„Nie zaszczepiłam córki, bo uważałam to za bzdurę. Teraz Martynka leży w szpitalu i cudem uniknęła śmierci"
„Robiłam, co mogłam, by trzymać córkę z dala od skutków zachłanności firm farmaceutycznych, wybierając medycynę naturalną. Byłam samotną matką, musiałam sama podejmować wszelkie decyzje. I pomyliłam się, a za mój błąd zapłaciła Martynka. Moja mała, 5-letnia córeczka mogła umrzeć".
- redakcja mamotoja.pl
Zanim jeszcze odezwała się moja komórka, ja już wiedziałam, że coś się stało. Odebrawszy, zapytałam tylko:
– Coś z Martynką?
– Kaszle tak okropnie, jakby szczekała! – wyjąkała Diana, młoda opiekunka, którą zatrudniałam, żeby mała nie musiała chodzić do przedszkola, tej wylęgarni chorób. – Dałam jej syrop, ale go zwymiotowała. Ma wysoką gorączkę i chyba coraz ciężej oddycha… – szeptała dziewczyna wyraźnie przestraszona.
– Chyba? – zdenerwowałam się. – Dziewczyno, skup się!
Jestem samotną matką, muszę więc podejmować decyzje za dwoje. I odpowiedzialność ponosić za dwoje – matkę i ojca.
– Na pewno – wzięła się w garść Diana. – Wezwałam pogotowie. Na wszelki wypadek.
– Co?! – poczułam, jak oblewa mnie fala gorącej złości, a potem lodowatego przerażenia.
Już widziałam, jak faszerują moje dziecko antybiotykami i innymi środkami „na wszelki wypadek…. Robiłam, co mogłam, by trzymać córkę z dala od skutków zachłanności firm farmaceutycznych, wybierając medycynę naturalną. I Martynka rosła zdrowo!
Na przekór czarnym wizjom mojej przemądrzałej matki
Odkąd urodziłam córkę, straszyła mnie, że jej szkodzę, że prowokuję los. Nawet się nie dziwię, że tak mówiła. Jako dentystka należała do jednej lekarskiej bandy z pediatrą i lekarzem rodzinnym, z którymi prowadziłam nieustanne boje ideologiczne.
Moja światła, wyemancypowana matka nigdy nie miała dla mnie czasu: praca i rozwój kliniki były dla niej ważniejsze. Wciąż tułałam się więc po przedszkolach, świetlicach i zajęciach dodatkowych. Czasami czułam się jak sierota, jakbym wcale nie miała matki, a teraz ona śmie mnie pouczać, jak powinnam wychować własne dziecko!
Dlatego ograniczyłam nasze kontakty do minimum. Oczywiście to też mi miała za złe, twierdząc, że separuję ją od wnuczki ze szkodą dla nich obu. Bo się kochają, tęsknią za sobą i te de. Nagle się w niej instynkt macierzyńsko-babciny obudził! Szkoda że teraz, nie wcześniej; może ja też bym na tym skorzystała.
Nagle poczułam, jak moja złość opada, przykryta strachem. A jeżeli to coś poważnego? Diana nie jest histeryczką, między innymi dlatego ją wybrałam. Coś mówiła. Skupiłam się…
– Przepraszam, ale tak się bałam… Może spanikowałam, ale gdyby coś się małej stało, nigdy bym sobie nie wybaczyła. Są!
– krzyknęła nagle.
– Co?! – moje serce stanęło, a potem ruszyło z kopyta; nogi i ręce zaczęły mi dygotać.
– Przyjechali. I dzięki Bogu, bo Martynka oddycha coraz ciężej, już nie może mówić…
Dochodziły do mnie odległe, przytłumione odgłosy krzątaniny, jakieś polecenia, potem trzask drzwi, wreszcie sygnał karetki.
– Proszę jechać do szpitala, lekarz mówił, że do dziecięcego!
Diana coś jeszcze mówiła, przekazywała informacje, które docierały do mnie jak przez mgłę. W końcu rozłączyła się,
a ja przez chwilę trwałam w bezruchu. Byłam jak sparaliżowana. Lęk o córkę odbierał mi siły. Jednak nie mogłam sobie pozwolić na słabość. Byłam samotną matką. To mnie określało. Martynka miała tylko mnie i byłam jej potrzebna. Teraz, zaraz!
W biegu rzuciłam do koleżanki:
– Muszę wyjść, małą zabrali do szpitala. Wyjaśnij szefowi.
W izbie przyjęć poinformowano mnie, że moja córka trafiła do sali zabiegowej, a mnie przedłożono formularze zgody na leczenie oraz wykonanie zabiegów tracheotomii oraz bronchoskopii.
– Potem dziecko trafi na oddział zakaźny – usłyszałam.
– Ale czemu zakaźny?! I gdzie w tej chwili jest moja córka?
– W sali zabiegowej.
Wiedziałam, że tak będzie, że zaczną moje dziecko ciąć i faszerować nie wiadomo czym…!
– Jak to? Bez mojej zgody?
– Proszę porozmawiać z lekarzem… O, pani doktor! – zawołała kobieta z rejestracji. – To mama tej dziewczynki, co się dusiła. Nie chce podpisać zgody!
Odwróciłam się jak fryga w stronę młodej, ładnej, choć wyraźnie zmęczonej kobiety.
– Chcę wiedzieć, co robicie mojemu dziecku, i czy to konieczne – wyjaśniłam nieco napastliwym tonem. – A wy mi każecie podpisywać wsteczną zgodę na coś, co już i tak to robicie!
– Stan zagrożenia życia, dziecko się dusi, krtań jest obrzmiała, drogi oddechowe niedrożne. Będziemy dalej dyskutować czy udało mi się panią przekonać, że ratujemy pani córkę? – odparła lekarka monotonnym tonem, który zrobił na mnie większe wrażenie, niż gdyby krzyczała.
Podpisałam papiery
– Ale… ale co jej jest? – dopytywała, drepcząc za lekarką.
– Podejrzewam krup. Błonicę krtani inaczej. Ale dla uzyskania absolutnej pewności konieczne są badania wirusologiczne. Już je zleciłam. Niestety, to trochę potrwa. Panią poproszę o dostarczenie książeczki szczepień. Może któreś ze szczepień DPT zostało pominięte albo to jednak coś innego. Chyba że… – zastanowiła się i spojrzała na mnie przenikliwie – uległa pani tej nowej, groźnej modzie unikania obowiązkowych szczepień.
Zarumieniłam się. Choć w sercu nie czułam się winna. Fakt, nie szczepiłam Martynki rozmyślnie, ale wyłącznie dla jej dobra.
– Pani doktor, proszę tak nie patrzeć. Przecież mnie najbardziej zależy na zdrowiu córki. Właśnie dlatego jej nie szczepię. Nie chcę narażać jej na zbędne, a niebezpieczne komplikacje. Czytałam książki na ten temat, artykuły, dyskusje na różnych portalach. I wszędzie tam przewija się zdanie, że szczepienia mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Ot, choćby autyzm…
– Nie ma żadnych naukowych dowodów, że szczepienia wywołują autyzm u dzieci – weszła mi w słowo lekarka.
Wtedy ja przypomniałam jej o licznych przypadkach narkolepsji w Norwegii. Na apel władz ludzie masowo szczepili się tam na świńską grypę i zafundowali sobie coś o wiele groźniejszego, czego wyleczyć się nie da.
– Nikt nas nie ostrzega o realnej możliwości powikłań, nikt ich nie odnotowuje, żeby nie straszyć społeczeństwa – mówiłam.
– Prawda wygląda tak, że większości chorób, niegdyś dziesiątkujących ludzkość, już nie ma, a te, na które każą nam szczepić dzieci, można dziś łatwo wyleczyć. A taka na przykład szczepionka na gruźlicę wcale nie chroni przed zachorowaniem. Nie wolno nikogo uszczęśliwiać na siłę, powinniśmy mieć wybór!
– Racja, szczepionka nie zapewnia ochrony przed płucną postacią gruźlicy, jednak daje ochronę przed najgroźniejszymi postaciami tej choroby bezpośrednio zagrażającymi życiu – odparła lekarka. – Wybór? Pani córeczka go nie miała. Zdecydowała pani za nią i pomówmy o skutkach tej decyzji, a nie o hipotetycznych zagrożeniach wynikających ze szczepień. Większość dawnych plag obecnie nie występuje, przynajmniej u nas, właśnie dzięki szczepieniom. Ale przy takim podejściu rodziców zaczną wracać. Powołuje się pani na argumenty z książek i portali. Jednak fakty są takie, że nie zaszczepiła pani córki na błonicę i mała przypuszczalnie na to zachorowała. Przywieziono ją do nas niemal w ostatniej chwili, mogła umrzeć. Błonica jest chorobą śmiertelną. I pani córka mogła umrzeć – powtórzyła tym strasznym, wypranym z emocji tonem, który nicował moją duszę i sumienie. – Wyleczymy ją, ale nie mogę zagwarantować, że nie pojawią się komplikacje. Choćby po tracheotomii. Czy piszą o tym na portalach? O powikłaniach na skutek zapadnięcia na choroby, których niby nie ma? Szczepienia niosą ryzyko, tylko czy większe i poważniejsze niż skutki chorób, przed którymi mają nas chronić? Jak pani myśli?
– Ale… – urwałam, bo nagle zabrakło mi słów.
Moja córeczka mogła umrzeć. Przeze mnie
Bo miałam swoją wizję, swoją koncepcję, bo nie chciałam słuchać argumentów drugiej strony, choćby mojej mamy.
Boże, ale będzie triumfować, gdy się dowie! I jakie będzie mieć znaczenie, że przecież się starałam postępować właściwie, rozważnie? Zrobiłam tak, jak uważałam za słuszne, w zgodzie ze swoim sumieniem. I pomyliłam się, a za mój błąd zapłaciła Martynka, moja mała, pięcioletnia córeczka. Poczułam się taka bezradna i taka do niczego…
Matki mają wbudowany jakiś radar. U samotnych matek ten radar jest bardziej czuły. Nim zdążyłam się porządnie rozpłakać, odezwała się komórka. Zerknęłam na wyświetlacz. Mama. Czasem zapominałam, że ona też wychowywała mnie sama. Oskarżałam ją o wiele, miałam mnóstwo pretensji za zmarnowane, moim zdaniem, dzieciństwo. Nigdy nie spróbowałam spojrzeć na sprawy jej oczami, nawet kiedy ja też zostałam sama z dzieckiem. Dopiero teraz
w pełni dotarło do mnie, że moja mama również musiała samodzielnie podejmować decyzje i sama za nie odpowiadać.
Nie miała z kim się podzielić odpowiedzialnością i obowiązkami. I zapewne też starała się postępować właściwie. A jeśli się myliła, kto ją rozliczał z błędów? Bezlitosny sędzia, własna córka, która nie dostrzegała żadnych okoliczności łagodzących…
Odebrałam połączenie.
– Mamo…
– Co się stało? Masz dziwny głos. Coś z Martynką?
– Tak, jest w szpitalu. Musieli jej zrobić tracheotomię, bo by się udusiła. Podejrzewają krup, błonicę krtani, bo… bo jej nie zaszczepiłam… – wyznałam jej prawdę i czekałam na wyrok.
Na chwilę zapadła cisza, a potem usłyszałam:
– Już jadę. Trzymaj się, córcia. Kocham cię.
Hanna, 32 lata
Czytaj także:
- „Mąż zmuszał mnie do rodzenia kolejnych dzieci, nawet kiedy zagrażało to mojemu życiu”
- „Za miesiąc miałem się żenić, ale moja kochanka zaszła w ciążę. Dałem jej pieniądze na zabieg i kazałem znikać”
- „Były mąż przez lata nie interesował się córką. Nagle wrócił i zaczął ją buntować przeciwko mnie”