Zawsze w sobotę chodzimy na basen, ale tamtego wrześniowego dnia Roman wyjątkowo poszedł sam. Ja zostałam w domu, żeby trochę popracować. Od kilku miesięcy pisałam pracę doktorską i bardzo mi zależało, żeby w ten weekend wreszcie skończyć opracowywanie badań.

Reklama

Ledwie siadłam do komputera, odezwał się domofon. Byłam pewna, że to Roman czegoś zapomniał, więc odruchowo nacisnęłam przycisk zwalniający zamek. Otworzyłam drzwi. Zamiast męża na schodach zobaczyłam młodą kobietę.
– Pani do nas? – spytałam zdziwiona.

Wdarła się siłą

Nieznajoma przez chwilę przyglądała mi się w milczeniu. Pod pachą trzymała papierową teczkę. Pomyślałam, że ma w niej jakieś ulotki i zaraz zacznie mnie namawiać na zmianę dostawcy internetowego albo wymianę okien.

– Dziękuję, niczego nie potrzebujemy – rzuciłam czym prędzej i zamknęłam jej drzwi przed samym nosem.
Nim doszłam do komputera, rozległ się dzwonek. Zawróciłam z westchnieniem.

Kobieta tym razem była szybsza. Upewniając się, czy dobrze trafiła, podała w pośpiechu moje imię i nazwisko. Wyglądała na mocno zdenerwowaną, co, przyznam, odrobinę mnie zaniepokoiło.
– Tak, to ja, o co chodzi? – spytałam.
– Jestem pani córką – oświadczyła.
– To jakiś żart? – roześmiałam się.

Zobacz także

„Komu coś podobnego mogłoby przyjść do głowy? Na pewno Jankowi” – przemknęło mi przez głowę. Mój syn był już wprawdzie starym koniem, ale nadal miewał szczenięce pomysły. Ostatnio na przykład wymyślił, że zafunduje mi tatuaż. To miał być prezent na moje pięćdziesiąte urodziny. I zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcę go przyjąć.

– Przysłał panią Janek? – uśmiechnęłam się i znacząco puściłam do niej oko.
Kobieta jednak nadal była poważna.
– To nie żart – odparła. – I nie znam żadnego Janka. Jestem pani córką – powtórzyła, a wzrok miała tak zimny, jakby w jej oczach odbijały się kostki lodu.

Przestraszyłam się nie na żarty. A jeśli to jakaś wariatka? Coś sobie ubzdurała i teraz nie będę mogła się jej pozbyć? Zrobiłam krok w tył i pchnęłam drzwi, licząc na to, że uda mi się je zatrzasnąć. Kobieta jednak była szybsza. Wsunęła stopę w próg, udaremniając mój plan. Chwilę szamotałyśmy się w wejściu.

Szybko jednak poczułam, że tracę siły. Gorączkowo zaczęłam się zastanawiać, co powinnam zrobić. Nie było sensu wołać o pomoc. Jedyni sąsiedzi, z którymi dzieliłam klatkę, wyjechali akurat na weekend nad morze. Ci dalsi mogliby nie usłyszeć krzyku, tym bardziej że gospodarz musiał właśnie kosić trawnik, bo zza okna dobiegał dźwięk kosiarki.

Odwróciłam głowę i zerknęłam w głąb pokoju. Próbowałam przypomnieć sobie, gdzie zostawiłam komórkę. Na stoliku przed telewizorem jej nie było. Może została w torebce? Albo w drugim pokoju? Cholera! A tak by mi się teraz przydała!

Kiedy zorientowałam się, że napastniczka jest już prawie w mieszkaniu, pędem ruszyłam do pokoju. Chwyciłam torebkę i przechyliłam ją, wysypując całą zawartość na podłogę. W stercie szpargałów nie dostrzegłam telefonu. Serce waliło mi jak szalone. Gdzie on jest?!

Kątem oka zerknęłam na kobietę. Stała spokojnie, czekając, aż skończę. Wreszcie go zauważyłam! Leżał na komódce pomiędzy gazetami. Chwyciłam telefon w dłoń i wyciągnęłam przed siebie, jakbym prezentowała broń, której za chwilę zamierzam użyć.
– Dzwonię na policję – ostrzegłam.
– Zgoda – odpowiedziała kobieta. – Ale najpierw proszę zobaczyć te dokumenty – wyciągnęła w moją stronę teczkę.

Chwilę się wahałam, lecz w końcu wzięłam, co mi podała. Rozwiązałam sznurek i moim oczom ukazał się plik papierów. Większość miała nagłówki szpitala.
– Co to? – spytałam, podnosząc wzrok.
– Karty leczenia mojego syna. Ma trzynaście lat i właśnie walczy o życie.
– Przykro mi – wykrztusiłam ze współczuciem, bo w końcu też byłam matką i rozumiałam, co ta kobieta teraz przeżywa. – Ale nie wiem, jak mogę pani pomóc. Zbiera pani pieniądze na leczenie?
– Nie – zaprzeczyła. – Nie chcę od pani pieniędzy. Mateusz czeka na przeszczep szpiku, ale nie można znaleźć odpowiedniego dawcy. Ja nie mogę nim być, bo przeszłam żółtaczkę. Ale pani…
– Ja?! – zdumiałam się.
– Pani jest jego babcią.

A więc jednak wariatka… Uznałam, że lepiej będzie jej nie denerwować. Zaproponowałam więc coś do picia. Odmówiła. Zgodziła się jednak usiąść i spokojnie porozmawiać.

Wypytałam o szczegóły choroby syna, o jej sytuację rodzinną. Ona mówiła, a ja dyskretnie zerkałam na zegarek, odliczając czas do powrotu Romana.

Kobieta miała na imię Lidia i wychowywała się w rodzinie zastępczej. Kilka lat temu jej mąż zginął w wypadku, a ona została sama z małym synkiem. Wszystko było w porządku aż do stycznia, kiedy to u chłopca stwierdzono chorobę krwi. Wyjątkowo złośliwą. Leczenie nie przynosiło rezultatów. Jedynym ratunkiem dla chłopca okazał się przeszczep. Po bezskutecznych próbach znalezienia dawcy matka Lidii wpadła na pomysł odnalezienia jej biologicznych rodziców. Jakimś cudem udało jej się ustalić, że to ja trzydzieści trzy lata temu oddałam do adopcji małą dziewczynkę.

Patrzyłam na siedzącą przede mną kobietę i szczerze jej współczułam. Widać było, że przeżywa prawdziwy dramat. Jej spokój był tylko pozorny, krył się pod nim paraliżujący lęk o życie dziecka.
– To naprawdę nieporozumienie – powiedziałam najłagodniej, jak potrafiłam. – Zbieżność nazwisk albo dat. Bardzo bym chciała pomóc pani synkowi, ale ja naprawdę nie jestem pani matką.

Była taka smutna

Jeszcze niedawno jej oczy wydawały mi się lodowate, teraz zobaczyłam w nich bezgraniczny smutek. Coś w moim sercu drgnęło. Przypomniałam sobie, jak kiedyś, jeszcze na studiach, miałam praktyki w PGR-ze. Opiekowałam się tam krowami. Te, które szły do ubojni, miały to samo spojrzenie. Nie wyrywały się, nie muczały przeraźliwie, tylko patrzyły na mnie tak jak teraz ta nieszczęsna kobieta. Wtedy bardzo to przeżywałam, nawet na jakiś czas przestałam jeść wołowinę, choć przecież doskonale wiedziałam, że ta kulinarna pokuta w żaden sposób nie zmieni losu moich podopiecznych. Co mogłam zrobić teraz, żeby podnieść na duchu matkę umierającego chłopca?
– Na pewno znajdzie się dawca, zobaczy pani – wykrztusiłam, starając się, żeby zabrzmiało to przekonująco.
– Może gdyby go pani zobaczyła… – wyszeptała resztkami sił.

Z westchnieniem wstałam z kanapy i podeszłam do wysypanych z torebki drobiazgów. Podałam jej lusterko.
– Proszę zobaczyć, w ogóle nie jesteśmy do siebie podobne. Pani jest blondynką o jasnych oczach i karnacji. A ja? Ciemne włosy, piwne oczy, śniada skóra. Nie jestem pani matką…

Zamachnęła się i ze złością rzuciła lusterko na podłogę. Roztrzaskało się w drobny mak. „Siedem lat nieszczęścia” – przemknęło mi przez głowę, ale oczywiście nawet słowem się nie odezwałam. Nieszczęście tej kobiety mogło trwać znacznie dłużej niż siedem lat. A jeżeli straci syna, to nawet do końca życia. Tylko co ja na to poradzę?

W tym samym momencie rozległ się dzwonek domofonu. Wstałam, żeby otworzyć Romanowi, zastanawiając się, co mu powiem, gdy wejdzie. Jak przedstawię niespodziewanego gościa?

Kobieta również się podniosła. Zobaczyłam, że na stoliku zostawiła kartkę.
– Gdyby pani zmieniła zdanie, to tam jest kontakt do mnie – powiedziała, mijając się w drzwiach z moim mężem.

Ukłonił się jej, ale udała, że nie widzi.
– Kto to był? – spytał, gdy wyszła.
– Ankieterka – odparłam, wzruszając ramionami. – Dobrze, że wreszcie sobie poszła. Wiesz, jakie one są namolne.

Szybko zgarnęłam ze stołu kartkę, zgniotłam ją i wyrzuciłam do kosza. Do końca dnia nie mogłam się na niczym skupić. Kiedy Roman poszedł spać, usiadłam w fotelu, przymknęłam oczy i cofnęłam się wspomnieniami do wakacji sprzed ponad trzydziestu lat.

To była tylko przygoda

Spędziłam je na obozie OHP, gdzie w ciągu dnia zbierałam jabłka, a wieczorami bawiłam się w najlepsze. Obóz był międzynarodowy; razem z Polakami pracowali Niemcy, Czesi, Jugosłowianie.

W Stefanie kochały się wszystkie dziewczyny. Był bardzo przystojny – jasny blondyn, w dodatku pięknie grał na gitarze. Ale to ja wpadłam mu w oko. Kiedy wyjeżdżał, obiecywał, że będzie pisał i wkrótce się spotkamy. Nigdy się nie odezwał. Jesienią, na pół roku przed maturą, zorientowałam się, że noszę jego dziecko.

Matka wpadła w szał. Zagroziła, że wyrzuci mnie z domu, jeśli nie usunę ciąży. Na to było już jednak za późno. Musiałam urodzić. Ale nikt nie mógł się dowiedzieć o hańbie, jaka spotkała córkę szanowanej pani prokurator. Zostałam więc wysłana na drugi koniec Polski do zaprzyjaźnionej rodziny, gdzie spędziłam ostatnie tygodnie ciąży. Dziecka nie widziałam nawet na oczy. Zabrali mi je tuż po porodzie: powiedzieli, że nowi rodzice już na nie czekają. Nie wiedziałam nawet, czy to była dziewczynka, czy chłopiec.

W szkole musiałam powtórzyć rok, oficjalnie dlatego, że chorowałam i przebywałam w sanatorium. Potem zdałam maturę i dostałam się na wymarzone studia.

Romana poznałam kilka lat później. Sporo ode mnie starszy, kulturalny, nieźle sytuowany, w dodatku prawnik, zrobił wrażenie na mojej mamie, więc czym prędzej postanowiła mnie za niego wydać.

Czy mam wszystko stracić?

To był bardzo dobry wybór. Przeżyliśmy ze sobą ponad ćwierć wieku w zgodzie, miłości i wzajemnych szacunku. U podstaw tego szacunku leżała szczerość. Nigdy się nie oszukiwaliśmy, wychodząc z założenia, że kłamstwo to pierwszy krok do utraty zaufania, a bez niego żaden związek nie ma sensu.

„Czy teraz, po tylu latach, mam zburzyć to zaufanie, a wraz z nim szczęście, które z takim bólem budowałam?” – zastanawiałam się, patrząc w ciemny ekran uśpionego telewizora. – Czy życie dziecka, którego nigdy nawet na oczy nie widziałam, to wystarczająca cena za zniszczenie wszystkiego, co mam?”.

Wstałam z krzesła i poszłam do kuchni napić się wody. Ale zamiast sięgnąć po szklankę, otworzyłam szafkę i z kosza na śmieci wygrzebałam poplamioną, zmiętą kartkę. Ściskając ją w rękach, stanęłam przy oknie. Na zewnątrz panowała ciemność, rozświetlana tylko słabym światłem osiedlowych latarni. Gdzieś tam, na szpitalnym łóżku, leżał chłopiec, którego życie być może zależało ode mnie. Za ścianą spał mąż, którego spokój i szczęście też ode mnie zależały. „To będzie długa noc” – pomyślałam, obiecując sobie, że zanim wzejdzie słońce, podejmę decyzję.

Judyta

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama