„Migałam się od alimentów, moje dziecko mnie nie interesowało. Ale spotkało mnie coś, co zmieniło wszystko”
Jeszcze nie było za późno, żeby to wszystko zmienić. A przede wszystkim, żeby zmienić siebie, żebym nie była dla mojego dziecka nigdy tylko wspomnieniem.
- redakcja mamotoja.pl
Czy jestem dobrym człowiekiem? Uważałam, że nie. Ale jeden dzień, jedno zdarzenie – ta mała dziewczynka i jej biedny ojciec... – to sprawiło, że już nic nie będzie takie samo.
Wściekła jak diabli, szybko zbiegałam po schodach. Musiałam odetchnąć świeżym powietrzem, jeszcze chwila, a udusiłabym się w tej umieralni. Zatrzymałam się na moment przed bramą, uniosłam głowę, patrząc w okna tej szarej kamienicy. I przysięgłam sobie, że byłam tu dzisiaj po raz ostatni.
Żadna siła mnie nie zmusi, żebym przyszła tu jutro
To nie było dla mnie – praca w tym dziecięcym hospicjum. Dla mnie rozrywkowej kobiety, dla której największym jak dotąd problemem było, gdzie iść się zabawić i z kim. A tu proszę, jak na ironię losu, ten ciul sędzia zamienił mi grzywnę na nakaz pracy. I to takiej, która miała służyć społecznemu dobru. No, bo przed sądem wyszła jeszcze sprawa tych alimentów i ten stary piernik – sędzia – nie miał dla mnie litości.
Zalegałam z alimentami dla mojej córki, no i fakt, nie kwapiłam się za bardzo do żadnej normalnej roboty. Bo Justynce niczego nie brakowało, pod czułym okiem jej tatusia i dziadków. Nie potrzebowała ani mnie, ani tym bardziej mojej kasy. A dla nich, majętnych sklepikarzy, co tam znaczyło te parę setek, jakie sąd zasądził ode mnie. Dla mnie to była kupa szmalu i wcale nie byłam taka prędka, żeby go oddawać tym nadętym bufonom, to znaczy mojemu byłemu i jego starym.
Łapałam jakieś fuchy i się żyło, zresztą kolesie zawsze ratowali w potrzebie. Ale ostatnio coś nie miałam fartu, po rozróbie w dyskotece dostałam zawiasy i grzywnę, no i sama nie wiedziałam jak, ale sąd dopatrzył się tych moich zaległych alimentów. Już bym wolała to odkiblować, ale nie, tak łatwo nie było.
Zobacz także
Dostałam nakaz pracy, no i trafiłam do tego hospicjum dla dzieci
Myślałam, że będę mieć robotę jak salowa w normalnym szpitalu – zmyję podłogę, wyniosę kaczki, pokręcę się trochę i odbębnię te swoje osiem godzin dziennie. Ale gdzie tam. Przede wszystkim, to hospicjum prowadziły siostry zakonne i już samo patrzenie na nie, na te ich świątobliwe miny, słodkie uśmieszki, kiedy nie było się z czego cieszyć, te ich łagodne szepty, po prostu mnie rozwalało.
No i niedobrze mi się robiło na sam ich widok, nie tylko od zapachu tam panującego. I te wszystkie dzieciaki, mniejsze i większe, które gadały, śmiały się, jakby nie wiedziały, że są chore. No, te to jeszcze były do zniesienia, mogłam pomagać im się myć, ubierać, jeść. Ale było kilka sal, gdzie leżały dzieci pod kroplówkami, niewiedzące nic o bożym świecie. Nie, ja po prostu na to patrzeć nie mogłam. I dlatego postanowiłam, że więcej tam nie pójdę.
– Ale ty się nawet nie wygłupiaj – Jolka, kumpela, z którą mieszkałam, od razu zaprotestowała, gdy jej o tym powiedziałam. – Zalegamy z czynszem już dwa miesiące, wyleją nas, i gdzie pójdziemy, na działki do chłopaków, na takie zimno? A poza tym co, wolisz kiblować?
– A pewnie, że tak – wzruszyłam ramionami. – Nie wiesz, jak tam jest, w tej umieralni.
– Przyzwyczaisz się – odparła Jola. – Te siostry mogą tam wytrzymać, to i ty dasz radę – popatrzyła na mnie z uśmieszkiem.
– Nie takie rzeczy w życiu się robiło, no nie?
Wiedziałam, że pije do naszej pracy w agencji
Ale ja już nie chciałabym nigdy tam wracać, więc poszłam nazajutrz do hospicjum. Zacisnęłam zęby i pomyślałam, że jakoś przetrwam. Byle się nie rozczulać za bardzo, nie przejmować, zresztą zawsze byłam twardą babką. Jakoś przebrnęłam do końca mojej zmiany i właściwie szykowałam się już do wyjścia, gdy do pokoju zajrzała siostra przełożona, Anna.
– Wychodzisz już, Zuza? – spytała tym swoim słodkim głosikiem, uśmiechając się dobrotliwie. – Ale ja mam prośbę do ciebie, żebyś nakarmiła tę dziewczynkę spod piątki.
– Spieszę się, swoje na dziś zrobiłam – odburknęłam niechętnie.
– Odbierzesz sobie tę godzinę jutro – patrzyła na mnie prosząco. – Mamy dzisiaj urwanie głowy, za mało nas jest, wolontariusze nie przyszli – westchnęła. – A ta mała obudziła się właśnie, jest w lepszym stanie, trzeba, żeby coś zjadła, chociaż parę łyżek zupy.
Zgodziłam się, bo co miałam zrobić, nie chciałam zadzierać z przełożoną. Wzięłam z kuchni talerz z zupą, weszłam do piątki, to była izolatka.
Widywałam już tę małą wcześniej, zmywałam tu podłogę
Ale ona wtedy zawsze spała, pod kroplówką. A teraz oczy miała otwarte, wielkie i ciemne, prawie na pół twarzy. W ogóle była strasznie mizerna, wychudzona, jakby życie ledwie się w niej tliło, tylko te oczy były takie pałające, jak dwa kawałki węgla. I patrzyła na mnie tak poważnie, jak dorosły, a ileż ona mogła mieć lat, najwyżej z siedem, tyle pewnie, co moja córka. Usiadłam przy łóżku, uśmiechnęłam się do dziewczynki.
– Mam cię nakarmić – powiedziałam. – Zjesz?
Ale ona nic się nie odezwała, pokręciła tylko nieznacznie głową, ale nawet ten ruch wydawał się sprawiać jej wielką trudność. Jej twarz była pokryta kropelkami potu, wytarłam ją kawałkiem gazy. Odgarnęłam jej z czoła pozlepiane kosmyki wilgotnych włosków. Starałam się prawie nie oddychać, od dziewczynki czuć było nieprzyjemny zapach.
Zorientowałam się, że trzeba jej zmienić pampersa. Wyszłam poszukać siostry Anny, żeby jej o tym powiedzieć. Ale ona tylko popatrzyła na mnie z roztargnieniem, zajęta podłączaniem kroplówki małemu dziecku.
– No to zmień, Zuza, przecież to żadna filozofia – pokręciła głową.
Już miałam jej coś odpysknąć, że ja miałam małą tylko nakarmić i że właściwie jestem już dzisiaj po robocie, ale siostra Anna nie zwracała już na mnie uwagi, zajęta uspokajaniem płaczącego dziecka. Zła jak diabli wróciłam do tej małej. Wstrzymując oddech i prawie na nią nie patrząc, jakoś udało mi się zmienić jej tego pampersa.
Dziewczynka miała przez cały czas zamknięte oczy, wydawało mi się, że śpi. Ale gdy wychodziłam już z izolatki, usłyszałam jej głos.
– Siostro... – szepnęła ledwie słyszalnie.
– Nie jestem siostrą – odparłam niecierpliwie, podchodząc do jej łóżka. – Chcesz jeszcze czegoś?
– Czy w niebie są małpeczki? – wbijała we mnie te swoje ciemne oczyska tak mocno, że aż ciarki mnie przeszły.
– O rany, nie wiem – pokręciłam głową.
Tak mnie zaskoczyła tym pytaniem, że aż przysiadłam na taborecie przy jej łóżku.
– Chciałabym, żeby były – uśmiechnęła się do mnie. – I kucyki, i osiołki – na moment przymknęła oczy, ale zaraz znowu je otworzyła. – Bo ja pójdę do nieba, ja wiem i będę gwiazdeczką… Ale strasznie chciałabym, żeby małpeczki też tam były.
– Rany boskie, jakie znowu małpeczki? – nie wytrzymałam i krzyknęłam. – Co ty wygadujesz? – sądziłam, że mała bredzi w gorączce.
– No takie, jak w zoo – wciąż się uśmiechała. – Chodzę tam z tatusiem często w niedzielę i tam jest taki ogródek z osiołkiem i kucykami, taka jedna pani rozdaje marchewkę dzieciom – zamilkła znowu, jakby zabrakło jej tchu.
A po chwili odetchnęła głęboko.
– Zawsze karmiłam tego osiołka, w szufladzie mam zdjęcia, zobacz sobie, siostro… – wyczerpana, przymknęła oczy.
Podeszłam do stolika i otworzyłam szufladkę, rzeczywiście w środku leżał album ze zdjęciami. Zaczęłam przerzucać karty, na wszystkich fotkach była ta mała – roześmiana, radosna, gdzieś na wakacjach, na łódce, na nartach, przebrana za muchomora na zabawie w przedszkolu. I te fotki z zoo, jak karmi marchewką osła i kucyki, przy niej przystojny facet, pewnie jej ojciec.
Wpatrywał się w nią, jakby wokół niczego i nikogo nie było, jakby to dziecko stanowiło dla niego cały świat
No tak, poznałam, że to był tata dziewczynki, widziałam go tu przecież dzisiaj przed południem, rozmawiał z siostrą Anną. I w tym momencie przed oczyma stanęła mi twarz mojego ojca, takiego, jakim pamiętam go z dzieciństwa. Wiecznie zła, czerwona, napuchnięta od wódy, szukał tylko pretekstu, żeby odreagować na mnie i starszej siostrze swoje pijackie frustracje.
Gdzież on by nas tam zabrał do zoo, albo gdzie indziej. Przez całe moje dzieciństwo, nawet lizaka od niego nie dostałam, tylko wyzywanie od bachorów, kuksańce i uderzenia pasem. Mama, gdy nas broniła, też obrywała… A właśnie, na żadnej z tych fotek małej nie zobaczyłam kobiety, matki dziewczynki. Tylko ten ojciec i jacyś wapniacy, pewnie dziadkowie.
– Mamusia już jest gwiazdeczką na niebie – usłyszałam szept małej, jakby czytała w moich myślach. – Urodziła mnie, a potem poszła do nieba.
Odłożyłam album do szuflady, spojrzałam na nią, jej twarz znowu lśniła od potu, mówienie sprawiało jej wielki wysiłek.
Wycierając jej policzki i czoło, poczułam jak serce dziwnie mi zabiło
Ta mała miała wszystko, żyła w luksusie, kochający ojciec chodził z nią do zoo, jeździł na wakacje, a teraz leżała tutaj, pod kroplówką i jej dni, tak jak wszystkich innych dzieci w hospicjum, były policzone.
– Chciałabym w niebie karmić osiołka – szepnęła dziewczynka. – Chciałam spytać tatusia, kto mi tam da marchewkę dla niego, ale tatuś do mnie już nie przychodzi – skrzywiła się, jakby coś ją zabolało. – Nie kocha mnie już chyba, bo on nie chce, żebym była gwiazdeczką.
Nie mogłam tego dłużej słuchać. Zawsze byłam twardzielką, nieskłonną do łez, byle czym się nie wzruszałam. Ale słuchając tej małej, patrząc na jej twarzyczkę, poczułam, jak w gardle mnie coś dławi. No przecież nie rozkleję się tutaj, przy tej smarkuli, której zachciało się osiołka w niebie.
Wypadłam na korytarz. Ale coś dziwnego się ze mną działo, osłabłam chyba czy co… Nogi uginały się pode mną, musiałam oprzeć się o ścianę. A potem, wchodząc na schody, poszukałam ręką poręczy. I wtedy go zobaczyłam. Tego mężczyznę z fotografii, ojca dziewczynki, od której przed chwilą wyszłam. Stał przy oknie, z głową nisko pochyloną, oparty dłońmi o parapet, czołem dotykał szyby. Jego ramiona w drogiej, wełnianej marynarce drżały. A potem, potrząsając głową, schował twarz w dłoniach, prawie słyszałam jego szloch…
Zrozpaczony ojciec, który nie potrafił zapanować nad płaczem, nie wstydził się rozpaczy, swoich niemęskich łez…
Mój ojciec nigdy nie zapłakał, nawet, gdy mama umarła, bo takiemu twardzielowi, jakim on był, nie uchodziło takie zachowanie. On płakał tylko wtedy, gdy rozczulił się nad kieliszkiem wódy. Nie wiem, co mi się wtedy stało. Zgłupiałam czy co, nigdy przedtem tak się nie zachowywałam, żeby podbiegać do obcego faceta, obejmować go, przytulać. No, musiało mi chyba nieźle odbić.
– Wiem, że panu jest ciężko – powiedziałam, obejmując go. – Proszę nie płakać, proszę iść do córki…
– Nie mogę – spojrzał na mój biały fartuch. – Niech mnie siostra zrozumie, nie dam rady tam iść, ja się boję, że ona umrze mi na rękach… – szlochał jak rozhisteryzowana kobieta. – Ona w każdej chwili może odejść, a ja nie potrafię tego udźwignąć, przejść przez to jeszcze raz, nie zniosę tego, Justynka jest dla mnie wszystkim…
– Jaka Justynka? – nie zrozumiałam go, bo na dźwięk tego imienia natychmiast pomyślałam o swojej córce, poczułam jakieś irracjonalne przerażenie, że to ona właśnie umiera.
– Moja córeczka, ona odchodzi – powiedział cichym, rozpaczliwym tonem. – A ja nie umiem się z tym uporać.
A więc to nie moja Justynka umierała, poczułam taką niesamowitą ulgę, że znowu mi się słabo zrobiło. Boże, a gdybym teraz to ja była na jego miejscu…
– Niech pan do niej idzie, ona czeka na pana – objęłam go mocno, przytuliłam twarz do jego marynarki. – Proszę jej powiedzieć, że w niebie są małpeczki, jest osiołek i kucyki i na pewno jakaś pani będzie rozdawać marchewkę dla nich – sama nie wiedziałam, skąd mi się brały te wszystkie ciepłe słowa. – I że mamusia będzie z nią chodzić do zoo, że ona tam czeka na nią i wszystko będzie dobrze… – zamilkłam, sama nie mogłam dalej mówić, łzy mnie dławiły.
A facet przygarnął mnie mocno, uścisnął
Czułam zapach dobrej wody i jego łzy na swoim czole.
– Dziękuję, siostro – nabrał głęboko powietrza. – Dziękuję, nawet pani nie wie, ile pani dla mnie dzisiaj zrobiła… – ucałował mnie w oba policzki. – A przede wszystkim dla mojej Justynki – szybkim krokiem poszedł w stronę izolatki, gdzie umierała jego córka.
A ja odwróciłam się, bo poczułam, jak czyjś wzrok mnie ściąga. To patrzyła siostra Anna, z głębi korytarza, uśmiechała się. Podeszłam do niej.
– Słyszałam, jak rozmawiałaś z ojcem Justysi – objęła mnie i ucałowała. – Zrobiłaś coś, czego mnie się nie udało zrobić, przeprowadziłaś go ponad strachem przed śmiercią… – pokręciła głową ze szczerym uznaniem. – A to nie każdemu się udaje.
– Ale dlaczego? – spytałam głupio.
– No, jesteś dobrym człowiekiem – odparła. – Tylko jeszcze o tym nie wiedziałaś, Zuza.
– Przestraszyłam się w pewnej chwili, wiem, że to głupie – pokręciłam głową. – Ale przez moment wydawało mi się, że on mówi o mojej córce, o Justysi… I że to ona umiera – rozpłakałam się, całe napięcie tych ostatnich chwil znalazło ujście we łzach.
Siostra Anna przytuliła mnie, głaskała po włosach, pozwalała mi tak trwać, dokąd się nie uspokoiłam.
– Jesteś dobrym człowiekiem – powiedziała w końcu łagodnie i tym razem jej ton mnie wcale nie wkurzył. – I jeszcze możesz być dobrą matką.
Wyszłam z hospicjum, a nogi miałam jak z waty. Pomimo zimna musiałam na chwilę przysiąść na ławce, zebrać siły, dopiero teraz poczułam zmęczenie i ciężar tej ostatniej godziny. Tyle się wydarzyło, to było dla mnie jak coś z innego świata. I nagle serce mi drgnęło, pomyślałam, że gdy jutro przyjdę na zmianę, tej Justynki może już nie być. I natychmiast pojawiła się inna myśl, o innej Justynce, mojej córeczce.
I chociaż dotąd wydawało mi się, że nie jestem jej potrzebna, że jej lepiej beze mnie, z tatą i dziadkami, to przecież….
Ja wciąż byłam jej mamą i kochałam ją, tylko dotąd to do mnie nie dotarło
I nie byłam jeszcze gwiazdeczką na niebie, tak jak mama tamtej Justynki. I mogłam iść z córką do zoo, na pewno i u nas jest osiołek, którego mogłybyśmy karmić marchewką. Jeszcze nie było za późno, żeby to wszystko zmienić. A przede wszystkim, żeby zmienić siebie, żebym nie była dla mojego dziecka nigdy tylko wspomnieniem. Musiałam trafić tu, do tego hospicjum, żeby to zrozumieć. Sięgnęłam do kieszeni, wyjęłam komórkę, odetchnęłam głęboko i wybrałam numer mojego byłego.
– Cześć, Andrzej, to ja Zuza, dzwonię, żeby ci powiedzieć…
Zuzanna, lat 28
Czytaj także:
- „Córka z tęsknoty przebrała misia w ubrania taty, żeby czuć jego obecność. Na ten widok pękło mi serce”
- „Żona zmusza naszego wrażliwego syna do brutalnego sportu, bo to >>kształtuje charakter
- „Córka jest wrażliwa, więc gdy jej chomik umierał, podmienialiśmy go na nowego. To błąd, ale nie chcemy złamać jej serca”