Chociaż kartkę byś mu przysłał z tych twoich zagranicznych wojaży – w telefonie słyszę głos byłej żony, a w głowie huczy mi tylko jedno: „Jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. Jak najszybciej zakończyć i znaleźć się w swoim świecie, w tym, który znam najlepiej. Z dala od tych problemów i wyrzutów sumienia!”.

Reklama

Sposób, żeby przerwać tę niewygodną rozmowę, jest tylko jeden. I nie ma większego znaczenia fakt, że Gośka dawno świetnie rozszyfrowała takie uniki.

– Przepraszam cię, Małgosiu, ale muszę kończyć. Sama rozumiesz, jestem w pracy. Odezwę się w przyszłym tygodniu.

Po drugiej stronie słuchawki odpowiada mi martwa cisza. Gośka chyba straciła już cierpliwość do tych moich wymówek. Z drugiej strony – powinna postarać się mnie zrozumieć. Przecież należy mi się od życia coś więcej, może nie?!

Inteligentny, przystojny, bogaty – dobra partia ze mnie!

Zawsze słyszałem, że jestem wyjątkowy. Może to trochę głupio tak się przechwalać, ale sroce spod ogona nie wypadłem. W domu rodzinnym to zawsze ja byłem tym, który umiał wszystko załatwić. Jak trzeba było wyprosić coś w administracji – to mnie mama wysyłała. W sklepie przekonać ekspedientkę, że źle wydała bratu resztę – oczywiście kto szedł? Adrian! Miałem i, co tu dużo gadać, mam coś takiego, że ludzie do mnie lgną, szczególnie kobiety. Pewnie jakaś w tym zasługa tych moich blond loczków, z których kumple (pewnie trochę zazdrośni) od zawsze się podśmiewali, ale chyba więcej w tym zasługi tego, że – znowu nie chwaląc się – inteligentny ze mnie gość, który umie ustawić się w życiu.

Zobacz także

Po szkole średniej nie zawracałem sobie głowy jakimiś tam studiami. To dobre dla kujonów, wymoczków w okularach, a nie dla prawdziwych facetów. Zaczepiłem się w warsztacie u kumpla. Zawsze interesowałem się motorami, to była dla mnie praca jak marzenie. Po dwóch latach miałem już własny interes. Przyjmowałem tylko wyjątkowe maszyny – drogie, zadbane. Wyrabiałem sobie markę tego, który nigdy nie zawala. Opłaciło się. Po kilku latach od otwarcia pierwszego biznesu miałem już dwie filie, zatrudniałem ludzi. Pracowałem ciężko, nie oszczędzałem się, ale warto było – zarabiałem niezłe pieniądze...

Śmieszą mnie ludzie, którzy szpanują mieszkaniami i wozami na kredyt. Ja nigdy nic nie kupiłem za pożyczone pieniądze. Mam segment, porządny samochód. Ktoś mógłby powiedzieć – szczęśliwy z niego człowiek. Ale ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nie do końca. Byłem szczęśliwy, ale odkąd urodził się Dawid…

Wiedziałem, że Gosia zostanie moją żoną

Nigdy nie miałem problemów z nawiązywaniem kontaktów z kobietami. Ale mnie nie interesują przelotne znajomości. Od początku zdawałem sobie sprawę, że z moimi pieniędzmi stanowię lep dla bab, dla których liczy się tylko kasa. Byłem tego świadomy i unikałem takich lasek jak ognia.

Gosię, moją już niestety byłą żonę, poznałem na imieninach kuzyna. Od razu wpadła mi w oko. Nie tylko dlatego, że była – zresztą nadal jest – piękną kobietą. To, co mnie od razu w Gosi urzekło, to jakieś takie jej niedzisiejsze piękno wewnętrzne, dystans do świata, ostrożność w tym, co mówiła. Po tamtym wieczorze, choć nie zamieniliśmy więcej niż kilka słów, powiedziałem do brata:

– Dzisiaj poznałem swoją przyszłą żonę.

Historia jak z filmu, prawda?

A jednak wcale nie było mi łatwo Małgosię zdobyć. Nie ukrywała, że nie jestem w jej typie. Później, kiedy poznałem ją bliżej, zrozumiałem, że całe życie unikała takich typów, jakim ja wtedy byłem. Pewnych siebie młodych biznesmenów z tak zwanymi „młodymi pieniędzmi”.

A jednak udało mi się ją do siebie przekonać. Myślę, że stało się to przede wszystkim dzięki temu, że Gosia zauważyła we mnie coś więcej niż to, co rzucało się w oczy na początku – więcej niż smykałkę do interesów i dobry samochód. Zgodziła się zostać moją dziewczyną, później narzeczoną, a później – żoną. Jaki ja byłem wtedy szczęśliwy! Gdy mówiła mi „tak” w małym kościółku w jej rodzinnym mieście nie było na ziemi szczęśliwszego człowieka!

W tych pierwszych latach naszego małżeństwa chciałem rzucić Gośce świat do stóp. Do tej pory pamiętam nasze szalone wypady na weekend w góry, nocne rozmowy, seanse filmowe w kinie, które wynajmowałem tylko dla nas dwojga...

Decyzję o dziecku odkładaliśmy w nieskończoność

Oboje byliśmy przekonani, że chcemy mieć dzieci, ale odkładaliśmy to na później. Teraz myślę, że może podświadomie czuliśmy, że ta decyzja wszystko zmieni?

W każdym razie, kiedy Gosia zaszła w ciążę, byliśmy ze sobą osiem lat i nasze rodziny zaczynały się już niecierpliwić, że wciąż nie słyszą „dobrej nowiny”. Oczywiście od razu kiedy powiedzieliśmy, że będzie nas troje, posypały się gratulacje i życzenia. Tylko stara ciotka Małgosi zmierzyła moją żonę ponurym spojrzeniem i jadowitym głosem wycedziła:

– A nie boisz się, Gosiu? W tym wieku pierwsza ciąża?

Moja żona miała wówczas trzydzieści osiem lat...

– Przecież wiele sławnych osób rodzi dziecko koło czterdziestki, jest teraz taki trend – tłumaczyła mi wieczorem, kiedy zapytałem, o co chodziło jej ciotce.

A jednak echa złośliwych słów gdzieś tam pozostały w tyle głowy. Tym bardziej że szybko mieliśmy się przekonać, że „ta baba” miała rację…

Początkowo Gosia znosiła swój stan bardzo dobrze. Nie miała mdłości, zachcianek, normalnie chodziła do pracy. Wyniki były książkowe.

Świat mi się zawalił, ale wciąż dbałem o pozory

Pierwsze czarne chmury na tym błękitnym firmamencie pojawiły się, kiedy poszliśmy na kolejne USG. Wykonał je lekarz dopiero co zatrudniony w klinice, w której Małgosia przygotowywała się do porodu. I to jego niedoświadczeniu początkowo przypisaliśmy fakt, że podczas rutynowego badania twarz mu się zmieniła, zaczął coś mierzyć, zmarszczył brwi…

– Coś nie tak z dzieckiem? – Gosia, instynktownie wyczuła niebezpieczeństwo.

Ja byłem wówczas przejęty raczej jej stanem. Nie darowałbym sobie, gdyby cokolwiek stało się mojej żonie! Dziecko, które w sobie nosiła, było dla mnie nieco abstrakcyjnym pojęciem.

– W tej chwili trudno jednoznacznie ocenić – lekarz spojrzał na nas z poważną miną. – Trochę nie zgadzają się wymiary… Oczywiście to jest sprawa do dalszej diagnostyki – zapewnił nas pospiesznie, widząc nasze przerażone twarze. – Aby wykluczyć zagrożenia, trzeba wykonać kolejne badania.

– Zagrożenia? – spojrzeliśmy z Małgosią po sobie, jakby nie docierało do nas do końca to, co lekarz mówił.

– To znaczy, że moje dziecko może urodzić się na przykład bez rączki, to chce mi pan powiedzieć? – Małgosia mówiła już przez łzy. Usiłowałem ją pocieszyć, obejmując czule, ale mnie samemu nie mieściło się w głowie to, co słyszałem!

– Nie do końca o to mi chodziło – lekarz uważnie dobierał słowa. – Myślałem raczej o zespole wad genetycznych, na przykład o zespole Downa…

– Zespole Downa?! – miałem wrażenie, że mój świat właśnie runął, ale starałem się jeszcze zachowywać pozory spokoju.

– Oczywiście, to jeszcze nic pewnego. Proszę być dobrej myśli, ale warto to zbadać – lekarz usiłował nas uspokoić, ale my już byliśmy tak zdruzgotani, jakby wszystko było przesądzone.

I, jak miało się okazać, mieliśmy rację.

Kiedy Dawid przyszedł na świat, wystarczył mi rzut oka na jego główkę, żebym nie miał cienia wątpliwości – charakterystyczny fałd nad powieką, wystający lekko język, dziwne, jakby nieco skośne oczy… Lekarze robili jeszcze te swoje analizy, ale ja wiedziałem. I Małgosia też wiedziała od razu, w pierwszej sekundzie, kiedy spojrzałem na nią po porodzie. Tyle razy przez całą ciążę, odkąd tylko poznaliśmy straszne ryzyko, modliłem się, by ta chwila nie nastąpiła – niestety, właśnie stała się rzeczywistością. Musiałem powiedzieć swojej żonie, że nasze długo oczekiwane maleństwo jest upośledzone.

To było najłagodniejsze określenie, jakie cisnęło mi się wówczas na usta. Nie widziałem ślicznych, jak zapewniały mnie pielęgniarki, oczek chłopca. Nie widziałem jego „małych piąstek” i bezbronnego wyrazu twarzy – widziałem tylko czarną chmurę nienawiści, tak, właśnie nienawiści, która wypełniała mi mózg, i czułem pulsujący gniew. „Dlaczego, dlaczego właśnie nas to spotkało?!” – powtarzałem bezgłośnie, a głośno szepnąłem tylko:

– Dawid ma zespół Downa, Małgosiu. Nasz syn nie jest jak inne dzieci.

Jak długo można żyć w kłamstwie? Ja już nie mogę!

Nie wiem, dlaczego wtedy powiedziałem „nasz syn”. Chyba zrobiłem to tylko na użytek pielęgniarek i ludzi na sali. Zawsze umiałem dbać o pozory. Tak naprawdę od początku nie uważałem Dawida za swoje dziecko. Trudno to wytłumaczyć, ale czułem, że ten „twór”, jak określałem go w myślach, to jakaś obca istota, która zagościła w naszym domu, w żadnym wypadku długo oczekiwany potomek. To jakiś potwór, obcy. Chciałem, żeby Dawid zniknął i nigdy już do naszego szczęśliwego życia nie wrócił! Bałem się tych myśli, wydawały mi się straszne – ale nic nie potrafiłem na nie poradzić.

Nie mogłem zrozumieć, jak to się dzieje, że Małgosia tak doskonale radzi sobie z tym, co nam się przytrafiło. Dbała o Dawida, jeździła z nim do lekarzy, przytulała go, wstawała do niego w nocy. Ja nie mogłem się przemóc, by wyjść z własnym dzieckiem na spacer!

Kiedyś snułem plany chodzenia z synem na basen i wspólnego kopania w piłkę. Teraz podobny pomysł wydawał mi się równie absurdalny jak lot na księżyc. Jak miałem iść z Dawidem na boisko pokopać „gałę”, kiedy samo przejście po osiedlu wydawało mi się wyczynem?! Małgosia mówiła mi, że nie zwraca uwagi na spojrzenia ludzi. Ja nie potrafiłem tego ignorować. Każde zwrócenie oczu w naszą stronę odbierałem jako przejaw litości. A litości nienawidziłem. Przecież ja zawsze uchodziłem za człowieka sukcesu, za tego, któremu ludzie zazdroszczą. Teraz musiałem przyzwyczaić się, że ludzie mi współczują. To było dla mnie nie do zniesienia!

Na dodatek nie widziałem tego wszystkiego, co widziała moja żona – że Dawid jest kontaktowy, że lubi się przytulać, że jest towarzyski… Dla mnie Dawid był tylko mniej rozwinięty od swoich rówieśników, gruby, niezdarny. Kiedy wchodziłem do domu i od progu widziałem tę jego masywną sylwetkę i wysunięty język miałem ochotę uciec z powrotem do pracy!

To nie jest mój syn

I z czasem zacząłem tak robić. Doszło do tego, że nie przyszedłem na trzecie urodziny Dawida – bo siedziałem przy motorach. Kiedy Gośka do mnie zadzwoniła, wykrzyczałem jej swoją frustrację:

– A po co mam tam iść?! Do tego debila?! On nawet nie zauważy, że mnie nie ma! Gośka, czy do ciebie w końcu dotrze, że to nie jest normalne dziecko! Ja nie jestem w stanie się z tym pogodzić!

Po drugiej stronie zapanowała cisza. A później usłyszałem ciche:

– Nie miałam pojęcia, że tak nas nienawidzisz.

Tego wieczora, gdy wróciłem z pracy, zastałem dom pusty. Żona wzięła Dawida i wyprowadziła się. Wybrała syna. Kilka miesięcy później przysłała pozew rozwodowy. Na rozprawie usiłowałem ją przekonywać, że możemy jeszcze zacząć od nowa, że ją kocham, że możemy być szczęśliwi – musimy tylko oddać Dawida do specjalnego ośrodka, są przecież takie miejsca dla dzieci takich jak on. Ale do niej nic nie docierało. Szepnęła tylko do swojej adwokat, że wyszła za potwora.

Od tej pory minął rok. Kontaktuję się regularnie z Małgosią. Wiem, że jej zależy na tym, żebym miał też kontakt z synem. Często powtarza, jak on za mną tęskni, jak o mnie pyta, jak ogląda moje zdjęcia – ale mnie to nie wzrusza. Nigdy nie pogodzę się z tym, że urodziło mi się takie dziecko. Nigdy nie zaakceptuję Dawida.

Adrian, lat 45

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama