„Nie umiałam kochać synka, bo cały czas myślałam o córeczce, która żyła tylko jeden dzień. Pewnego dnia jednak zdarzyła się dziwna historia…”
Moja żałoba po Leosi trwała bardzo długo. Niby pogodziłam się z losem, niby od nowa ułożyłam sobie życie, niby znów zaczęłam się uśmiechać. Ale wewnątrz czułam się kompletnie pusta…
- redakcja mamotoja.pl
Ludzie bardzo różnie reagują na śmierć kogoś bliskiego. Jedni uzewnętrzniają swoje uczucia, płaczą i szukają pocieszenia u bliskich, inni usiłują żyć dalej, ukrywając emocje bardzo głęboko, na dnie duszy. Ja należę do tej drugiej grupy. Po śmierci mojej córeczki, która żyła jedynie półtorej godziny, zamknęłam się w niewidzialnym bunkrze ze swoim bólem i nie wpuszczałam tam nikogo. Cierpiałam w milczeniu, nie płakałam przy ludziach, nie chciałam, aby ktoś mnie pocieszał, bo to tylko potęgowało ból i rozrywało ranę.
Maciek, mój ówczesny partner zapisał mnie do psychologa, ale nie chciałam iść na wizytę. Uważałam, że nikt, nawet lekarz, nie ma prawa mówić o mojej tragedii. Bo nie mógł wiedzieć, co przeżywałam…
Maciej trwał przy mnie jeszcze trzy lata, ale w końcu odszedł. Żegnając się, wziął winę na siebie, przepraszał i zapewniał, że nie rozstajemy się przeze mnie, ale ja wiedziałam, co się stało. Po prostu od trzech lat już go nie kochałam, a on w końcu tego nie wytrzymał. Prawda była taka, że nie potrafiłam już kochać nikogo. Aż do dnia, w którym spotkałam Krzyśka.
Był moim szefem w nowej pracy, nie znał mojej przeszłości i nie traktował mnie wyjątkowo ze względu na to, co przeszłam. Po prostu mnie polubił. Chciał ze mną rozmawiać, może trochę się mną opiekować. W końcu zaprosił mnie na randkę.
– Ale dlaczego ja? – wytrzeszczyłam oczy, kiedy zaproponował, żebym poszła z nim na jakiś mecz, na który z trudem zdobył bilety.
– Nie znam się na sporcie, może weź kogoś, dla kogo to będzie atrakcja… – powiedziałam mu. – Ja nie odróżniam koszykówki od siatkówki.
– Oj, przestań już! – zniecierpliwił się lekko. – W nosie mam, kto będzie grał, z kim, i w co. Od miesiąca usiłuję cię gdzieś zaprosić i pomyślałem, że taki mecz to niezła okazja, żebyśmy razem wyszli. Idziesz czy nie?
Poszłam. To był mecz koszykówki. Nie rozumiałam nic z tego, co się działo na boisku, ale dość szybko pojęłam, jakie intencje ma wobec mnie Krzysiek. Chciał mnie poderwać i wcale się z tym nie krył. A mnie, po raz pierwszy od dawna, nie przeszkadzały męskie zaloty. Dobrze się czułam w towarzystwie Krzyśka
Tydzień później byliśmy już oficjalnie parą, a ja złożyłam podanie o przeniesienie do innego działu firmy, żeby mój facet nie był moim bezpośrednim przełożonym.
– Kocham cię – powiedział mi pewnego dnia, prawie rok później.
Wiedział już, co przeszłam, i akceptował mnie z moimi wewnętrznymi bliznami. Stał na stanowisku, że miłość uleczy wszystkie rany. A ja bardzo chciałam w to wierzyć…
– Ja ciebie też – odparłam, ale czułam, że nie do końca mówię prawdę.
Kiedyś umiałam kochać całą sobą, zaangażować się bez asekuracji, pławić się w tym uczuciu, ale teraz… Krzysiek był mi bliski, potrzebowałam go i pragnęłam, jednak nie było w tym całej mnie. Tylko część…
Nie mam pojęcia, czy zdawał sobie z tego sprawę. Chyba nie, bo wkrótce poprosił mnie o rękę. Zgodziłam się i wzięliśmy ślub.
– Wiesz, nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek będę szczęśliwa… – szepnęłam, kiedy prowadził mnie do ołtarza. – Dokonałeś jakiegoś cudu w moim życiu!
Najbardziej bałam się powtórki z koszmaru…
Okazało się, że to nie koniec cudów. Niedługo potem zaszłam w ciążę. Było mi trochę smutno, że nie mogę się tą nowiną podzielić z moimi rodzicami, którzy od dawna nie żyli. Wyobrażałam sobie, że mama od razu zaczęłaby mi mówić, co mogę jeść, a czego nie powinnam, a tata podniósłby wzrok znad sudoku i pokiwał z zadowoleniem głową.
Tacy właśnie byli. Mama opiekuńcza, troskliwa i wiecznie się wszystkim przejmująca, a tata spokojny i zamyślony. Przypomniałam sobie, że lubił grać w szachy, ale nie miał z kim i dlatego przerzucił się na sudoku. Od razu ścisnęło mnie w brzuchu na myśl, że straciłam tyle czasu, a przecież mogłam poświęcić go na grę z ojcem. „Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą” – zadźwięczały mi w głowie słowa księdza Twardowskiego.
Nie miałam jednak wiele czasu na takie rozmyślania, bo dziecko rosło w moim brzuchu, Krzysiek usiłował wyremontować mieszkanie, a przed urlopem macierzyńskim chciałam jeszcze pozamykać wszystkie ważne sprawy w firmie. Zajmowałam się więc tysiącem rzeczy na raz, od czasu do czasu tylko tłumiąc napady lęku, że koszmar się powtórzy.
– A co, jeśli to z moim organizmem coś jest nie tak? – pytałam co chwilę Krzyśka, ściskając go z całej siły za rękę. – Nie przeżyję tego po raz drugi, na pewno nie przeżyję…
Zawsze mnie uspokajał, kołysał w ramionach i zapewniał, że wszystko będzie dobrze, ale ja i tak przeżywałam horror, kiedy nawiedzały mnie wspomnienia z tamtego strasznego dnia, a właściwie nocy. Nocy, podczas której zgłosiłam się na porodówkę po tym, jak w autobusie odeszły mi wody. Zrobiono mi wtedy cesarskie cięcie. Szeptem nadałam wyjętemu ze mnie dziecku płci żeńskiej imię Leokadia, a potem słuchałam z rosnącą paniką, jak lekarze desperacko próbują uratować jej życie.
Strach działa na różne sposoby. Na mnie podziałał tak, że zupełnie nie potrafiłam cieszyć się swoją ciążą. Bałam się, że jeśli poczuję szczęście i radosne oczekiwanie, to rozgniewam tym jakieś mroczne siły i one znowu zabiorą mi dziecko. Wiedziałam, że to irracjonalne, ale nic nie mogłam na to poradzić.
Nie obchodziło mnie nawet to, jak nazwiemy dziecko
Urodziłam jednak zdrowego, dużego chłopczyka. Dostał dziesięć punktów w skali Apgar i był naprawdę przystojnym mężczyzną, jak z uśmiechem poinformowała mnie położna, zanim jeszcze sama go zobaczyłam.
Potem wzięłam maleństwo na ręce i czekałam na chwilę, kiedy poczuję przypływ uczuć macierzyńskich. Ale nic takiego się nie stało. Po prostu siedziałam tam sztywna i spięta, a dziecko cmokało maleńkimi usteczkami.
– Proszę podać mu pierś, jest głodny – łagodnie poinstruowała mnie położna, a mnie zrobiło się głupio, że sama na to nie wpadłam.
Co ze mnie za matka, skoro nie umiem nakarmić swojego dziecka?
Miałam też problem z imieniem. Będąc w ciąży, nie chciałam wybierać imienia dla dziecka z tego samego powodu, dla którego nie chciałam się zawczasu cieszyć. Dopiero trzy dni po przyjściu na świat, nasz syn otrzymał imię Kacper. To był zresztą pomysł Krzyśka. Ja z przykrością musiałam przyznać przed samą sobą, że jest mi naprawdę wszystko jedno, jak nazwiemy nasze dziecko.
To nie tak, że byłam złą matką. Opiekowałam się Kacperkiem najlepiej, jak umiałam. Czytałam książki o rodzicielstwie, modliłam się o przypływ uczuć do niego, a przede wszystkim wypełniałam co do joty zalecenia lekarzy, położnych, Krzyśka, a nawet obcych ludzi, którzy radzili mi, jak być dobrą mamą.
Inne kobiety denerwują się, kiedy teściowa mówi im: „za ciepło go ubrałaś” czy „zmień pieluszki, te podrażnią mu skórę”, ja natomiast byłam jej wdzięczna. Przynajmniej wiedziałam, co robię nie tak, i mogłam to zmienić. Ale wrażenie, że robię coś nie tak, że krzywdzę swoje dziecko albo ryzykuję jego życiem i zdrowiem, miałam przez cały czas…
– No, dzisiaj pierwszy dzień w przedszkolu! – Krzysiek i Kacper stali w przedpokoju z przejętymi minami. – Mama odbierze cię po obiadku. Chodźmy, mistrzu!
Zaczął się okres przedszkolny. Codziennie odbierałam syna z sali pełnej dzieci i czułam się coraz gorzej. Inne matki zasypywały swoje dzieci pytaniami, co robiły przez cały dzień, co jadły na obiad, w co się bawiły.
Ja odkryłam, że nie umiem się tym interesować. Jasne, rozmawiałam z synkiem, ale nie czułam przy tym żadnej radości, ekscytacji, niczego, co obserwowałam na twarzach tamtych matek. Czułam się, jakbym była martwa w środku. Mimo że spotkałam na swej drodze Krzyśka, że wyszłam za niego i urodziłam mu dziecko, wciąż jakaś część mnie była pogrążona w żałobie po Leosi.
Myślałam o niej często, zwłaszcza przechodząc obok szkoły połączonej z przedszkolem. Myślałam, że gdyby żyła, miałaby już prawie osiem lat. Pewnie chciałaby odbierać braciszka z przedszkola, opiekować się nim, byłaby już dużą, samodzielną panną…
Kiedy przyłapywałam się na tych myślach, zawsze miałam poczucie winy. Czułam wstyd, że poświęcam czas na rozmyślanie o umarłym dziecku, zamiast zająć się żyjącym. Potem rzucałam się w wir życia rodzinnego, grałam z Kacprem w gry planszowe, robiłam z nim wycinanki i lepiłam z plasteliny ludziki, usiłując znaleźć w tym radość. Umiałam jednak okazywać ją tylko z zewnątrz, bo w środku byłam zimna…
Myślałam, że stoi tuż za mną, ale nie było go tam
Któregoś dnia, po przedszkolu, musiałam zabrać Kacpra do lekarza. Obok był wielki supermarket, więc po wizycie postanowiłam zrobić zakupy. Przeszliśmy przez ruchliwą ulicę, minęliśmy deptak i zatłoczony parking, po czym zanurzyliśmy się w labiryncie alejek, promocji i kolorowych produktów. Kacper, jak każde dziecko, co chwilę ciągnął mnie za rękę, żeby coś pooglądać, czegoś dotknąć, na coś mnie namówić. Był już za duży, by go wozić w metalowym wózku, więc dreptał obok, spowalniając mnie niemiłosiernie.
– Kotek, daj mi zrobić te zakupy – poprosiłam w końcu synka.
– To kup mi transformersa! – próbował ze mną negocjować.
– Dobrze, wybierz sobie jedną figurkę i chodźmy dalej – skapitulowałam w końcu i zajęłam się oglądaniem sosów w alejce z promocjami.
Myślałam, że Kacper stoi tuż za mną przed półką z zabawkami, ale kiedy się odwróciłam, dosłownie po kilku sekundach, jego tam nie było!
Przeszłam cały dział dla dzieci, wypatrując go, i nic. Dopiero wtedy się zaniepokoiłam. Zaczęłam biec, porzuciwszy wózek z zakupami, ale nigdzie nie widziałam mojego synka. Czułam narastającą panikę.
W końcu dotarłam do punktu informacyjnego i poprosiłam, żeby wezwano przez mikrofon Kacpra. Uprzejma pracownica dodała jeszcze apel do klientów, by zwrócili uwagę na czteroletniego chłopca błąkającego się bez opieki po sklepie i w razie czego przyprowadzili go do punktu informacyjnego. Pełna napięcia czekałam, ale nic się nie wydarzyło. Nadal stałam przy ladzie sama. Dopiero po chwili podeszła starsza pani.
– Wróciłam, bo usłyszałam ogłoszenie – powiedziała. – Ten chłopiec miał granatową kurteczkę z kapturem i ciemne tenisówki? To widziałam go, jak wychodził ze sklepu, stał przy samochodach…
Nie słuchałam dalej. Wystrzeliłam przez automatyczne drzwi jak z procy. Wypadłam na parking i zaczęłam krzyczeć na cały głos. W gardle mnie dławiło, moje serce waliło jak oszalałe. Ledwie widziałam, co się dzieje dookoła, rejestrowałam jedynie gwar dochodzący od strony deptaka i warkot ulicy oddalonej o kilkanaście kroków. To była niemal autostrada! A mój syn chodził gdzieś jej poboczem!
– Kacper! – biegałam po parkingu z szaleństwem w oczach, potykając się i przytrzymując samochodów.
Ludzie pomagali mi w poszukiwaniach. Ochroniarz ze sklepu i jakieś dwie kobiety. Pusto, ani śladu mojego dziecka. Nawet teraz, kiedy opisuję tamte koszmarne chwile, ledwie mogę oddychać. Wtedy panika dosłownie mnie dusiła. Czułam, że tracę swoje dziecko. Że ono już nigdy się nie odnajdzie, bo ktoś je porwał, wsadził do samochodu i odjechał… Albo wydawało mi się, że słyszę pisk hamulców, kiedy mój syn wpada pod rozpędzony samochód. Na szczęście to była tylko gra wyobraźni.
I nagle…
– Mamusiu? Czemu tak krzyczysz?
Znalazł się! Stanął za mną i złapał mnie za rękę. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Rozbeczałam się i porwałam synka w ramiona.
Mały opowiedział mi bardzo dziwną historię
Oczywiście, kiedy już nieco doszłam do siebie, od razu wypytałam mojego czterolatka, jak znalazł się poza sklepem, i jakim cudem sam mnie odszukał.
– Bo tam była pani z psem w ubranku. Miała go w torebce i chciałem go pogłaskać – wyjaśnił beztrosko, dodając, że zawołał mnie i poszedł za ową panią aż do wyjścia.
Potem zorientował się, że nie idę za nim. Pomyślał, że wróciłam na przystanek i szukał mnie tam. Serce mi zamarło, kiedy zdałam sobie sprawę, że moje dziecko spacerowało sobie samotnie poboczem ruchliwej ulicy.
– Ale nie byłaś na przystanku – zabrzmiało to niemal jak wyrzut. – Więc chciałem wsiąść sam do autobusu i pojechać do domu… – zdrętwiałam, słysząc te słowa, – ale wtedy przyszła taka dziewczynka i powiedziała, że wie, gdzie jesteś. Wzięła mnie za rękę i cię znaleźliśmy.
– I gdzie potem poszła? – zdziwiłam się, bo kiedy synek mnie odnalazł, w promieniu kilkunastu metrów nie było żadnego innego dziecka.
– Pewnie do domu – wzruszył ramionami. – Mieszka z babcią i dziadkiem. Mówiła, że ma osiem lat i umie grać w szachy. Dziadek ją nauczył.
Usiłowałam mu przerwać, bo w sumie obca dziewczynka mało mnie obchodziła, chciałam tylko wiedzieć, co mały robił, kiedy zniknął mi z oczu, ale Kacperek ciągnął uparcie:
– Powiedziała, że cię widziała. Widziała, jak płaczesz. Kazała ci powiedzieć, żebyś więcej nie płakała.
Pomyślałam, że to dziwne. Owszem, byłam spanikowana na tym parkingu, ale nie płakałam. Na pewno.
– A wiesz, jak miała na imię? Leosia – zachichotał synek. – To dziwne imię, prawda? Nie znam żadnej Leosi. A ty, mamo, znasz jakąś Leosię?
Nagle poczułam, że muszę usiąść. Nie miałam gdzie, więc po prostu kucnęłam, nie puszczając ręki Kacpra.
To musiał być przypadek. Przecież nie ja jedna dałam swojej córce na imię Leokadia. Najwyraźniej to imię spodobało się również innym rodzicom… Ale ten dziadek, szachy, te słowa, że widziała mnie, jak płaczę…
Wróciłam do domu na wpół przytomna. Kacper nie przeżył żadnej traumy, za to ja byłam kompletnie otumaniona. Jednak kiedy go usypiałam, poczułam coś, co nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej: wzruszenie na widok jego spokojnej buzi, zamkniętych oczek i małej dłoni spoczywającej na pluszowym króliczku.
Patrzyłam na synka i poczułam, jak wypełnia mnie… miłość. I wdzięczność za to, że go mam, że go odnalazłam i wszystko skończyło się dobrze.
Uklękłam przy łóżeczku i zbliżyłam twarz do jego buzi. Poczułam ciepły oddech synka i nagle zrozumiałam, że teraz będzie inaczej. Coś jakby otworzyło się we mnie, coś zamkniętego przez te wszystkie lata na dnie duszy nagle wyszło na wolność, a potem… odeszło. Poczułam, że czas żałoby się skończył i nadszedł czas szczęścia. Mam kochającego męża, cudownego synka. Całe życie przed nami!
Tej nocy przyśniła mi się Leosia. We śnie miała osiem lat, bo tyle minęło od jej narodzin. Miała długie, lekko falowane włosy, jak ja w jej wieku, patrzyła na mnie roześmianymi oczami przypominającymi oczy mojej mamy i skakała po wielkiej szachownicy. Wyglądała na szczęśliwą.
– Dziękuję ci, córeczko, że przyprowadziłaś do mnie swojego braciszka – powiedziałam do niej.
Nie pamiętam dalszej części snu, ale pamiętam, co było, kiedy się obudziłam. Krzysiek zrobił na śniadanie jajecznicę, Kacper usiadł do stołu, sadzając swojego królika obok talerza, a ja zapytałam ze śmiechem, czy królik ma ochotę na parówki…
Nasz anioł nie dopuści, by stało nam się coś złego
Od tamtej pory minął prawie rok. Do dziś nie wiem, jak interpretować opowieść mojego synka o tamtej dziewczynce, która nie pozwoliła mu wsiąść do autobusu. Czy wszystko było przypadkiem? Jej imię, to, że mieszkała z dziadkami przypominającymi trochę moich rodziców, zjawienie się w ostatniej chwili… Może tak… Ale dlaczego kazała Kacprowi przekazać mi, że widziała mnie we łzach i mam już więcej nie płakać? To nie daje mi spokoju…
Najważniejsze jest jednak to, że to wydarzenie całkowicie mnie odmieniło. Może przerażenie z powodu zaginięcia synka pozwoliło mi wreszcie poczuć, jak bardzo go kocham. On jest całym moim światem! Już nie boję się, że ta miłość sprowokuje zły los. Nasza rodzina ma bowiem anioła, który do tego nie dopuści. Nasz anioł nazywa się Leosia.
Wiktoria
Zobacz także:
- „Odwiedziła mnie była żona mojego partnera i ostrzegła, żebym lepiej uważała na córkę. Czy mówiła prawdę?”
- „Byliśmy wdzięczni, że pan Andrzej przyjął nas pod swój dach. Tymczasem to był początek koszmaru”
- „Sąsiadka miała pretensje, że o naszej wygranej w totka musiała dowiedzieć się od naszego syna. Zdębiałam”