„Nasza Marysia przepadła, a my traciliśmy zmysły. Tamtej nocy nagle poczułem mdłości i zrozumiałem, że stało się coś okropnego”
Moja córka była dla mnie najważniejsza, choć niełatwo żyć z nastolatką. Kiedy jej zabrakło, chciałem zrobić wszystko, byle tylko ją odzyskać. Odzyskałem, ale zupełnie inaczej, niż bym chciał.
- redakcja mamotoja.pl
Marysia. To imię – takie klasyczne, normalne – zupełnie nie pasowało do jej zbuntowanego ducha. Dlaczego dopiero po jej zaginięciu dotarło do mnie, co straciłem? Wcześniej mówiłem, że była trudnym dzieckiem, a przecież dziecko nie może być trudne. Trudne są zadania matematyczne, dziecko bywa zagubione. Nigdy trudne.
Zniknęła dokładnie pięćset czterdzieści dwa dni temu. Wyszła z domu tak jak zawsze. Piętnaście minut po siódmej, ubrana w tę swoją brzydką, zieloną, neonową kurtkę z nadrukowaną kolorową czaszką. Dwa dni wcześniej ja i moja żona strasznie się z nią pokłóciliśmy. Marysia, z jakiegoś tylko sobie znanego powodu, postanowiła ogolić głowę i wyglądać jak wariatka. Ależ się wtedy wściekłem. Pierwsze, o czym pomyślałem – jak ja teraz wyjdę z nią do sklepu? Wszyscy będą się gapić i wyśmiewać. Jak ja mogłem tak pomyśleć?
Czy pamiętałem dzień jej narodzin? Co wtedy robiłem? Z kim rozmawiałem? Czy czułem, że w moim życiu dzieje się coś wyjątkowego? Nawet nie pamiętam, jak wyglądała jako noworodek. No ale przecież wszystkie niemowlaki są podobne, próbowałem się tłumaczyć.
Usprawiedliwiałem się codziennie, od chwili gdy dotarło do mnie, że już nigdy jej nie zobaczę…
Przez kilka dni łudziliśmy się z żoną, że to zaginięcie to jej kolejny wybryk. Myśleliśmy, że może chce nas ukarać. Zwłaszcza mnie. Utrzeć nosa wrednemu, sztywnemu tatuśkowi. Komisarz, któremu zgłosiliśmy zaginięcie, powiedział, że nastolatki często uciekają, a potem wracają do domu całe i zdrowe.
– Tak, na pewno uciekła. Specjalnie, żeby doprowadzić mnie do szaleństwa – mówiłem żonie. – Już ja jej pokażę, co myślę o takim zachowaniu. Już ja jej powiem, gdy wróci.
Ale Marysia nie wróciła…
Pięćset czterdziestej drugiej nocy od jej zniknięcia, kiedy wybiła druga trzydzieści cztery i spojrzałem na podświetlany ekran elektronicznego budzika, pojąłem, że moje dziecko przepadło na zawsze. Że jedynym miejscem, gdzie będzie odtąd istnieć, jest przeszłość.
Ta straszliwa myśl nie chciała ucichnąć. Marysia zginęła w okrutny sposób. Zerwałem się gwałtownie z łóżka. W ciemnościach po omacku ruszyłem do łazienki, czując falę narastających mdłości. Nie zdawałem sobie sprawy, jak głośno oddycham.
– Dobrze się czujesz? – spytała Irena. Miała dziwnie przytomny głos, jakby też tej nocy nie spała.
Nie byłem w stanie odpowiedzieć, po prostu pobiegłem do łazienki. Po gwałtownych torsjach przepłukałem usta i poszedłem do kuchni. Zapaliłem światło i po prostu stanąłem na środku. Żona podeszła do mnie powoli i dotknęła mojej dłoni. Miała lodowatą skórę.
– Co się dzieje? – spytała zmartwiona.
– Zabili ją… ktoś ją zabił – powiedziałem i rozpłakałem się. Szlochałem bezradnie jak dziecko.
Irena objęła mnie ciasno i kołysała, próbując jakoś mnie uspokoić, utulić.
– Marysię mogło spotkać coś złego, ale przecież nie możesz być tego pewien. Nikt nie wie, co się wydarzyło. Może odeszła, może miała wypadek? Jest tyle możliwości…
– Ja wiem… I wiem, że cierpiała… – rozejrzałem się dokoła. – Na co to wszystko? – łkałem.
W oczach Ireny pojawił się nagły błysk bólu. Wstrzymała oddech, tak jak powstrzymywała żal, który zakopany na dnie serca, nigdy nie miał dotrzeć na powierzchnię.
– Nie wiem – odparła.
Najgorsza była niewiadoma
Co się stało? Kto to zrobił? Dlaczego? Dlaczego musiało paść na Marysię?
– Wszystko tutaj mi ją przypomina. Kłóciliśmy się chyba w każdym zakątku tego domu – mówiłem, przyglądając się ekspresowi do kawy.
– No to go sprzedajmy.
– Sprzedajmy? Dom? Tak po prostu? – zdziwiłem się.
– Jest za duży, a ona… – nie dokończyła, ale zrozumiałem. Irena też to poczuła. Też już wiedziała, że Marysia tu nie wróci.
Agent nieruchomości zjawił się dwa dni później. Gdy spojrzał na dom, niemal podskoczył z radości.
– Szybko pójdzie! – oznajmił, jeszcze zanim się przedstawił. – Ogród wygląda jak z katalogu. Jakaś firma?
– Moje hobby – Irena uśmiechnęła się skromnie.
– Trochę nam przykro, że nas opuszczacie – zagadnął mnie Staszek, sąsiad z naprzeciwka.
Jego znaliśmy najdłużej. Sprowadził się na osiedle tego samego dnia co my. Dokładnie ćwierć wieku temu. Zawsze brał udział w każdym społecznym przedsięwzięciu organizowanym przez zarząd osiedla. Jego największą pasją było ogrodnictwo i doskonale dogadywał się z moją Ireną. Wymieniali się sadzonkami, nawozami. Z miesiąc temu podarował nam unikatową odmianę magnolii, którą hodował na swojej działce gdzieś pod Zieloną Górą.
– Ja chyba też się stąd wyniosę – kontynuował, a ja doceniłem fakt, że nie pytał, czy to z powodu Marysi.
– Ten dom jest za duży dla starego kawalera.
– I tak rzadko tutaj jesteś – powiedziałem. – Wolisz te swoje chaszcze na zachodzie – zaśmiałem się.
– Tamtejszy klimat jest najłagodniejszy w kraju, a piękne rośliny trzeba traktować łagodnie.
– Może kiedyś cię tam odwiedzimy? – rzuciłem, nim pomyślałem. Ludzie teraz rzadko bywają przyjaciółmi, pozostając najczęściej na etapie znajomości i nie dążąc do pogłębiania relacji.
Staszek niby skinął głową, ale bardziej przez grzeczność. Obaj wiedzieliśmy, że po naszej wyprowadzce kontakt się urwie.
Po dwóch miesiącach nerwowego sprzątania domu przed każdą wizytą potencjalnych kupców wreszcie dostaliśmy konkretną propozycję.
– Ten ogród to coś niebywałego! – zaświergotała przyszła właścicielka domu. – A ta magnolia to istne cudo!
– Nasz sąsiad z naprzeciwka jest chodzącą ogrodniczą encyklopedią – wyjaśniła Irena. – Przywozi niesamowity nawóz. Magnolia to prezent od niego, sam ją wyhodował. Powiedział, że specjalnie dla nas.
Zaintrygowani kupcy zaciągnęli moją żonę w kierunku rośliny, a ja rozejrzałem się po salonie. Postanowiłem niczego nie zabierać. Oddamy, sprzedamy i wyrzucimy niemal wszystko, by nie podsycać wspomnień. Bo nie zapomnimy nigdy.
Umowę podpisaliśmy w ekspresowym tempie. Mieliśmy tylko trzy tygodnie na opuszczenie domu.
– Jesteś pewien, że chcesz się tego pozbyć? – spytała żona, kiedy pakowałem do worków książki i płyty z pokoju Marysi.
– Przecież już z tego nie skorzysta – odparłem.
Pod domem ustawiliśmy wielki kontener na śmieci, który dzień po dniu zaczął się zapełniać.
– Kupowanie wszystkiego od zera to bezsens. Zastanów się, czy nie warto zatrzymać kilku mebli – strofowała mnie żona.
To była jej kurtka
Zrezygnowany podszedłem do góry śmieci, zastanawiając się, czy przypadkiem nie przesadzam. Zauważyłem też, że niektórzy sąsiedzi potraktowali wynajęty przeze mnie kontener jako publiczny śmietnik. Znalazłem w środku czyjś stary rower i kilka worków z odpadkami z ogródka. Kiedy tak na to patrzyłem, coś dziwnego przyciągnęło moją uwagę. Ostry błysk zielonego, śliskiego materiału. Sięgnąłem po stojące obok grabie i wyciągnąłem spod sterty worków znajomą zieloną kurtkę z nadrukowaną czaszką. Zrobiło mi się gorąco i zimno zarazem.
– Irena!!!
Zjawiła się błyskawicznie, jakby się teleportowała.
– Przecież wyszła w tej kurtce, prawda? – pytałem gorączkowo. – Tak? Dobrze pamiętam, prawda?
– Tak, tak, na pewno.
– W takim razie musimy wezwać policję. Nawet jeśli to żart, to potworny. Kto żartuje w taki sposób?
Po zgłoszeniu przyjechał policjant, który był odpowiedzialny za naszą sprawę. Patrzył na kurtkę, a jego zasępiona twarz nie zdradzała emocji.
– Technicy się nią zajmą. Może znajdą jakiś trop – powiedział po chwili milczenia.
– Myśli pan, że coś się wyjaśni? Może ona żyje? – łudziła się Irena.
Policjant pozostał powściągliwy w swoich reakcjach.
– Jeśli ta kurtka faktycznie należała do państwa córki i miała ją na sobie w dniu zaginięcia, to może, przy odrobinie szczęścia, będziemy mieli przełom. Niestety, nie ma gwarancji, że na kurtce będą ślady kogoś, kto jest zamieszany w zaginięcie. To może być zupełnie przypadkowa osoba, która kiedyś znalazła kurtkę w okolicy.
Wbrew naszym nadziejom na materiale nie zachowały się żadne ślady mogące doprowadzić do przełomu. Zaskakująco szybko pogodziliśmy się z tą informacją, ale pracujący nad sprawą komisarz nie potrafił dać za wygraną. Zaczął nas regularnie odwiedzać, chodzić po okolicy, rozglądać się i wypytywać.
– Ten dom po prawej, ktoś tam mieszka? Widzę monitoring.
Spojrzałem w stronę, którą wskazywał. Dom stał po drugiej stronie ulicy tuż obok budynku należącego do Staszka.
– Dom jest przeznaczony pod wynajem. Właścicielka rzadko się tutaj pojawia, stąd te zabezpieczenia. Ale kamery nie są skierowane na ulicę, tylko na jej posesję. Zarząd pilnuje tego bardzo skrupulatnie. Nie możemy monitorować miejsc publicznych. Później są z tym problemy.
Policjant pokiwał głową. Czy spodziewał się zobaczyć coś na nagraniu?
Kilka dni później pod dom Staszka zajechały dwa samochody, w tym jeden radiowóz. Trochę mnie to zaintrygowało. Zawijałem zabytkowy serwis do kawy w gazety, pakowałem go w karton i zerkałem przez okno, zastanawiając się, czego policja od niego chce.
Tuż przed kolacją funkcjonariusze zaczęli wychodzić z domu sąsiada, a wraz z nimi… nasz sąsiad zakuty w kajdanki. Wypuściłem z rąk zabytkowy czajnik, który z hukiem roztrzaskał się o podłogę.
Roztrzęsiony wybiegłem na ulicę.
– Nie teraz, panie Romanie – ubiegł mnie komisarz, zamykając za sąsiadem drzwi radiowozu.
Tak dobrze znana mi twarz Staszka wydała mi się naraz zatrważająco obca. O co w tym wszystkim chodzi? Co się tu dzieje?
Kiedy odjeżdżali, spojrzałem na dom naprzeciwko i poczułem lodowate zimno w samym środku serca.
Sąsiad od razu przyznał się do postawionych mu zarzutów. Ponoć zachowywał się tak, jakby czekał na funkcjonariuszy. Zabezpieczony monitoring faktycznie nie obejmował naszego skrawka ulicy, ale na niewielkim fragmencie nagrania z kamery zamontowanej od wschodniej części domu sąsiadki widać było Staszka idącego nad ranem w stronę furtki i trzymającego w rękach połyskujący, zielony materiał. Ten mały fragment nagrania wystarczył policjantom, by zaczęli drążyć.
– Nie był zaskoczony naszą wizytą – wyjaśniał nam później policjant.
– Zrobił to celowo? – zapytała Irena. – Chciał zostać złapany?
– Sprawcy czasami tak się zachowują. Jakby mieli już dość czekania. Albo chcieli się pochwalić.
Nie mogłem patrzeć na dom naprzeciwko. Bałem się tego, co mógłbym odkryć.
– Przetrzymywał Marysię tutaj tylko kilka dni – komisarz zauważył mój lęk. – Później zawiózł ją do domu pod Zieloną Górą. Tam ją zabił.
– Ale dlaczego? Znał ją od urodzenia!
– I kochał. Tak powiedział. Piękne rośliny trzeba traktować łagodnie, ale gdy zdziczeją, należy je przyciąć, a nawet wyrwać.
Tamta magnolia...
Irena zakryła dłońmi twarz, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Nie chciałem tego słyszeć, a jednocześnie czułem, że muszę wiedzieć wszystko.
– Był okrutny?
Komisarz kiwnął głową.
– Jest jeszcze coś…
Oboje spojrzeliśmy na twarz policjanta. Był poważny, ale też dziwnie obojętny, kiedy to wszystko mówił. Pewnie jego praca tego wymagała.
– W miejscu, gdzie pogrzebał Marysię, posadził magnolię. Tę samą, którą potem dał wam…
Zerwałem się z miejsca i wybiegłem do ogrodu. Chciałem wyrwać to zielsko, spalić je, zapomnieć, ale żona mnie powstrzymała.
– Nie! – krzyknęła. – Zostaw.
Oddychałem ciężko, czując, że za chwilę od tej złości i makabry eksploduje mi głowa. Nie rozumiałem, czemu nie pozwala mi zniszczyć tej przerażającej magnolii wyrosłej na ciele naszej córki.
– To jej pomnik – powiedziała.
– Co? Oszalałaś? – znowu sięgnąłem drapieżnie w kierunku rośliny.
– Ani mi się waż!!! – wrzasnęła, a ja pierwszy raz zobaczyłem na jej poczerwieniałej twarzy szaleństwo, które od lat tak skrupulatnie chowała i kontrolowała.
– Zabieram ją ze sobą. Rozumiesz? Zabiorę naszą córkę do nowego domu, gdzie zacznie wszystko od nowa
– powiedziała. – Teraz już zawsze będzie z nami.
Roman
Zobacz też:
- "Tak bardzo chciałem was ochronić - tata łkał w mój rękaw. Wtedy zrozumiałam, że dziadek skrzywdził go bardziej niż mnie"
- "Ula była naszą wyczekaną córeczką. Zaślepieni miłością długo nie dostrzegaliśmy, jaka jest naprawdę"
- "Byłem tylko sierotą, którego mama przygarnęła z bidula. Czy wybaczy mi to, co zrobiłem z jej prawdziwym synem?"