Reklama

Gdybym miała wskazać jedną jedyną rzecz w moim życiu, która jest dla mnie najważniejsza, powiedziałabym, że rodzina. A dokładniej miłość do rodziny. Aż zapiera dech, ile satysfakcji i dobra można znaleźć w niewielkim mieszkaniu i czterech osobach, które razem w nim żyją. Czasem tak dużo, że człowiek chce się tym podzielić.

Reklama

Kiedy tylko poznaliśmy się z Grzegorzem, wiedzieliśmy, że chcemy być razem już zawsze. Byliśmy bardzo młodzi jak na dzisiejsze standardy, bo tuż po maturze. Spotkaliśmy się na korytarzu uczelni, tuż przed egzaminami wstępnymi. Startowaliśmy na dwa zupełnie różne kierunki, nie byliśmy dla siebie konkurencją, ale momentalnie zaiskrzyło. Nawet kiedy starałam się skupić na tym, że za chwilę wchodzę na egzamin i ostatni raz przeglądałam notatki, czułam na sobie jego wzrok. Sama też co chwilę zerkałam na przystojnego bruneta. To było jak magia. A kiedy wyszłam z sali, czekał pod drzwiami.

– Boże, zdążyłem… – westchnął.

– Przepraszam, to nie znaczy, że cię śledzę czy coś. Tylko… Zauważyłem cię przed egzaminem i nie wiem, co napisałem, bo mogłem myśleć tylko o tobie. Chciałem cię zaprosić na kawę albo do kina…

Cieszyłam się, że wrócił, że wyszedł z inicjatywą, więc mnie pozostało się tylko zgodzić.

Nazajutrz po południu zjawiłam się pod kinem. Znowu na mnie czekał, tym razem z długą, różową różą i pełnym nadziei uśmiechem. Od tamtej pory byliśmy nierozłączni. Miłość uderzyła nas w serca i między oczy i nic nie było w stanie jej osłabić.

– Szybko przyszło, szybko wam przejdzie! – prorokowano.

– Tego kwiatu pół światu, nie spiesz się – mówiła moja mama, choć bardzo Grześka polubiła. Nie pił, nie balował, nie rozpraszał mnie, przeciwnie, namawiał, żebym uczyła się jak najwięcej. Ale od razu mówiliśmy, że nie chcemy czekać ze ślubem. Obędzie się bez wesela, by nie naciągać rodziców na huczną imprezę. Grunt, żebyśmy mogli założyć obrączki i pokazać wszystkim, kim dla siebie jesteśmy. Mama bała się, że pójdę w jej ślady. Poznała tatę jako osiemnastolatka, szybko się pobrali i nigdy nie poszła na studia, o których marzyła. Urodziła mojego brata, moją siostrę, a potem mnie. Nigdy nie powiedziała, że jest nieszczęśliwa, zawsze powtarzała, że kocha swoje życie i nie zamieniłaby go na inne. Kochała nas i tatę, ale mimo wszystko pragnęła, bym skończyła studia i zyskała więcej szans w życiu, miała więcej dróg do wybrania. Dlatego lubiła Grześka czy nie, prosiła, byśmy się nie spieszyli, byśmy się przekonali, że faktycznie do siebie pasujemy i wytrzymamy ze sobą do grobowej deski, bo jak przysięgać, to na zawsze. Co nagle, to po diable, tłumaczyła, potem możecie płakać, gdy pojawi się ktoś, przy kim będziemy się czuć jeszcze lepiej.

My jednak byliśmy pewni swego i niecały rok po tym, jak się poznaliśmy, wzięliśmy ślub. To była bardzo skromna uroczystość. W domu przy świątecznym obiedzie, na którym byli tylko nasi rodzice, rodzeństwo, dziadkowie i świadkowie. Nie miałam sukni-bezy, tylko prostą sukienkę, którą uszyła mi babcia. Bukiet ślubny ułożyła mi mama, a siostra i przyszła szwagierka uczesały mnie i umalowały… I było pięknie, bo kiedy patrzyłam w oczy Grześka, gdy staliśmy przed ołtarzem, wiedziałam, że to ten, mój jedyny. Nie rozmawialiśmy o żadnym „jeśli” i „kiedy”, bo musi być dobrze i już, bo się kochamy, a to jest najważniejsze. Ileż w tym było młodzieńczej arogancji, a ile naiwności, nie umiem powiedzieć. Wiem, że wierzyłam w nas bardzo mocno.

Inne atrakcje mnie nie nęciły

Z dziećmi poczekaliśmy, aż skończymy studia. Moja mama odetchnęła z ulgą, gdy obroniłam pracę magisterską i znalazłam pracę. Jagoda przyszła na świat dokładnie rok później i była naszym oczkiem w głowie. Oszaleliśmy na jej punkcie. Kochałam Grzesia, czułam się kochana, ale to było nic w porównaniu z miłością, jaka mnie ogarnęła, gdy położono mi tę małą istotkę na piersi…

Grzesiek był nowoczesnym młodym ojcem i dzielił ze mną wszystkie obowiązki przy córce. Dużo pracował, jak to architekt, ale kiedy wracał do domu, bawił się z Jagodą, po drodze z pracy robił zakupy, a gdy było trzeba, bez słowa łapał się za odkurzacz czy nastawiał pranie. Jedynie gotować nie umiał, choć starał się czasem zrobić jakieś śniadanie czy kolację na zimno, żeby obyło się bez spalenizny. Gdy zaszłam w drugą ciążę, nasze szczęście się pomnożyło. To jedna z niewielu rzeczy, która się mnoży, gdy się ją dzieli. Nie sądziłam, że mogę czuć tak wiele miłości do dziecka, a potem obdarzyć taką samą porcją kolejne, które dopiero co się urodziło. Róża była naszym prezentem na trzydziestkę.

Moje koleżanki dopiero się zaręczały, myślały o taftach, koronkach i kwiatach, a ja miałam już dwójkę dzieci. Czasami pytano mnie, czy nie żałuję, że nie zdążyłam się wyszaleć. I bywało, że się nad tym zastanawiałam, kiedy dziewczyny z biura umawiały się po pracy na drinka, a ja biegłam, by zdążyć przed zamknięciem żłobka, przedszkola czy szkolnej świetlicy. One miały weekend na szaleństwa w klubach albo wypady wyjazdowe, a ja od rana grałam w planszówki i starałam się ogarnąć pranie, które wylewało się z kosza na brudy. Oczywiście, że chciałabym czasem spróbować innego życia. Bez trosk, obowiązków, bez kołyszącego się z tyłu głowy napisu „musisz jeszcze…”. A potem dziewczynki przychodziły do mnie, tylko po to, żeby się przytulić, a Grzesiek przed snem mówił, że jest największym szczęściarzem pod słońcem… I przestawały mnie nęcić inne atrakcje.

Mieliśmy swoje sposoby na chwilę oddechu. Raz to Grześ zabierał dziewczyny na wycieczkę za miasto, żebym mogła poleżeć w ciszy i spokoju z książką albo zażyć długiej kąpieli; raz to ja zajmowałam się córkami, żeby on mógł skoczyć na mecz albo posiedzieć wieczorem z kolegami. Ale najbardziej lubiliśmy spędzać czas we czwórkę, wtedy było najweselej.

– Ciekawe, ile z tego twojego idealnego Grzesia zostanie, jak przekroczy czterdziestkę. Tacy rodzinni, że hej, a potem świrują, oglądają się za młodymi laskami, za przygodami, odkrywają swoje nowe pasje, powołania i tyle ich widzisz… – koleżanka z biura zalewała mnie takimi wizjami. Miała powody, bo jej mąż umknął za granicę, skąd napisał, że nie wróci, póki nie odnajdzie siebie, cokolwiek to miało znaczyć. Na razie znaczyło, że przestał dbać o własne dziecko, choćby poprzez comiesięczny przelew na podstawowe potrzeby.

Moja pewność też się ostatnio zachwiała, bo dzieci rosły, a ja nie młodniałam i nie ładniałam. Moje uczucia do męża nie osłabły. Kochałam go tak samo mocno, nieważne, że pojawiły mu się zakola. Był moim Grzesiem, dobrym, łagodnym i czułym, najlepszym na świecie. Ale zauważyłam, że coś go trapi. Unikał mnie, nie rozmawialiśmy tyle co zawsze, zamyślał się, był nieobecny duchem… Coś się działo, a ja bałam się zapytać, by nie usłyszeć, że chyba nasza miłość już się wypaliła. Złamałoby mi to serce na pół, nieuleczalnie.

Męczyłam się przez dwa tygodnie, aż wreszcie wyprawiłam dziewczyny na nocowanie do mojej mamy. Nie chciałam, żeby były świadkami trudnej rozmowy, a na taką się zanosiło.

Patrzył na mnie zszokowany

Przy kolacji zadałam mojemu mężowi pytanie, które ledwie przeszło mi przez gardło.

– Chcesz się rozstać?

– Słucham? – wypuścił widelec z dłoni. – Nie chcesz już ze mną być?

– To ja cię pytam, czy nie chcesz ze mną być! – zdenerwowałam się.

– Magduś, jak możesz tak mówić?

– Ano mogę. Unikasz mnie, nie rozmawiasz ze mną, coś się zmieniło, wyraźnie to czuję… Masz kogoś? – spytałam drżącym głosem.

– O Boże, miłości moja, przepraszam! – Grzesiek wstał od stołu, kucnął przy mnie i złapał za ręce. – Gdzie ja bym znalazł lepszą od ciebie? Po co w ogóle mam szukać, skoro kocham cię najmocniej na świecie i na nikogo innego nie patrzę? Jesteś moim Słońcem i Księżycem, moją gwiazdką na niebie…

– Więc o co chodzi? – ucięłam te poezje.

Z jednej strony ulżyło mi, że nadal jestem kobietą jego życia, a z drugiej strony byłam rozżalona, że ma przede mną tajemnice. Coś go dręczyło i milczał, zamiast się zwierzyć. Może jest na coś chory i boi się powiedzieć? Przez tyle lat byliśmy bardzo blisko. Ciałem i duszą. Dzieliliśmy się niemal każdą myślą. A teraz… wybrał milczenie. Co to za problem, że nie może mi o nim powiedzieć?!

– Bo widzisz… Ja wiem, że chcieliśmy mieć dwójkę dzieci i dziewczyny są najcudowniejsze na świecie, ale… Ostatnio ciągle myślę, że chciałbym mieć jeszcze jedno dziecko. I nie wiedziałem, jak o tym z tobą porozmawiać, bo to przecież ty musiałabyś znowu być w ciąży, urodzić je… To dużo wyrzeczeń i duże obciążenie…

– Grzesiek spuścił głowę, jakby zawstydzony swoim pragnieniem i wystraszony tym, jak zareaguję.

– Czyli chodzi o to… że chcesz mieć… jeszcze jedno dziecko, tak?

Pokiwał głową.

– Ale ze mną? Nie z kimkolwiek, jeśli odmówię? – upewniłam się.

Spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa.

Miałam ochotę płakać i śmiać się jednocześnie. Mój kochany głupek. Krył się z chęcią bycia znowu ojcem, jakby to było przestępstwo. Fakt, kilka lat temu stwierdziliśmy, że Jagoda i Róża nam wystarczą, ale kto nam zabroni zmienić zdanie? Skoro on był gotowy, też mogę rzecz przemyśleć. Trzecia śliczna córeczka albo uroczy synek… Zaczął mi się podobać ten pomysł.

– Mamy tak udane dzieci, że aż grzech nie mieć więcej – powiedziałam.

– Czyli…? – oczy mu zalśniły nadzieją.

– Zastanowimy się, dobrze? Muszę zrobić badania, czy to w ogóle jest możliwe i bezpieczne. Musimy pomyśleć, jak to zorganizować, bo to przecież olbrzymia zmiana w życiu. Nie tylko naszym, dziewczyn też…

– Wiem, wiem. Dziękuję, skarbie – mój mąż przytulił mnie, a ja poczułam się bezpieczna w jego ramionach. – Bo chyba wiesz, że jesteś moim skarbem? Jak mogłaś choćby pomyśleć, że mam kogoś innego?

Sama nie wiem. Widać kobiety przechodzą swoje kryzysy, a mężczyźni swoje. Dzięki Bogu moje obawy były zupełnie nieuzasadnione. Wystarczyło spytać, zamiast zadręczać się bez sensu. Dobrze wybrałam męża, choć szybko. Spędziliśmy razem niemal dwadzieścia lat i nadal się kochamy, szanujemy i wierzymy, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Mamy dwie wspaniałe córki i może będziemy mieć jeszcze jedno dziecko do kochania, jeszcze jeden powód do mnożenia naszego szczęścia.

W świecie, w którym związki mają termin przydatności, w którym często jeszcze przed zawarciem ślubu ludzie mówią o rozwodzie, jakby to było panaceum na każdy, nawet najdrobniejszy kłopot, my mieliśmy coraz więcej siły, by ramię w ramię walczyć z przeciwnościami losu, skupiając się na tym, że się kochamy, potrzebujemy i wspieramy. Mam nadzieję, że kiedyś moje córki znajdą sobie mężów takich jak ich ojciec, w końcu mają w domu najlepszy przykład.

Jestem szczęściarą. Nie potrzebuję i nigdy nie potrzebowałam podbojów i emocji związanych z wchodzeniem w nowe związki. Moje małżeństwo jest dla mnie najcudowniejszą przygodą, taką na całe życie.

Magdalena, 39 lat

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama