„Mąż i dzieci traktują mnie jak służącą. Dam im nauczkę: może przejrzą na oczy, że obiad się sam nie gotuje, mieszkanie nie sprząta, a pranie nie składa”
Mąż i dzieciaki stali już w drzwiach, ubrani i obładowani bagażami. Dopiero wtedy dostrzegli, że ja nie mam na sobie kurtki. Jakież było ich zdziwienie, gdy usłyszeli, że tym razem nigdzie nie jadę…
- redakcja mamotoja.pl
Jak co roku zbliżające się ferie przyprawiały mnie o gęsią skórkę. Trójka dzieci, które jednocześnie przestają chodzić do szkoły, to koszmar w odcinkach. Dzieciaki się nudzą i oczekują, że zapewnię im rozrywkę. Czemu ja? Bo tak. Najlepiej nie opuszczając przy tym dni pracujących. Pal licho, jeśli udało mi się zapisać bandę na półkolonie typu „Zima w mieście”, gdzie przez pół dnia zajmowali się nimi wychowawcy oraz instruktorzy. Gorzej, gdy trzeba było zorganizować wspólny wyjazd, który każdemu by odpowiadał.
Tak, to też była moja działka. Co dwa lata staraliśmy się wyjechać także zimą, jeśli udało nam się z mężem dostać urlopy w tym samym czasie. Wspólny wyjazd… Zadanie z gatunku karkołomnych, bo każdy miał inny pomysł oraz odmienne potrzeby, a ja starałam się je zaspokoić. Ale że jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził, to zazwyczaj ktoś wracał do domu mniej lub bardziej obrażony. A ja? Wymęczona bardziej niż przed urlopem.
Tego roku dyskusja na temat ferii zaczęła się jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Starszy syn chciał jechać w góry, córka tam, gdzie będą baseny. Mąż sugerował, że choć raz moglibyśmy się szarpnąć na wakacje pod palmami. A najmłodszy syn był przekupną i łasą bestią, więc opowiadał się za tą „opcją”, która właśnie podarowała mu coś smacznego.
Każdy miał jakieś wymagania
Nikt natomiast nie wysilił się i nie spytał, czego ja bym chciała. Miałam wrażenie, że w tej rodzinie jestem traktowana jak połączenie służącej z dobrą wróżką, która po spełnieniu życzenia może sobie zniknąć albo odejść do swojego kąta. W przypadku organizacji ferii czy wakacji – to już na sto procent. Wiedziałam, że kolejny raz napracuję się jak głupia, za co nikt mi nie podziękuje, przeciwnie, poczęstują mnie na koniec dawką żali i pretensji.
Znałam moją rodzinkę aż za dobrze. Wszyscy wypełniali scenariusz co do joty.
Zobacz także
– Mamo, w tym pensjonacie, którego zdjęcia wysłałaś do taty, nie ma basenu – zaczęła córunia. – Jak mam nie wypaść z rytmu pływania, skoro opuszczę tyle dni treningów?
Fakt, młoda należała do szkolnej drużyny pływackiej, ale nie była młodocianą syreną, nie straci skrzeli, jeśli przez dwa tygodnie poużywa tylko płuc.
– To chyba jakiś żart! Znowu codziennie narty albo deska? – jęczał przy śniadaniu starszy syn, który ni z tego, ni z owego przestał kochać sporty zimowe. – Znudziło mi się, teraz bym się powspinał…
– Nie w tym życiu – usadził go mój mąż. – Nikt z nas nie ma ani takiego sprzętu, ani takiej wiedzy, żeby iść zimą w góry. Zamiast marudzić, ciesz się, synu, że opłacimy ci wejście na stok na cały dzień. Kochanie… – zwrócił się do mnie ze zbolałą miną – ale ten pensjonat faktycznie ci się nie udał… Nie mają śniadań na miejscu. Będzie ci się chciało łazić o świcie i szukać kawy, świeżych bułek…
Mnie?! No tak, kawa i śniadanko do łóżka to podstawa dobrego wypoczynku, pani wróżko-służko.
– Mama, wszystko do kitu! – podsumował moje wysiłki najmłodszy.
Po czym każdy zajął się czymś innym, a ja po prostu miałam to wszystko naprawić.
Ależ się wtedy wściekłam! Jakby mi się jakiś hamulec poluzował. Chciałam tupać nogami, walić pięścią w stół i wrzeszczeć. Powstrzymałam się jednak, bo wymyśliłam coś lepszego. Kusiło mnie to już od dawna. Od kiedy na pytanie: „A jak ty, Ilonko, najchętniej spędziłabyś ferie?”, odpowiedziałam sobie bez wahania: „Sama, bez mojej roszczeniowo nastawionej rodzinki”.
Dzięki mnie się spakowali, a teraz…
Marzył mi się odpoczynek w pojedynkę. Od kilkunastu lat wszędzie jeździłam z kimś. Najpierw z mężem, potem z dzieciakami. Dzieliliśmy się obowiązkami z Dawidem, owszem, ale nawet przez krótki moment nie czułam się tylko sobą, po prostu Iloną. Zawsze musiałam być też żoną lub matką. Spędzenie dwóch tygodni z samą sobą brzmiało jak oferta prosto z raju. Chciałam z niej skorzystać, ale wydawało mi się, że nie mogę, nie powinnam, bo mąż, dzieci, bo jak sobie poradzą… Ale im bliżej było do wyjazdu, tym bardziej chciałam to moje ciche, nieśmiałe marzenie urzeczywistnić.
Nadeszła godzina X. Dzieciaki były już spakowane, mąż zapinał walizkę na zamek, ja po prostu stałam i patrzyłam. Dopiero gdy wszyscy wyszli za próg, ubrani, obuci i objuczeni, zauważyli, że ja jedna nie mam walizki w ręce, a kurtki na grzebiecie.
– No, pospiesz się, kobieto. Nie będziemy tu czekać na ciebie godzinę i się pocić. Nie mogłaś się wcześniej ogarnąć? – zadał retoryczne pytanie Dawid.
Dzięki mnie o niczym nie zapomnieli, a teraz… Zniecierpliwienie w głosie męża, plus to niesprawiedliwe potraktowanie, było ostatnią kroplą, która przepełniła czarę goryczy.
– Ja nie jadę. Cofnęli mi urlop. Dwie osoby zachorowały, ktoś musi pracować… – wzruszyłam ramionami na znak, że nie miałam na to żadnego wpływu. – Zmieniłam wam rezerwację. Jedźcie, bawcie się dobrze, a ja tu będę harować.
– Teraz mi to mówisz? – warknął mąż.
A co, miałam go uprzedzić? Żeby mi wakacje w raju odwołał? Nie sądzę.
– Nie chciałam wam psuć humorów – skłamałam gładko i dodałam: – Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę tego relaksu z dziećmi… – westchnęłam teatralnie.
Bałam się, że może przegięłam z tym żalem i połapią się w podstępie, ale nie.
Wciąż przetrawiali nowinę, że nie jadę.
– No, już, już, w drogę, kochani. Będę za wami tęsknić!
Wypchnęłam towarzystwo z domu, pomachałam im… i zaczęłam skakać z radości. Dosłownie. Boże, dzięki, mam dwa tygodnie tylko dla siebie. Dwa tygodnie! Nie dwie godziny na ploty z koleżanką. Nie pół dnia na zakupy, załatwianie spraw w urzędach i dentystę. Całe dwa tygodnie! Czułam się jak dziecko na początku wakacji.
Mogłam robić, co chciałam, ale siła przyzwyczajenia jest wielka. Posprzątałam chatę, ugotowałam obiad, który szybko zjadłam, w tak zwanym międzyczasie – resztę zupy, której narobiłam z rozpędu więcej, wpakowałam do lodówki „na zaś” – uprasowałam górę prania, a potem…
Rano leżałam w błogiej ciszy
Potem zrobiłam sobie filiżankę herbaty i usiadłam, żeby… nic nie robić. Ewentualnie leżeć i pachnieć. No i spełniać odkładane na wieczne nigdy ochotki. Obejrzałam film, na który czaiłam się od dwóch miesięcy; daremnie, bo ciągle kręciło się przy mnie któreś z dzieci. Położyłam się do łóżka o dwudziestej pierwszej i nie mogłam uwierzyć, że nie muszę milion razy dawać całusków, przynosić wody do picia, drapać po plecach, asystować najmłodszemu w toalecie, potem wycierać łazienki, która po prysznicu dzieciarni wyglądała jak po powodzi… Nic z tych rzeczy. Położyłam się, przykryłam kołdrą i sięgnęłam po książkę. Och, tego też dawno nie robiłam. Na szafce leżało kilka książek, z których tylko wycierałam kurz i obiecywałam sobie, że może „jutro”, gdy będę mniej zmęczona.
Obudziłam się bladym świtem, mimo wyłączonego budzika – przyzwyczajenie to naprawdę druga natura – ale nie zerwałam się jak do pożaru, tylko leżałam dłuższą chwilę, słuchając błogiej ciszy. W spokoju, bez pośpiechu, bez parzenia sobie ust albo picia zimnej lury, rozkoszowałam się filiżanką mocnej, aromatycznej, gorącej kawy. Zwykle biegałam o tej porze jak nakręcona, by wyprawić najmłodszego do przedszkola, dwójkę starszych do szkoły, a naszą dwójkę do pracy. Teraz po prostu korzystałam z poranka…
Oczywiście dostałam już milion esemesów od męża, że nie wie, czy wróci z całą trójką, bo jak się sami nie pozabijają, to on im pomoże. Ha! Witaj, kochanie, w moim świecie. Nieodmiennie odpisywałam, że da sobie radę i wierzę w niego. Mężczyzna to wszak też istota myśląca, co więcej, fizycznie silniejsza niż kobieta, więc… trzymaj się, mężu, i walcz.
Ja poszłam sobie do kina. Na przedpołudniowy seans. Oglądałam film sama, samiutka na całej dużej sali. Fascynujące doświadczenie. A film był dla dorosłych – co nie znaczy, że zaraz z kategorii „18 plus”, po prostu nie był animowany ani dla dzieci. Sama go dla siebie wybrałam i choć podpadał pod tak zwane kino moralnego niepokoju, bardzo mi się podobał. Mąż nie chciał oglądać takich filmów, mówił, że ma na co dzień dość własnych niepokojów i dylematów, więc nie zamierza w wolnym czasie katować się inteligenckim wydziwianiem. Po seansie włóczyłam się po mieście, które było szare i bure – akurat u nas nie spadł śnieg – ale mnie wydawało się magiczne!
Poszłam na obiad do baru sałatkowego, nie musząc znowu godzić sprzecznych gustów, smaków, fochów, alergii i aktualnych diet. Miałam ochotę zajrzeć do księgarni, to zajrzałam. Zasiedziałam się tam dwie godziny i… siedziałam jeszcze kwadrans. Wróciłam do domu, gdzie wzięłam do łazienki wino oraz szklaneczkę (bo kieliszki lubią się wywracać) i zaległam w wannie tak długo, aż mi się zrobiła „papierowa skórka” (jak mawia nasz najmłodszy) na całym ciele. Mało się nie rozpuściłam. Bosko było… I wcale nie zmarzłam, bo sobie dopuszczałam gorącej wody.
To wręcz niesamowite, jak bardzo mój umysł i ciało odpoczęły w trakcie tych dwóch tygodni. Nie potrzebowałam pigułek, masaży, używek, roku wolnego, basenu pod palmami, tylko resetu, ciszy i odseparowania od wiecznie czegoś chcącej rodziny. Nikt mnie nie popędzał, do niczego nie czułam się zobligowana, nie brałam za nikogo odpowiedzialności, nikt nie płakał ani nie marudził mi nad głową. No, bajka! To były dwa tygodnie czystego relaksu, nawet wtedy, gdy sprzątałam w szafie czy segregowałam śmieci. Oczywiście, że tęskniłam za moimi najbliższymi. Przecież ich kocham, troszczę się o nich, każdemu oddałabym nerkę i wątrobę w razie potrzeby, ale to nie znaczy, że czasem nie mam ich dosyć, po kokardy.
Martwiłam się – nie ukrywam, przelotnie – jak sobie radzą, ale wideorozmowa raz dziennie załatwiała potrzebę kontaktu i uśpienia obaw. Przecież nie posłałam ich na wojnę, nie podrzuciłam dzieciaków obcym ludziom – pojechały z rodzonym ojcem na wakacje w góry, gdzie nawaliło śniegu, a halny jak raz nie łamał drzew. Wysłuchiwałam opowieści o tym, co było dzisiaj, przekazałam, że ja właśnie wróciłam z pracy (tak, wciąż podtrzymywałam moją legendę), wzdychałam, jaka jestem strasznie zmęczona, a jeszcze tyle roboty czeka mnie w domu… i wracałam do czytania książki. Albo jedzenia sałatki, której wreszcie nie musiałam przygotowywać w hurtowej ilości.
Wreszcie docenili moje starania
To był mój czas i wykorzystałam go w stu procentach nie tyle na lenistwo, ile na sprawianie sobie przyjemności. Na to, na co zawsze brakowało mi czasu. Choćby to było nauczenie się obsługi programu do obróbki zdjęć i posegregowanie tychże zdjęć na stosowne albumy. Tak mi się cudownie wypoczywało, że szczerze żałowałam, iż dopiero teraz wpadłam na taki genialny pomysł. Miałabym pewnie nieco mniej siwych włosów. Stąd nowe postanowienie, ponoworoczne. Od teraz częściej będę wyrzucać gdzieś wszystkich na weekend, na przykład do dziadków.
Po powrocie rodzinki nie mogłam się ich naściskać, nacałować i nasłuchać tego, co działo się podczas ferii. Stęskniłam się za nimi. A oni za mną. No proszę, proszę, doczekałam się docenienia. Na osobności szeptali, że nie ma to jak wyjazd ze mną, bo tata to jednak nie ja. A mąż powiedział mi wieczorem, gdy dzieci już spały, że beze mnie to zupełnie bez sensu. Tylko się umęczył, zamiast wypocząć.
– Nie mam pojęcia, jakim cudem ty to wszystko ogarniasz, a wcześniej jeszcze organizujesz, i dotąd nie zwariowałaś.
No cóż. Sama się sobie dziwię. Psychika kobiety to jakaś magia.
Ilona, 42 lata
Zobacz także:
- „Niedoszła teściowa rozpowiada w miasteczku, że się sprzedaję. Mści się, bo nie dopuszczam jej do wnuka”
- „Znajomi żartowali, że znalazłam sobie utrzymanka. Śmiałam się z tego, dopóki mój wybranek nie wyczyścił mi konta”
- „Wróciłam wcześniej od rodziców i przyłapałam męża z kochanką. Dla niego rzuciłam karierę, a on tak mi się odpłaca?”