczał już granic, stając się nadopiekuńczy.
Najważniejsze, że dziewczynki są bezpieczne. Marysia już nie wędruje nocami po domu, więc zasuwka przestała być potrzebna. Zastanawiam się, czy coś się zmieni, kiedy mała podrośnie i już nie będzie rówieśnicą tamtej, wywiezionej za granicę dziewczynki. Zobaczymy.
Katarzyna, 36 lat
Zobacz też:
- "Majka nie płakała po śmierci mamy. W piątą noc po pogrzebie zrozumiałem, dlaczego. I poczułem, że tracę rozum"
- „Dopiero po jakimś czasie od adopcji zrozumiałam, jak straszne rzeczy przeszedł Kacper. Najgorsze traumy miał jednak przed sobą”
- „Karolinka odeszła, a lekarz powiedział, że więcej dzieci mieć nie będę. Byłam zrozpaczona, ale wtedy zdarzył się cud. Nie, nie zaszłam w ciążę…”