Reklama

Mój mąż stwierdził kiedyś, że narodziny córki ani o centymetr nie zmieniły mojej figury, za to diametralnie odmieniły moje usposobienie. Zupełnie jakbym podczas porodu uszkodziła sobie kanaliki łzowe. Śmiałam się razem z nim, lecz w głębi ducha przyznawałam mu rację. Od dnia, kiedy na świat przyszła Ola, płakałam bardzo często. Jakbym nie umiała inaczej wyrazić uczuć, które we mnie buzowały.

Reklama

Wzruszał mnie każdy uśmiech córeczki, każde spojrzenie jej wielkich, szarych oczu. Czułam łzy pod powiekami, kiedy robiła coś po raz pierwszy, próbowała złapać mój palec, wyciągała rączki do karuzelki nad łóżeczkiem albo do puchatego misia, którego dostała od moich rodziców.

Tego wieczoru też tak było. Ola była już wykąpana, przebrana w kolorową piżamkę, gotowa do snu. Ale nie zamierzała jeszcze spać. Chciała ćwiczyć świeżo nabytą umiejętność – chodzenia czy raczej przemieszczania się – za pomocą wszystkiego, czego można się było złapać, a co było w zasięgu jej małych rączek.

Od kilku minut przyglądałam się, jak wędrowała w moim kierunki. Wkładała w to wiele wysiłku, przytrzymywała się boku kanapy, oparcia krzesła, brzegu stołu, z którego w panice ściągnęłam obrus. Kiwała się na boki i chwiała na krótkich, tłustych nóżkach, ale wytrwale parła do przodu. Powstrzymywałam się z całej siły, żeby nie przerwać tego mozolnego marszu i nie chwycić jej w objęcia.

Zrobiłam to dopiero w chwili, kiedy Ola zbliżyła się tak bardzo, że mogła złapać mnie za kolano i spojrzeć mi w oczy wzrokiem zwycięzcy.

– Brawo, córeńko – wyszeptałam, dumna jak paw, zamknęłam ją w objęciach i zaniosłam w stronę łóżeczka.

Co wieczór zanosiłam Olę do łóżka, nakrywałam kołderką i całowałam, a potem delikatnym ruchem robiłam na jej czółku znak krzyża, by dobry Bóg miał ją w swojej opiece. To były nasze, tylko nasze chwile. Najważniejszy moment dnia.

Chciałam, żeby tym razem było inaczej, żeby było jeszcze bardziej wyjątkowo. Nazajutrz przypadał dzień pierwszych urodzin Oli i właśnie dziś, zgodnie z tradycją kultywowaną w mojej rodzinie, chciałam, żeby po raz pierwszy razem ze mną uklękła przed obrazkiem, na którym Anioł Stróż bezpiecznie przeprowadza przez dziurawą kładkę dwoje jasnowłosych dzieci. Dziś Ola miała tylko wysłuchać mojej modlitwy, by kiedyś powtarzać ją razem ze mną, a potem samodzielnie.

Znowu się wzruszyłam… Przecież wcale nie tak dawno to ja klęczałam u boku swojej mamy, a teraz miałam się modlić razem z moją córeczką.

Posadziłam Olę na dywaniku i uklękłam obok. Wyszeptałam:

– Złóż rączki tak, jak cię uczyłam.

A kiedy Ola klasnęła w różowe łapki, przytrzymałam je dłonią i zaczęłam powtarzać słowa dziecinnej modlitwy:

– Aniele Boży, Stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój…

Spojrzenie męża mnie zmroziło

Kątem oka zobaczyłam jakiś ruch w uchylonych drzwiach pokoju. Uśmiechnęłam się. Jacek wrócił z pracy i ukradkiem przyglądał się swoim kobietom…

Kiedy skończyłam się modlić, położyłam Olę do łóżeczka, wyściskałam ją, wycałowałam i na palcach wyszłam z pokoju.

– Kochanie, czemu nie wszedłeś? – szepnęłam do ukochanego mężczyzny, ale jego odpowiedź mnie zmroziła.

– Tak sobie stałem i patrzyłem… – powiedział powoli. – Patrzyłem, jak łamiesz naszą umowę. Pewnie modliłaś się, żebym wrócił później i niczego nie zauważył? – powiedział Jacek, wszedł do kuchni i stanął w oknie, plecami do mnie.

– Kochanie, to tylko wieczorna modlitwa dla małych dzieci… – stanęłam obok niego i próbowałam się przytulić, ale odsunął się, a potem usiadł za stołem i wlepił we mnie oskarżycielskie spojrzenie.

– Umawialiśmy się – powtórzył.

Fakt. Umawialiśmy się.

Jacek był moją pierwszą, wielką miłością. Poznaliśmy się na studiach. Od razu zwróciłam na niego uwagę, bo bardzo mi imponował. Bystry, oczytany, specjalista w swoim fachu, ciągle rozwijający swoje umiejętności. Potrafił dokręcić przeciekający kran i przygotować obiad z dwóch dań z deserem i kompotem. Wrzucał brudne skarpetki do pojemnika na brudną bieliznę, a kiedy trzeba było, odpalał pralkę. Nie obrażał się o byle co, a właściwie w ogóle się nie obrażał. Wszystko obracał w żart, pogodnym uśmiechem rozpędzał każdą chmurkę, która pojawiała się nad naszym związkiem. Facet marzenie.

Bardzo szybko poczułam, że moja fascynacja zamienia się w głębokie uczucie. Zresztą odwzajemnione.

Tylko… Ten jeden problem: Jacek był niewierzący.

Powiedział mi o tym szczerze i uczciwie, kiedy zorientował się, że to, co do mnie czuje, to coś więcej niż przyjaźń. Wiedział, że wiara jest dla mnie ważna. Nieraz umawialiśmy się na niedzielny spacer przed południem, kiedy w moim kościele kończyła się msza, w której on nigdy nie chciał uczestniczyć. Otwarcie powiedziałam Jackowi o swoim zaangażowaniu religijnym. Przecież nigdy tego nie kryłam. Wychowałam się w głęboko wierzącej rodzinie i nie wyobrażałam sobie innego życia.

– Córuś, nie możecie być razem. Ty praktykująca katoliczka, on agnostyk! – oburzali się moi rodzice, dziadkowie, wszystkie ciotki i wujowie.

Ja jednak broniłam Jacka ze wszystkich sił. Tłumaczyłam rodzinie, że on nie kwestionuje istnienia Boga, tylko w niego nie wierzy. I upierałam się, że kwestie światopoglądowe nie mogą dzielić. A w każdym razie nas nie podzielą. Przecież tak bardzo się kochamy…

Jacek był tego samego zdania co ja. Mało tego. Szanował moje przekonania i podziwiał zapał, z jakim broniłam zasad, które wyznawałam. Wiedział, że są dla mnie ważne. Powiedział, że jest otwarty na miłość, i sam zaproponował, żebyśmy wzięli ślub kościelny, jednostronny. Znalazł w liturgii ślubnej potwierdzenie tego, w co głęboko wierzył – że nie ma takich przeciwności, których miłość nie pokona.

– Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący – wyszeptał mi kiedyś w chwili uniesienia.

Ja dokończyłam za niego:

– Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest miłość.

Dla niego to tylko skansen

Kilka tygodni później przed ołtarzem Jacek przysiągł, że miłości nigdy nie zdradzi.

Niedługo po ślubie mogłam dać mężowi najpiękniejszy dowód mojej miłości do niego. Byłam w ciąży! Kilka tygodni później, kiedy po raz pierwszy podczas badania USG mogliśmy zobaczyć istotkę, której daliśmy życie, odbyliśmy poważną rozmowę na temat jej przyszłości. Jacek poprosił, żebym naszego dziecka do niczego nie przymuszała.

– Niech dorasta w poczuciu wolności – zaproponował. – Kiedy dorośnie, samo dokona wyboru. Czy będzie człowiekiem wierzącym, czy wątpiącym. Dając dziecku życie, dajemy mu wolność. Chyba chcesz, żeby nasze dziecko było człowiekiem myślącym? I wolnym?

Jasne, że tego chciałam. Jednak miałam mnóstwo wątpliwości.

– A co z niedzielnymi mszami? Co ze świętami? Dziecko musi wiedzieć, dlaczego je obchodzę, dlaczego to jest dla mnie ważne. Miłość to dzielenie się tym, co dla nas najważniejsze, a wiesz przecież, jak ważna jest dla mnie wiara – broniłam się, ale Jacek i na to miał odpowiedź.

– Ty w to święcie wierzysz, kochanie, a dla innych to tylko skansen. Nieodłączna część naszej przeszłości, historii i obrzędowości, ale jednak skansen. Trzeba go znać, można w nim uczestniczyć, lecz niekoniecznie trzeba wierzyć – tłumaczył jak dziecku. – Wiedzę otrzyma od nas obojga. Do kościoła będzie chodzić, jeśli zechce. Święta będzie obchodzić tak jak wszyscy. Ale o ewentualnym chrzcie zadecyduje, kiedy dorośnie. O nauce religii również.

Efekt tej rozmowy był taki, że zamiast cieszyć się z macierzyństwa, płakałam po nocach. Nie wiedziałam, jak spełnić oczekiwania męża i jednocześnie być w porządku wobec tego, w co głęboko wierzę. Rozmawiałam z kapłanem posługującym w mojej parafii. Powiedział, że miłość może przełamać wszystko. I że ja muszę tylko głęboko wierzyć w to, że przełamie opory mojego męża wobec religii.

– Kochasz go szczerze i głęboko, więc módl się o łaskę wiary dla niego – powiedział. I dodał, gładząc mnie po zapłakanej twarzy: – Ja będę modlił się razem z tobą.

Ksiądz rozmawiał nie tylko ze mną. Spotkał się też z moimi rodzicami i wytłumaczył im, że zmuszanie Jacka do ochrzczenia naszego dziecka nie przyniesie nic dobrego. A przeprowadzenia chrztu w tajemnicy przed nim (co moja mama, jak ją znam, planowała skrycie już od chwili, kiedy dowiedziała się o mojej ciąży) kategorycznie zabronił. Skłonił moich bliskich, by razem ze mną modlili się o łaskę wiary dla Jacka. Zatem się modliliśmy.

Kiedy Ola przyszła na świat, nie rozmawialiśmy więcej o jej wychowaniu religijnym. Rozmawialiśmy tylko o miłości. O miłości między nami i miłości do naszej córeczki. Jacek nie protestował, kiedy zawiesiłam nad jej łóżeczkiem dziecinny obrazek z Aniołem Stróżem. Nie zabraniał mi też kreślić znaku krzyża na jej czółku przed zaśnięciem. Nigdy nie zauważyłam w jego oczach sprzeciwu, tylko miłość.

Byliśmy szczęśliwi. Tak po prostu, po ludzku szczęśliwi.

Nie wiem, gdzie spędził tę noc

I nagle mój ukochany mąż mi się sprzeciwił. Obrzucił złym spojrzeniem i wypomniał obietnicę, którą mu złożyłam.

– Patrzyłem, jak łamiesz naszą umowę – powiedział.

I zabrzmiało to jak słowa wypowiedziane przez obcego człowieka, a nie mojego ukochanego męża.

– Umawialiśmy się – Jacek powtórzył to kilkakrotnie.

Potem poszedł do przedpokoju, włożył kurtkę i wyszedł. Czekałam na niego przez całą noc. Czekałam cały ranek. Nie zadzwonił. Nie wrócił.

Pierwszą rocznicę dnia, kiedy nasza córeczka przyszła na świat, przywitałam łzami. Nie wiedziałam, jak miałam się cieszyć z urodzin córeczki. Jak miałam obchodzić je sama…

– Do Jacka powoli dociera, jaką odpowiedzialność niesie ze sobą rodzicielstwo. On nie walczy z tobą, walczy sam ze sobą – rodzice próbowali mnie pocieszyć, ale nie bardzo im to wychodziło.

Jak miałam być pocieszona, skoro jeden z piękniejszych dni w naszym życiu miałam spędzić sama? Z Olą i najbliższymi, ale jednak sama…

Nie byłam sama. Jacek pojawił się koło południa. Przyniósł wielki bukiet kolorowych balonów dla Oli i czerwoną, pojedynczą różę dla mnie.

– Czeka nas długa rozmowa, wiele rozmów – szepnął. – Nigdy więcej nie chcę spędzić takiej nocy jak ta. Pełnej pretensji do ciebie i do siebie. Musimy się porozumieć – powiedział, a ja to odebrałam jak obietnicę.

Nie wiedziałam jeszcze, jak nasze porozumienie będzie wyglądać, ale byłam pewna, że jakiekolwiek by było, będzie lepsze niż milczenie i wrogość, które pojawiły się między nami.

Wieczorem wspólnie wykąpaliśmy naszą jubilatkę. Jak zwykle chlapała pianą i zaśmiewała się przy tym do rozpuku. Jacek zawinął Olę w kolorowy ręcznik i zaniósł do pokoju. Ja wyjęłam korek z wanny i zaczęłam wyławiać z wody gumowe kaczuszki.

Nagle usłyszałam krzyk męża. Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby tak krzyczał.

Kiedy wpadłam do pokoju, zobaczyłam, że Ola leży w jego ramionach jak szmaciana lalka.

– Co się stało?! – krzyknęłam.

– Nie wiem – odpowiedział głucho.

Stał jak słup soli i patrzył, jak kładę dziecko na podłodze, jak przykładam ucho do piersi Oli i zaczynam delikatnie uciskać jej klatkę piersiową.

– Dzwoń na pogotowie. Powiedz, że dziecko nie oddycha, że zaczęłam masaż serca – wydukałam z trudem.

Karetka pogotowia przyjechała bardzo szybko. Lekarz wpadł do pokoju, zerknął na to, co robię, i błyskawicznie zajął moje miejsce. Uciskał klatkę piersiową naszego dziecka, a ja powtarzałam szeptem: „Boże! ratuj ją! Boże! Nie pozwól jej odejść…”.

Po chwili Ola zaczęła samodzielnie oddychać. Lekarz wbił jej igłę w rączkę, podłączył kroplówkę i zarządził:

– Do szpitala. Natychmiast!

To ona ma wadę serca?

Pobiegliśmy za nim. Usiadłam w karetce, obok noszy z córeczką, a Jacek popędził po samochód. Spotkaliśmy się dopiero na izbie przyjęć szpitala dziecięcego, gdzie pełno było zdenerwowanych ludzi – wpadających na siebie, przepychających się, bezradnie miotających od ściany do ściany. Ja i Jacek, kiedy tylko zobaczyliśmy się nawzajem, padliśmy sobie w ramiona i tak trwaliśmy, obojętni na to, co się działo dokoła nas. Dopiero kiedy usłyszeliśmy nasze nazwisko wykrzyczane donośnym męskim głosem, oderwaliśmy się od siebie i ruszyliśmy w stronę młodego człowieka w białym lekarskim kitlu.

– Dlaczego pojawiliście się tak późno? – krzyknął groźnie, ale widząc nasze przerażone spojrzenia, dokończył znacznie łagodniejszym głosem: – Nikt wam nie powiedział, że mała ma wadę serca? Stwierdziliśmy silną niewydolność, państwa córeczkę czeka natychmiastowa operacja – powiedział. – Możecie państwo pójść ze mną, ale potem pielęgniarka zaprowadzi was do poczekalni.

– Czy możemy zobaczyć Olę? – zapytaliśmy niemal jednocześnie.

– Nie ma na to czasu, przepraszam – młody człowiek poprowadził nas w głąb jasnego korytarza, a potem zniknął za jakimiś drzwiami.

Po kilku minutach podeszła do nas kobieta w białym kombinezonie i zaprowadziła do małej salki zastawionej fotelami.

– Zostańcie tutaj – rzuciła cicho. – Kiedy już będzie po wszystkim, natychmiast ktoś do was przyjdzie – ze współczuciem pokręciła głową i wyszła.

Zostaliśmy sami. Nie rozumieliśmy, co cię stało ani dlaczego.

Jacek w kółko powtarzał:

– Niosłem Olę do jej pokoju, podrzucałem ją do góry tak jak lubi, a ona wierciła się i chichotała jak zwykle. Nagle ucichła. Zwiotczała. I zrobiła się taka lekka, taka lekka jak piórko…

Nie wiem, ile czasu spędziliśmy w poczekalni, wpatrując się w siebie nawzajem, w okno, za którym powoli zapadał zmierzch, a potem ciemna noc.

Czekaliśmy bez słowa. Prawie bez oddechu, by nie zakłócić ciszy, która nas otaczała. Jacek miał zaciśnięte pięści i kiwał się jak porzucone dziecko. Ja się modliłam jak jeszcze nigdy w życiu.

– Operacja skończyła się pomyślnie, ale niczego nie mogę państwu obiecać. Musimy czekać – powiedział lekarz; pojawił się przy nas niespodziewanie jak duch.

– Czy możemy zobaczyć córkę? – powtórzyliśmy to samo pytanie, które zadaliśmy kilka godzin wcześniej.

Lekarz poprowadził nas do szklanej ściany, za którą w gąszczu aparatury leżała nasza ukochana dziewczynka.

Staliśmy przy szybie bez słowa. Poczułam nagle, że nie mogę oderwać oczu od białego prześcieradła przykrywającego miejsce, gdzie była klatka piersiowa Oli.

Widziałam – albo wydawało mi się że widzę – jak prześcieradło leciutko unosi się w rytm oddechu dziecka. Zaczęłam oddychać w tym samym tempie co Ola. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech… Zakręciło mi się w głowie.

Zobaczyłam pielęgniarkę, która szybkim krokiem przemierzała korytarz.

Z trudem oderwałam się od szyby i zastąpiłam kobiecie drogę.

– Proszę pani… – wyszeptałam. – Gdzie tu jest kaplica?

Spojrzała na mnie uważnie, a potem ujęła mnie za rękę.

– Zaprowadzę panią – powiedziała spokojnie. – Trudno tam trafić.

W kaplicy było kilka osób. Niektóre stały pod ścianami niewielkiego pomieszczenia, niektóre siedziały na drewnianych krzesłach, inne klęczały.

Ja stanęłam tuż przy drzwiach i oparłam się plecami o zimną ścianę.

Przymknęłam oczy. Nie modliłam się słowami zapamiętanymi w dzieciństwie, powtarzanymi na coniedzielnych mszach ani podczas uroczystości religijnych. Wymawiałam w myślach słowa, których nie ośmieliłabym się powiedzieć żadnemu kapłanowi. Były zbyt intymne. Szczere aż do bólu, wypływające prosto z serca. To była moja własna modlitwa. Opowieść o wierze, nadziei i miłości. I błaganie o pomoc.

Byliśmy tam razem

W pewnej chwili poczułam ciepły dotyk na ramieniu. Nie musiałam otwierać oczu, żeby sprawdzić, kto to.

Byłam pewna, że to Jacek. Razem ze mną w kaplicy. Pierwszy raz od naszego ślubu…

Poczułam jego oddech tuż przy uchu i usłyszałam zduszone słowa:

– Jak ja ci zazdroszczę. Ja nie umiem się modlić…

– Nie musisz umieć – odszepnęłam.

– Wsłuchaj się w to, co masz w sercu. Jesteśmy tu razem i to jest nasza modlitwa. Jeśli będzie prawdziwa i szczera, zostanie wysłuchana.

– Wierzę ci – odszepnął mój mąż.

I staliśmy tak razem, aż przyszła do nas pielęgniarka i wskazała nam drogę do Oli.

Maria

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama