Reklama

Czarek mimo dawno przekroczonej czterdziestki wyglądał doskonale, chyba nawet lepiej niż za młodu, chociaż trzeba przyznać, że zawsze był wybitnie przystojny. Stał w przedpokoju, wkładając kurtkę.

Reklama

– Znowu wychodzisz? – znajome uczucie niepokoju podeszło falą do gardła.

Wiedziałam, co odpowie, to co zawsze.

– Idę na siłownię – zerknął do lustra, w którym napotkał mój wzrok.

Od niedawna tylko w ten sposób patrzył mi w oczy. Byłam pewna, że kogoś sobie znalazł. Z taką aparycją nie musiał się nawet wysilać. Pierwszy raz pożałowałam, że wybrałam na męża takiego przystojniaka, na moich oczach spełniało się proroctwo Urszuli.

Potrzebował kogoś takiego jak ja

Dwadzieścia lat temu na nasze wesele przybyła zła wróżka. Ukrywała się pod postacią Urszuli, osoby zwanej ciotką, chociaż stopień pokrewieństwa pozostawał bardzo daleki. Nie dociekałam, kto i dlaczego ją zaprosił, byłam tak zaaferowana ślubem, że miałam w nosie wszystkie Urszule świata.

– Obyś nie zaznała przekleństwa posiadania zbyt przystojnego męża – rzekła w ramach składania mi poślubnych życzeń.

Przyjrzała mi się kontrolnie ze źle skrywaną dezaprobatą i pokiwała głową, upewniając się, że istotnie, jestem brzydsza od Czarka.

Coś w tym było, moja uroda należała do „interesujących”, jego była bezdyskusyjna, w dodatku powalająca. Czaruś był z niego, teściowie dobrze wybrali mu imię.

Podobał mi się, ale nie miałam kompleksów na jego tle i nie zamierzałam dziękować na kolanach, że zwrócił na mnie uwagę. Po kilku miesiącach intensywnego związku oswoiłam się z tym, że mam superprzystojnego chłopaka, który zwraca uwagę otoczenia. Całkowicie na mnie polegał, potrzebował kogoś silnego i ja właśnie taka byłam.

Nie wydawał mi się zbyt przystojny, za to z czasem zaczęłam dostrzegać, że mój Czaruś wymaga prowadzenia i pomocy w załatwianiu spraw, które go przerastały. Sporo ich było, ale kochałam go i miałam do niego świętą cierpliwość. W naszym związku to ja nosiłam spodnie, które płynnie wymieniałam – kiedy było trzeba – na matczyną spódnicę. Udało mi się wymóc na mężu dokończenie studiów, dopingowałam go i utrzymywałam, dopóki nie został inżynierem. Teść gratulował mi po cichu sukcesu, jemu nie udało się we właściwym czasie przemówić synowi do rozumu. Kiedy Czarek dostał dyplom, wyraźnie okrzepł i jakby wydoroślał. Tytuł inżyniera dobrze mu zrobił, a ja powitałam zmianę z radością. Byłam już trochę zmęczona trzymaniem wszystkiego w garści, nawet najsilniejsza kobieta chciałaby czasem móc zdać się na partnera. Byłam w ciąży i czułam, że potrzebuję Cezarego w roli opiekuna.

Wytknął mi, że przytyłam

Mąż niezbyt dobrze spełniał się w tej roli, nie rozumiał, czego się od niego żąda, ale miał dobre chęci i starał się, jak umiał. Więcej nie mogłam od niego oczekiwać. Rozpuściłam go, zdejmując mu z głowy kłopoty i nie wymagając zbyt wiele. Wiedziałam, jaki był, i godziłam się z tym, bo mi to wówczas nie przeszkadzało. Byłam w pełni sił i doskonale sobie ze wszystkim radziłam. O tym, że popełniłam błąd, przekonałam się, kiedy organizm odmówił mi posłuszeństwa.

Mówią, że ciąża to nie choroba, ale ja swoją wspominam jak najgorszą niemoc, która odebrała mi siły. Było mi na zmianę słabo i niedobrze, musiałam leżeć i tak dotrwałam do szóstego miesiąca. Wtedy poczułam się odrobinę lepiej, chociaż nie za bardzo, żeby mi się w głowie nie przewróciło.

Och, jak Czarek mnie wtedy irytował! Nie potrafił się mną zająć, nie umiał przygotować ciepłego jedzenia, o sprzątaniu chyba nawet nie słyszał. Tkwił przy mnie pełen współczucia i tak przerażony moim stanem, że starałam się go pocieszać. Żeby nie teściowa, która przyjechała na ratunek, zginęłabym marnie pod opieką Czarka.

Urodziłam Łukaszka i natychmiast stanęłam na nogi. Wzięłam się do roboty, zapędzając męża do obowiązków, co przyjął ze zdziwieniem, ale nie protestował. Nawet taki czaruś jak on rozumiał, że przyjście na świat dziecka wiąże się ze zmianą stylu życia. Cezary miał problem z czym innym.

– Przytyłaś, kochanie – wytknął mi trzy miesiące po porodzie. – Planujesz zrzucić zbędne kilogramy? Zapiszmy się razem na siłownię, będę cię dopingował.

Nie obraziłam się na niego, wprost przeciwnie, uznałam nietaktowną uwagę za przejaw troskliwości.

Wykupiliśmy karnety, podrzuciliśmy Łukaszka dziadkom i wtedy zrozumiałam, że palnęłam głupstwo. W siłowni jedna ściana wyłożona była lustrami bezlitośnie obnażającymi prawdę. Przy Cezarym wyglądałam jeszcze gorzej niż w pojedynkę. Moja nietuzinkowa, lekko dyskusyjna uroda zginęła przytłoczona dodatkowymi kilogramami.

Zrozumiałam, co miała na myśli ciotka Urszula. Klątwa przystojnego męża zaczynała działać.

Wmówiłam sobie, że od tego, czy odzyskam dawną sylwetkę, zależy trwałość naszego małżeństwa. Głupie, ale niepokoiły mnie spojrzenia, które rzucał Cezary, kiedy myślał, że nie widzę. Nie było w nich żaru uczuć, raczej zdziwienie, które – jak się obawiałam – lada chwila mogło przerodzić się w niesmak.

Był skupiony wyłącznie na sobie

Po kilku miesiącach ciężkiej harówki udało mi się wrócić do dawnej wagi. Zapomniałabym o wszystkim, gdyby nie zdrowotny pech. Coś się ze mną działo, źle się czułam i znowu zaczęłam przybierać na wadze, mimo że pilnowałam, co jem.

Cezarego wyraźnie irytowały moje dolegliwości. Miał żelazne zdrowie, nawet katar się go nie imał. Cierpliwości wystarczyło mu na trudną ciążę, połóg i moje wielomiesięczne dochodzenie do formy. Wszystko, co było ponad to, uważał za grubą przesadę.

– Weź się w garść, prowadź zdrowy tryb życia – doradzał mój fit mąż, który nadal regularnie korzystał z siłowni.

– To nie moja wina, coś się ze mną dzieje – rozpłakałam się dotknięta brakiem zrozumienia ze strony najbliższej osoby.

– To pewnie nerwy – zawyrokował z nieco mniejszą pewnością siebie.

Prawie nigdy się nie rozklejałam, jeśli płakałam, coś musiało być na rzeczy.

Zrobiłam badania i okazało się, że mam hashimoto.

– Nieuleczalna choroba tarczycy? – przestraszył się Cezary.

– Masz się za nieśmiertelnego? Ludzie chorują, ciebie też to może spotkać – zezłościłam się. – W dodatku jesteś źle poinformowany, hashimoto się leczy, można z tym dość komfortowo żyć.

Uspokoił się, a potem przyzwyczaił, że ma chorowitą żonę. Dotarło do mnie, że nie bardzo mogę na niego liczyć. Mój piękny Adonis najbardziej kochał swój idealny wizerunek. Skupiony wyłącznie na sobie nie mógł wiele z siebie dać.

Żadne małżeństwo nie jest idealne, pocieszałam się, mogło być gorzej. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu przyjaciółki, które zazdrościły mi przystojnego męża, i rodzina, uważająca Cezarego za dobrego, oddanego mi faceta.

Tymczasem oddalaliśmy się od siebie, zachowując pozory zgodnego stadła. Czarek dbał o formę, uprawiał sporty, rzeźbił ciało na siłowni, ja dbałam o resztę, czyli dziecko, męża i dom. Od czasu do czasu Czarek rzucał mi okruch dawnej miłości i to musiało wystarczyć.

Nie wiem, kiedy przestałam go kochać, pozostało przyzwyczajenie. Był dobrym ojcem dla Łukaszka, zachowywał wszelkie pozory, ale od dawna przeczuwałam, że kogoś ma.

Może teraz trochę spokornieje…

Często wychodził wieczorami, jak twierdził, do siłowni. Wracał po dwóch–trzech godzinach, więc może mówił prawdę. Nigdy nie zniżyłam się do tego, by go śledzić.

Pewnego wieczoru Czarek niespodziewanie zatelefonował.

– Przyjedziesz po mnie? – poprosił. – Zaliczyłem kontuzję. Nie mogę się ruszyć, strasznie bolą mnie plecy. Chyba wypadł mi dysk.

Znalazłam go ułożonego na materacu z głową na kolanach atrakcyjnej dziewczyny odzianej w obcisły strój do ćwiczeń.

– Lucyna, moja osobista trenerka – mruknął, widząc, że się jej przypatruję.

– Widzę, że osobista – odcięłam się.

W Lucynę jakby piorun strzelił. Wstała, odkładając gwałtownie głowę swojego… podopiecznego.

– Chcesz jechać do domu czy wolisz zostać w swojej ukochanej siłowni? – spytałam złośliwie.

– Do domu – odparł pokornie, omijając wzrokiem osobistą trenerkę.

Ból pleców skutecznie unieruchomił Cezarego. Mąż zyskał czas na rozmyślania nad kruchością zdrowia, które – jak myślał – jest mu dane na zawsze.

Goniłam go do ćwiczeń i na rehabilitację, czemu się opierał, twierdząc, że strasznie cierpi. Wolał leżeć, ale byłam nieugięta, jak wtedy gdy namawiałam go na dokończenie studiów.

Raz czy dwa zadzwoniła do Czarka Lucyna, ale szybko ją spławił.

– Nie wrócę już na siłownię – powiedział. – Znajdę bezpieczniejszą formę ćwiczeń. Zdrowie jest jedno, nie można go nadwerężać.

Przytaknęłam, starając się ukryć, jak bardzo mnie rozbawił.

Cezary na własnym grzbiecie wyniósł z siłowni kolejną życiową mądrość, która być może przyda się nam w małżeństwie. Będzie miał więcej zrozumienia dla moich dolegliwości, no i Lucyna odeszła w niebyt. Nie wiem, czy to cokolwiek gwarantuje, ale jestem gotowa spróbować.

Marzena

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama