Reklama

Postanowiliśmy całkowicie zmienić swoje życie. Sprzedaliśmy mieszkanie, kupiliśmy większe. Cały czas staraliśmy się o dziecko.

Reklama

Wreszcie wspaniała wiadomość: "Jestem w ciąży". Cieszyliśmy się bardzo - my i cała nasza rodzina, która też już chciała mieć kolejnego maluszka do bawienia, rozpieszczania i całowania. Śmialiśmy się, że jak mają takie plany, to ich chyba nie dopuścimy do najmłodszego.

Ciąża przebiegała bez zakłóceń

Pracowałam, jeździłam na badania, zażywałam suplementy diety i kolekcjonowałam ubranka dla dzieci. Powoli kompletowaliśmy też wyposażenie dla dziecka, m.in. wanienkę, łóżeczko.

Niestety w pod koniec ciąży okazało się, że mąż musi jeździć do Warszawy na szkolenia. Wyjeżdżał w niedzielę wieczorem, a wracał do domu w piątek wieczorem, po całym ciężkim tygodniu pracy i nauki. No, ale co było robić. I tak mieliśmy dużo szczęścia, bo miał skończyć to szkolenie tydzień przed świętami Bożego Narodzenia, a ja miałam wyznaczony termin porodu na 27 grudnia.

Nadeszła kolejna niedziela, 14 grudnia

To był bardzo dziwny dzień. Cały czas byłam podenerwowana, nie wiedziałam o co chodzi. Czy obiad był ciężkostrawny? Czy dopadła mnie depresja przedporodowa (jest coś takiego?). Skończyło się na tym, że kazałam mężowi wcześniej zbierać się do wyjazdu, a sama położyłam się spać.

Dobrze, że miałam spakowaną torbę do szpitala ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami. W środku nocy obudziły mnie silne skurcze i od razu wiedziałam, że to już. Tylko dlaczego tak wcześnie? Przecież jestem sama w domu z 4,5-latkiem. Nie ma męża, nie ma samochodu, za to odeszły wody płodowe.

Jednak zachowałam zimną krew

Wezwałam taksówkę, obudziłam zaspane dziecko, szybko ubraliśmy się i w drogę. Najpierw do moich rodziców, których wcześniej telefonicznie powiadomiłam, że za chwilę będę i żeby już w drzwiach czekali na wnuka. Czas gonił, minuta wlokła się za minutą, kilometr za kilometrem, a ja coraz bardziej bałam się, że urodzę w taksówce (tak często miałam skurcze).

Na nieszczęście taksówkarz, mimo iż miał GPS, nie mógł trafić do szpitala. Kluczył, ale w końcu trafił na miejsce. Wylądowałam na sali przyjęć i mówię, że zaraz urodzę, że chcę

znieczulenie, bo nie wytrzymam. Na co lekarz zbadał mnie i odpowiedział, że na znieczulenie nie ma czasu. Muszę po prostu rodzić. Dwadzieścia minut później trzymałam w ramionach naszego drugiego synka - Dawida. Byłam szczęśliwa i zachwycona. Męża nie było przy mnie, ale pojawił się z samego rana. Przyjechał najszybciej jak mógł, by nas uściskać.

Reklama

Praca nadesłana przez Bernardetę Dryję na konkurs "Prawdziwe historie ciążowo-porodowe" (edycja grudniowa).

Reklama
Reklama
Reklama