„Mikołaj miał 6 lat i nie mówił. Wszyscy myśleli, że ma autyzm. Wnuczek potrzebował miłości, której nie dali mu rodzice"
„Gdy przyjechał, bał się wysiąść z samochodu, a po kilku miesiącach nie chciał od nas wyjeżdżać. Nikt się nie spodziewał, że po tym czasie nasz wnuk z autystycznego, wycofanego chłopca przemieni się w żywe ciekawskie dziecko".
- redakcja mamotoja.pl
Marcin wpadł wieczorem bez uprzedzenia. Podjechał tym swoim czarnym, szpanerskim bmw od frontu, więc nawet się nie zorientowaliśmy, że ktoś nas odwiedza; dopiero kiedy przechodził przez furtkę, dobiegło nas na tarasie za domem radosne szczekanie.
– Swój idzie – mruknąłem, nawet nie wyjmując fajki z ust, a moja żona Grażyna zakomunikowała światu i przybyszowi:– Na tarasie!!!
Za chwilę nasz jedyny syn wyłonił się zza rogu. Przysiadł koło donicy z lawendą:
– Sprawę mam... – zaczął.
Westchnąłem ciężko, bo z doświadczenia wiedziałem, że taki wstęp dobrze nie wróży.
Wiedzieliśmy, że Marcin się rozwodzi. Jego żona żądała horrendalnych pieniędzy za to, że zostawi mu dziecko. Podejrzewam, że i tak by nie chciała zabrać Mikołaja ze sobą – była matką z przypadku i właśnie tak się zachowywała – ale miała haka na Marcina. Bo ten kochał syna, choć nie była to łatwa miłość.
Lekarze zdiagnozowali u naszego wnuka jakąś formę autyzmu, chociaż nie wszyscy byli zgodni, że właśnie dlatego sześcioletnie dziecko jeszcze nie mówiło. Ponadto Mikuś był ekstremalnym niejadkiem, podobno „uczulonym” niemal na każde pożywienie, poza lodami i frytkami. Interesująca alergia...
Tak czy siak, naprawdę wymagał opieki. A z racji niezbyt pokojowego rozstania rodziców atmosfera w ich domu była mocno napięta, więc nasz syn zaproponował, żebyśmy wzięli Mikołaja do siebie. Do czasu, aż wszystko się jakoś ułoży. To znaczy – aż się rozwiodą.
– W porządku, przywieź małego do nas – uznaliśmy z żoną.
– Prawdę mówiąc, już go przywiozłem. Wiedziałem, że mogę na was liczyć…
– A gdzie on jest? – zapytała Grażynka.
– W samochodzie. Nie chciał wysiąść, bo bał się psa – wyjaśnił Marcin.
Poszliśmy po małego wszyscy. Pies też. Dotarłem do auta pierwszy i otworzyłem drzwi na oścież. W środku siedział Mikołaj i wyglądał jak kupka nieszczęścia. Ostatnio widziałem go w Wigilię; od tamtej pory jeszcze bardziej zmizerniał, co wydawało się prawie niemożliwe. Patrzył tępym wzrokiem w podsufitkę.
Obróciłem się na pięcie.
– Ty! – krzyknąłem na psa. – Siadaj!
Wilczur natychmiast posłusznie przysiadł na zadnich łapach.
– Ty! – zwróciłem się do wnuka – Wysiadaj.
Malec po chwili wahania wygramolił się z fotelika i niepewnie stanął przy aucie.
– To jest Robak – oznajmiłem Mikusiowi, wskazując na psa. – Nazwaliśmy go tak, bo był najmniejszy z miotu i gdy twoja babcia go zobaczyła, powiedziała: „Ten wygląda jak robak, weźmy go, inaczej będzie z nim kiepsko”.
Potem zwróciłem się do psa:
– To jest Mikołaj. Będzie z nami mieszkał, a ty będziesz się nim opiekował, żeby nie wlazł gdzieś, gdzie może mu się stać coś złego.
Pies szczeknął potakująco i podszedł do dzieciaka. Polizał go po twarzy z takim zapałem, że mały aż się cofnął. Robak siadł tuż przed nim i przekrzywił łeb.
– Możesz go pogłaskać – rzuciłem do wnuka. – Śmiało, on tylko wygląda groźnie.
Chłopiec najpierw z obawą przejechał ręką psu po głowie, a potem, w przypływie jakiejś pierwotnej siły wzajemnego przyciągania się istot, przytulił się do wyraźnie zadowolonego wilczura. Pies tak energicznie zamachał ogonem, że aż żwir z podjazdu uniósł się w powietrze.
– No i już się nie boi, prawda? – uśmiechnąłem się do syna, który odetchnął z ulgą.
– Widzę, że nie będzie mu tu źle i że ciągle znacie się na dzieciach. Pewnie lepiej niż ja – dodał samokrytycznie.
Wokół były ciekawsze rzeczy niż w telewizji
Mikołaj był bardzo zmęczony, więc moja żona pościeliła mu łóżko w naszym jedynym pokoju gościnnym. Marcin pojechał już do siebie, a my dokończyliśmy nasze wieczorne rytualne siedzenie na tarasie. Nie musieliśmy nic mówić, bo znaliśmy się wystarczająco długo, żeby nie potrzebować słów.
Nazajutrz rano obudził mnie zapach jajecznicy. Zszedłem na dół, po drodze sprawdzając, czy w pokoju gościnnym śpi nasz nowy domownik, ale dzieciak zdążył już wstać. Teraz siedział za stołem w kuchni i wcinał jajecznicę na wiejskiej kiełbasie, aż mu się uszy trzęsły. Warujący obok stołka Robak śledził każdy ruch Mikołajowego widelca do ust.
– Ej, a dla mnie wystarczy tych pyszności? – udałem zaniepokojonego.
– Wystarczy, wystarczy... – mruknęła Grażynka. – Jak mam znów dwóch mężczyzn w domu, gotuję więcej. Bez obaw!
– Nie widziałem, że Mikołaj to taki amator wiejskiej jajecznicy.
– On też nie wiedział, dopóki nie spróbował. Postawiłam przed nim pełny talerz, dałam widelec i powiedziałam: „Zjedz, ile dasz radę, albo nie jedz wcale”. Nie zmarnuje się, bo Robak też lubi jajka.
Szturchnąłem wnuka porozumiewawczo w ramię, a on spojrzał na mnie roziskrzonymi oczami.
– No proszę, co robi odrobina rywalizacji... – zauważyłem.
Po śniadaniu poszliśmy na taras, aby wypić poranną kawę. Przed Mikołajem Grażyna postawiła dymiącą filiżankę z kawą zbożową. I tak sobie siedzieliśmy, patrzyliśmy na piękną przyrodę, która nas otaczała. I – jak co rano – cieszyliśmy się z tego, co mamy
A było z czego, bo nasze gospodarstwo znajdujące się w otulinie puszczy było naprawdę urokliwe. Składał się na nie piętrowy dom zbudowany ponad sto lat temu, a do tego ogród, sad, kilka uli z pszczołami, stajnia na osiem stanowisk, dwa padoki (jeden piaszczysty z przeszkodami, drugi większy, trawiasty) i ogromny kawał łąki, za którą rozpościerało się pole obsiane owsem.
Grażynka prowadziła dom i zarządzała ludźmi, bo lubiła i umiała to robić. Przez nasze gospodarstwo przewijało się całkiem sporo ludzi; prowadziliśmy mały pensjonat dla koni, więc do pracy przychodzili chłopcy stajenni, którym za każdym razem trzeba było wyznaczać obowiązki na cały dzień, a potem nakarmić ich i napoić. Ja często jeździłem na „wizyty domowe”, bo wiejski weterynarz raczej w gabinecie nie pracuje... Na szczęście nie byłem wzywany codziennie, choć czasami zdarzały się takie dni i noce, że wracałem wykończony.
Kiedy wypaliłem do końca fajkę, wstałem i kiwnąłem na Mikołaja
– Chodź, chłopie, obejrzysz sobie wszystko i znajdziemy ci jakieś zajęcie, bo u nas nie ma telewizora, a nikt nie chce, żebyś się nudził.
Mikołaj szybko przełknął ostatni łyk swojej kawy i zerwał się na równe nogi. Pilnujący go przez cały czas Robak natychmiast też się podniósł, gotowy do obchodu.
Każda ludzka istota (i nie tylko) tego potrzebuje
Najpierw ogródek. Tam z dumą zaprezentowałem wnukowi moje zioła, które rosły dosłownie wszędzie. Mięta, melisa, oregano, szałwia, bazylia, tymianek, rozmaryn... Przyznam nieskromnie: miałem tu wszystko, co potrzebne jest do gotowania, żeby potrawy smakowały albo żeby napar zdrowotny zrobić.
Gadałem jak nakręcony, bo chyba po raz pierwszy mogłem się tak bez skrępowania pochwalić, no i znalazłem dobrego słuchacza. Mikołaj faktycznie nie mówił, ale to nie znaczyło, że jest jakoś upośledzony w zakresie komunikacji. Słuchać w każdym razie umiał. Gdy zaś chciał o coś zapytać – a pytał bardzo często – to pokazywał paluszkiem i patrzył na mnie z uniesionymi brwiami, a ja objaśniałem, że na przykład tymianek doskonale nadaje się do flaków oraz do picia jako herbatka przeciwdziałająca kaszlowi i bólowi gardła.
Potem poszliśmy do koni. Tu chłopak zdradził nieco lęku, bo w końcu zwierzaki małe nie są, więc trzymał się przezornie tuż za mną, mocno obejmując przy tym Robaka.
Pokazałem małemu jeszcze stodołę, gdzie stały narzędzia i maszyny, a na koniec wylądowaliśmy w sadzie. Tu zebraliśmy kilka jabłek, które włożyłem Mikołajowi do koszulki, pokazując uprzednio, jak ma trzymać ręce, żeby jak najwięcej owoców zmieściło się w tak zaimprowizowanym „koszyczku”. Kiedy wracaliśmy do domu, a wnuk kroczył dumny jak paw i już wcale nie przypominał zalęknionego malca, który przyjechał do nas poprzedniego dnia – zrozumiałem, że człowiekowi – bez względu na to, ile ma lat, sześć czy sześćdziesiąt – tak naprawdę do szczęścia potrzeba tylko jednego: żeby ktoś go kochał i doceniał.
Mijały dni i tygodnie
Pogoda dopisywała, nasze nastroje też. Chłopak przytył ze trzy kilogramy, opalił się, a włosy, do tej pory szaro-blond, wypłowiały mu na słońcu i przypominały teraz wiecheć świeżej słomy.
Mikołaj od rana do nocy urzędował na dworze, cały czas z psem u boku, i zawsze robił coś pożytecznego. Obserwowałem go dyskretnie, nie mogąc się nadziwić, jak bardzo jest podobny do swojego ojca, przynajmniej z czasów, zanim Marcin przeprowadził się do miasta, żeby tam mieszkać i pracować. Zanim ruszył na podbój świata – jak mówił żartobliwie, gdy przed laty pakował swoje rzeczy...
Uśmiechnąłem się do tych wspomnień. I znów, po raz nie wiem już który, nie mogłem się oprzeć refleksji, że mój syn chyba jednak świata nie podbił... Czego niby tutaj u nas brakuje do życia w spokoju i szczęściu? Telewizora? Przecież co wieczór opowiadałem mu, tak jak teraz Mikołajowi, bajki; obaj najbardziej lubili opowiastki o zwierzętach zmyślane przeze mnie na poczekaniu. Pieniędzy?
A na co tu komu pieniądze, zwłaszcza w takich ilościach, jakie zarabiał mój rzeczywiście bardzo przedsiębiorczy syn? I, najważniejsze: jaką cenę przyszło mu za te pieniądze zapłacić...
Dobra wiadomość spotkała się z ostrym protestem
Mikołaj, dzięki talentowi kulinarnemu Grażynki, którego nigdy nie mogłem się nachwalić, odzyskał u nas apetyt. Mało powiedzieć: odzyskał – on po prostu pochłaniał jedzenie, aż mu się uszy trzęsły. Smakowało mu wszystko: i zraziki, i bitki, i pieczona szynka. Racuchy z jabłkami i słodką śmietaną zjadał w ilościach kosmicznych.
A jak zrywał pomidory! Niczym natchniony ogrodnik. Podpowiedziałem mu najlepszy sposób – zawsze trzeba obejrzeć krzaczek i wybrać jeden najładniejszy pomidorek, taki, którego miałoby się ochotę schrupać zaraz po zerwaniu. Mikołaj bezbłędnie sięgał zawsze po te najładniejsze.
Marcin zadzwonił kilka razy, najpierw zdając relację z – jak to mówił – „pola walki”, a dopiero potem pytając o Mikołaja. Kiedy nastała jesień, nasz syn odwiedził nas ponownie.
Robak nawet nie warknął, choć na pewno słyszał samochód. Był jednak zbyt zajęty – razem z Mikołajem szukali mszyc na różach, żeby mi pokazać, gdzie trzeba popryskać krzewy moim specjalnym wywarem z tytoniu. Grażyna gotowała obiad, a ja, siedząc na tarasie, przeglądałem spis lekarstw, po które musiałem podjechać następnego dnia do miasta.
– Bitwa zakończona! – obwieścił mi z triumfem Marcin, padając na fotel obok mnie.
Grażynka wyszła z domu, wycierając dłonie w fartuch. Marcin zaczął opowiadać o szczegółach rozwodu, które – prawdę mówiąc – niespecjalnie mnie interesowały, więc słuchałem jednym uchem, zerkając cały czas na Mikołaja urzędującego przy różach. Kiedy syn skończył opowiadać, a wnuk skrupulatnie sprawdził wszystkie różane krzewy, nareszcie stanęli naprzeciwko siebie. Obaj zdumieni. I jakby onieśmieleni czy wręcz przestraszeni.
– Czy to jest mój mały, grzeczny synek? – zapytał wreszcie Marcin. – Bo mam dobrą wiadomość: możemy wracać do domu.
Aż mnie ścisnęło w dołku, a Grażynka usiadła z ciężkim westchnieniem. Niby wiedzieliśmy, że ta chwila nadejdzie, ale na pewne rozstania człowiek nigdy nie jest przygotowany. Na to, co stało się potem, też nikt z nas nie był przygotowany.
– Ja... zostaję... – wydukał Mikołaj.
To były pierwsze słowa, jakie wypowiedział przy mnie! Oczywiście się wzruszyłem.
Za to Marcina po prostu zatkało.
– Ale... jak to? – wybąkał po chwili.
– Ja... zostaję... tutaj! – ciągnął malec całkiem wyraźnie, z lekka tylko się zacinając, jakby szukał w głowie odpowiednich słów. – Zostaję... z babcią – wskazał na Grażkę, która głęboko wciągnęła powietrze do płuc. – I z dziadkiem – pokazał palcem w moją stronę, a mnie jakby coś do oka wpadło, bo na gwałt zacząłem szukać po kieszeniach chusteczki. – I z Robakiem! – zakończył, po czym odwrócił się na pięcie i odmaszerował w stronę warzywniaka, żeby zebrać pomidory na kolację.
Czegoś takiego nikt z nas się nie spodziewał!
– To on mówi?! – sapnął Marcin zdumiony.
– Chyba tak – odparła niepewnie Grażyna. – Wprawdzie dzisiaj odezwał się przy nas po raz pierwszy, ale podejrzewam, że jak już zacznie, to potem pójdzie z górki...
– I co teraz? – spytał Marcin, a w jego głosie brzmiały i radość, i rozterka, bo najwyraźniej nie uśmiechało mu się zabieranie małego siłą.
– Cóż, nie masz innego wyjścia, jak wrócić do domu rodzinnego – oświadczyłem. – Jeżeli chcesz być ze swoim synem, musisz się tutaj przeprowadzić. Bo Mikusia stąd nie ruszysz bez dużej awantury.
– To małe, milczące dziecko, dużej awantury nie przewiduję... – skrzywił się.
– Ale ja nie miałem na myśli jego, tylko mnie i mamę. Z naszej strony możesz się spodziewać gigantycznej awantury. Zobacz, Mikołaj w parę tygodni zmienił się nie do poznania. I będzie się zmieniał cały czas na lepsze, jeśli tylko dasz mu szansę.
– Ale tato – oponował Marcin – przecież ja mam firmę w centrum miasta. Stąd to kawał drogi, czterdzieści pięć minut jazdy jak nic.
– A ile tkwisz w korkach? Mały niedługo idzie do szkoły. Jadąc do miasta i z miasta, będziecie mogli pogadać. Jak ojciec z synem.
– A co ja zrobię z mieszkaniem?
– Sprzedasz – odparła moja najmądrzejsza na świecie żona. – A pieniądze dołożysz do remontu strychu, bo tylko tam mamy miejsce na dodatkowy pokój. No i przydałoby mi się kilka nowych sprzętów do kuchni, bo jeśli mam gotować prawie jak dla pułku wojska, to ta stara kuchenka nie da rady...
Zygmunt, 71 lat
Czytaj także:
- „Moja 17-letnia córka wpadła. Musieliśmy zająć się wnuczką, bo młoda mama wolała imprezy i alkohol"
- „Urodziłam dziecko z gwałtu, bo rodzice nie zgodzili się na aborcję. Gdy patrzę na twarz Adrianka, widzę mojego oprawcę"
- „Moja córka znalazła mi męża. Gdyby nie jej problemy w szkole, nigdy nie poznałabym mojej wielkiej miłości"