Reklama

Zaczęło się od skrzynki na ryby naszego ojca. Zawsze lubiliśmy w niej grzebać, zawsze nas przyciągała. Tata czasem pozwalał nam poprzebierać w spławikach, gumowych muchach, kulkach ołowiu, haczykach i żyłkach, ale tylko gdy miał nas na oku. Tym razem jednak sami wyciągnęliśmy z szafy jego skarby i zwędziliśmy mu spory kawałek żyłki, która najbardziej nas fascynowała.

Reklama

Mieszkaliśmy wtedy w bloku i niedaleko naszej bramy znajdował się park, w którym ludzie wyprowadzali psy na spacer. Razem z moim bratem Michałem znaliśmy tam każdą ścieżkę, kamień, drzewo i krzak. Tego dnia postanowiliśmy rozpiąć ojcową żyłkę między brzózkami stojącymi po obu stronach wąskiego przejścia – małej ścieżynki ograniczonej krawężnikami. Poprowadziliśmy linkę nisko przy ziemi, żeby ludzie zaczepiali o nią stopami i potykali się ku naszej uciesze.
– Chowamy się tam, w zagajniku, i patrzymy…

Pierwszy facet w ogóle się nie nabrał. Wypatrzył linkę z daleka i najpierw przeszedł nad nią, a potem rozejrzał się ze złością dookoła i zerwał ją nogą, złorzecząc. Najedliśmy się strachu, ale odczekaliśmy dłuższą chwilę po jego odejściu i naprawiliśmy pułapkę.

Tym razem zadziałała

Potknęła się o nią jakaś babka w wieku naszej mamy. Na szczęście dla siebie utrzymała równowagę, ale żeby się nie wywalić, upuściła jedną z siatek na ziemię. Linka pękła pod naporem jej nogi i odskoczyła za drzewo, więc kobieta nawet nie zauważyła, o co zaczepiła. Klnąc po cichu pod nosem, sprawdziła, czy zakupy są całe, i poszła dalej. Wyskoczyliśmy zza drzew i podekscytowani jeszcze raz zaczepiliśmy ją w poprzek ścieżyny. Zniknęliśmy w zagajniku i czekaliśmy. Wtedy właśnie pojawił się nasz sąsiad. Starszy pan, który mieszkał dwa piętra nad nami. Miał chyba z osiemdziesiąt lat i z trudem chodził. Tak jak nasza poprzednia ofiara wracał ze sklepu, niosąc jedną reklamówkę.
– Ten się wyłoży. Na bank, zobaczysz, jak pierdyknie – powiedział brat, a mnie coś tknęło.

Cichutki głos rozsądku odezwał się we mnie nieśmiało, ale w całym tym gówniarskim podnieceniu go zignorowałem. Zacisnąłem pięści i czekałem.

A staruszek szedł, posuwając nogami do przodu, aż w końcu zrównał się naszą linką. Pamiętam jak dziś wszystko, co się potem wydarzyło. Jego stopa w grubym, takim jakby filcowym bucie dotknęła żyłki. Starszy pan próbował posunąć ją do przodu, ale napięła się i zatrzymała ruch. Poczuł, że nie uda mu się zrobić kroku, zachwiał się, poderwał ręce na wysokość bioder i stracił równowagę.

Gdyby poleciał do przodu, może nic wielkiego by się nie stało, ale on runął na bok. Głowa i ramiona uderzyły w drzewo, a biodro padło prosto na krawężnik. Facet nawet nie krzyknął – po prostu jęknął rozpaczliwie, a potem sapnął tak ciężko, jakby uchodziło z niego powietrze.

Odbił się od drzewa i zsunął obok niego, a po kilku sekundach zaczął miarowo pojękiwać…

A my wpadliśmy w panikę. W jednej chwili dotarło do nas, co zrobiliśmy. Serce waliło mi jak oszalałe, a Michał momentalnie się rozpłakał.
– Uciekamy! Artur, uciekamy do domu! – ciągnął mnie za bluzę, ale ja zachowałem więcej zimnej krwi.
– Zostań tutaj, nie wyłaź! – kazałem mu, a sam wyszedłem z krzaków i zbliżyłem się do leżącego na ziemi mężczyzny.

Nie widziałem jego twarzy

Pamiętam tylko, że jego dłoń trzymała kurczowo dużą kępę trawy.

Już chciałem biec po pomoc, ale jeszcze roztrzęsionymi dłońmi urwałem linkę zawiązaną wokół drzewa. Zawołałem brata i obaj pobiegliśmy do domu powiedzieć mamie, co się stało. Nie wszystko oczywiście – zameldowaliśmy jej tylko, że starszy pan wywrócił się w parku i nie może wstać.

Mama pobiegła z nami na dół, a kiedy zrozumiała, że jej pomoc nie wystarczy, wróciła do domu, żeby zadzwonić po pogotowie. Potem znów zjechała windą na dół, a nam kazała czekać w domu.

Ukryłem żyłkę głęboko w śmieciach. Potem poszliśmy z bratem na balkon i obserwowaliśmy wszystko, co się działo. Patrzyliśmy, jak z karetki wysiadają ratownicy, a po dziesięciu minutach kładą staruszka ostrożnie na nosze i zabierają ze sobą. Przerażało nas to całe zbiegowisko, które zrobiło się wokół ambulansu. Liczba gapiów uświadomiła nam, że zrobiliśmy coś bardzo złego.

Nigdy nie zapomnę tego lęku, tej histerii, paniki, która nas zżerała. Brat płakał, a ja się trząsłem. Mama myślała, że jesteśmy tak przejęci losem starszego pana, i długo tuliła nas do siebie dla uspokojenia.

– Nie bójcie się, chłopcy, sąsiadowi nic się pewnie nie stanie… Niedługo wróci – mówiła. – Miał szczęście, że go znaleźliście. Gdyby nie wy, kto wie, ile by tam leżał.

Żaden z nas nie pisnął ani słowa. Popłakiwaliśmy tylko w jej fartuch ze strachem i nadzieją, że wszystko dobrze się skończy. Że sąsiad lada dzień wróci ze szpitala, a o naszym wybryku nikt się nie dowie. Przegadaliśmy to jeszcze z bratem tego samego wieczoru i uznaliśmy, że nie piśniemy nikomu ani słowa.

Tragiczna puenta tej historii była taka, że sąsiad nie wrócił już wcale, a na bramie pojawiła się klepsydra.

– Biodro połamał… I to tak paskudnie. A w jego wieku to straszna sprawa. I podobno zrobił mu się krwiak w głowie od tego upadku – mówiła mama do ojca tak, żebyśmy nic nie słyszeli.

Poszła nawet na pogrzeb razem z tatą. My zostaliśmy w domu, drżąc ze strachu, że rodzice wrócą stamtąd i wyrzucą nas z domu, bo jakimś cudem zgadają się z innymi sąsiadami. Razem domyślą się, kto to zrobił. Nic takiego się jednak nie stało. Nikomu nawet nie przyszło na myśl, że starszy pan mógł się wywrócić w wyniku podłego żartu.

To strach powstrzymał nas przed wyznaniem winy. Kilka razy zmawialiśmy się z bratem, że jednak powiemy prawdę, ale potem wracał lęk przed poprawczakiem. Tego się baliśmy najbardziej – że zabiorą nas od rodziców. No, a potem czas stopniowo zacierał wspomnienie w naszych głowach. Nigdy jednak nie zatarł go zupełnie. Nigdy żaden z nas nie uporał się z tą okropną tajemnicą….

Do dziś nosimy ją w sobie i co jakiś czas musimy się z nią mierzyć. Czy jednak jest sens, by teraz komukolwiek o tym mówić? Chyba nie…

Sam nie wiem… Jak mielibyśmy odpokutować to, co zrobiliśmy? Co by nasze wyznanie zmieniło? O to właśnie pytam Michała, a on nie potrafi odpowiedzieć. Dlatego ciągle milczymy w przekonaniu, że to nie byliśmy my. To byli oni – ci dwaj chłopcy, z którymi prawie nic już nas nie łączy.

Artur

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama