Reklama

Nasza córeczka Marcelina właśnie zaczęła naukę w drugiej klasie. Do szkoły poszła jako sześciolatka – urodziła się w pierwszej połowie 2008 roku, więc miała taki obowiązek. Nie rozpaczaliśmy z tego powodu, zwłaszcza że mała nie mogła się już doczekać dnia, w którym założy tornister na plecy. Zawsze była mądrą, bystrą dziewczynką, jakby na potwierdzenie tezy, że dzieci starszych matek są inteligentniejsze. Gdy urodziłam Marcelinkę, niektórzy dowcipkowali, że zrobiłam sobie prezent na czterdzieste urodziny. Zbyszek, mój mąż, zaniemówił na wieść o tym, że powiększy nam się rodzina – nasz pierworodny syn Marcin miał już wtedy osiemnaście lat.

Reklama

– Żartujesz, prawda? – zapytał.

Miałam Zbyszkowi trochę za złe, że bardziej się zdziwił niż ucieszył, ale ja zareagowałam tak samo w gabinecie ginekologa. Co prawda planowaliśmy drugie dziecko, ale najpierw odwlekaliśmy tę decyzję, a później, kiedy już byliśmy gotowi, nie mogłam zajść w ciążę.

– Niepłodność wtórna – usłyszałam wtedy od lekarza.

Bardzo się zmartwiłam, bo sama pochodzę z wielodzietnej rodziny i wychowywanie jedynaka było dla mnie nie lada wyzwaniem. Nie chciałam, by Marcin był samolubny. Gdy syn trochę podrósł, zaczęłam więc namawiać męża, abyśmy zostali rodziną zastępczą i uszczęśliwili jakieś dziecko, skoro nie możemy mieć własnego. Zaczęłam się nawet dowiadywać o specjalny kurs dla rodziców. Zbyszek nie był do końca przekonany, ale się nie sprzeciwiał, bo wiedział, że jak się uprę, to i tak postawię na swoim.

Los jednak pisał dla nas inny scenariusz. Własnego potomka! Od dawna się nie zabezpieczaliśmy, bo przecież i tak nie mogłam zajść w ciążę. A tu nagle się udało! Zgodnie z tym, co ginekolog dostrzegł podczas USG, miał to być nasz drugi syn. Wybraliśmy mu imię Marcel. Ale to nie był koniec niespodzianek.

– Ma pani piękną... córkę – oznajmiła położna podczas porodu.

Myślałam, że się przesłyszałam. A mąż w pierwszej chwili mi nie uwierzył – mała urodziła się 1 kwietnia, więc wieść o tym, że ma córkę, wziął za primaaprilisowy żart. Był wtedy w delegacji, bo termin porodu był wyznaczony tydzień później. Ginekolog tłumaczył nam potem, że USG nie daje stuprocentowej pewności co do płci dziecka. Nawet się ucieszyliśmy z takiego obrotu sprawy. Jedynym mankamentem było to, że w garderobie naszej córci przez pierwsze miesiące dominował błękit. Ściany w pokoju też były niebieskie, nie chcieliśmy ich przemalowywać, by nie truć małej farbą.

Dorastała trochę jak jedynaczka

Marcelinka, która sprawiła nam primaaprilisową niespodziankę, od początku rozwijała się wspaniale. Byłam przeszczęśliwa. Uchroniła nas przed syndromem pustego gniazda, pojawiła się w idealnym momencie – jej brat za kilka miesięcy miał wyjechać na studia do Bydgoszczy, aż 200 kilometrów od domu. Tam szybko znalazł sobie dziewczynę, dorywczą pracę i wiódł intensywne życie studenckie.

Marcelinka dorastała więc trochę jak jedynaczka. Chcieliśmy dać jej wszystko, co najlepsze. W przedszkolu chodziła na rytmikę i dodatkowy język. Woziliśmy ją też do szkółki pływackiej, a gdy poszła do szkoły – dodatkowo na pianino.

W przeciwieństwie do wielu innych rodziców cieszyłam się, że nasza córka musi iść do szkoły w wieku sześciu lat. Znała już wszystkie litery i czytała proste teksty. Próbowała nawet pisać.

– Powinna sobie poradzić w szkole – oceniła przedszkolanka, a ja miałam jej za złe to „powinna” – przecież nasza Marcelinka na pewno sobie poradzi.

Mój entuzjazm osłabł już po pierwszej wywiadówce.

– Państwa córeczka jest emocjonalnie niedojrzała – orzekła wychowawczyni. – Nie może usiedzieć w ławce 45 minut.

Też zauważyłam, że odkąd Marcelinka poszła do szkoły, stała się płaczliwa, nerwowa, miała problemy z zasypianiem. Niekiedy zmyślała, że coś ją boli i chce zostać w domu. W jej klasie uczyły się razem siedmio- i sześciolatki z pierwszej połowy roku. W sumie 24 uczniów, siedzących w ciasno ustawionych ławkach. W tyle sali był wolny kawałeczek podłogi, gdzie pani rozkładała dzieciom dywanik, by mogły się czasem pobawić.

– Nie wiem, co państwu radzić – mówiła. – Dla nas też to jest nowa sytuacja. Dzieci sześcio- i siedmioletnie dzieli przepaść pod względem dojrzałości emocjonalnej. Pozostaje mieć nadzieję, że to kwestia czasu i mała się przyzwyczai...

Dzieci są inne? Pewne rzeczy się nie zmieniły!

Te słowa okazały się prorocze. Wkrótce Marcelinka potrafiła wysiedzieć w ławce do przerwy, ale wcale nie stała się weselsza. Z nauką radziła sobie dobrze, choć musiałam jej pomagać. Była bardzo dokładna, pilna i sumienna. I, jak na tak małe dziecko, dość cierpliwa.

Jedna dziewczynka z rocznika córki od września ponownie będzie w pierwszej klasie, bo nie daje sobie rady – obowiązujące przepisy stwarzają taką możliwość. Ktoś chyba jednak nie przemyślał tej całej sytuacji... Nie mam nic przeciw sześciolatkom w szkole, ale niechby klasy wyglądały jak klasa mojego bratanka w Hamburgu. Do złudzenia przypomina salę przedszkolną, z tą tylko różnicą, że znajduje się w niej także tablica. Wszystkie dzieci jedzą w szkole obiad, potem odrabiają lekcje i bawią się. Dzięki temu gdy wracają do domu, nie mają już nic zadane. A Marcelina do wieczora ślęczy nad ćwiczeniami.

– Zauważyłaś, że nasza córka nie ma koleżanek? – zauważył ostatnio mąż. – Czy ona nie jest za bardzo obłożona zajęciami? Przecież to jeszcze dziecko!

W pierwszej chwili uznałam to za wymówkę z jego strony. Pomyślałam, że po prostu nie chce mu się wozić Marceliny na zajęcia. A co mamy lepszego do roboty niż inwestować w przyszłość dziecka? Czy chodzi mu o te kolejne zajęcia, które doszły małej w tym roku? Zapisałam ją jeszcze na taniec – ma wyczucie rytmu, a talentów dziecka nie wolno marnować...

– Uważam, że to wszystko ją tylko rozwija – broniłam się.

– Nie jestem przekonany – stwierdził. – Dzieciństwo nie tylko nasze, ale nawet Marcina, wyglądało inaczej. A Marcelina tylko siedzi w domu i odrabia lekcje albo gdzieś ją wozimy. Przecież ona nawet nie ma kiedy wyjść na dwór.

– Kiedyś wyszła, ale stwierdziła, że nikogo tam nie ma, i że na dworze jest nudno. Poza tym dzisiaj dzieci są inne – nie dawałam się zbić z tropu. – A Marcin to chłopak, cały czas ganiał za piłką.

Okazało się, że nie miałam racji. Może i dzieci są dziś inne, ale tak samo potrzebują zabawy, mają swoje pasje, niekoniecznie takie, jakie chcielibyśmy im narzucić. Dowiedziałam się tego dzięki mężowi, który tym razem nie pozwolił mi postawić na swoim – a chciałam pozostawić wszystko upływowi czasu. Choć też byłam zmęczona tym codziennym rytmem, padałam z nóg wieczorem, ale uważałam, że i my, i Marcelinka, powinniśmy zacisnąć zęby i jakoś to wszystko wytrzymać. Dla dobra córeczki.

Następnego dnia mąż zapytał Marcelinkę przy kolacji, czy nie jest zmęczona, czy lubi swoje zajęcia dodatkowe, z czego najbardziej się cieszy. Najpierw nie chciała nic mówić, gmerała widelcem w talerzu, potem się rozpłakała i powiedziała:

– Nie lubię szkółki pływackiej ani pianina, a na zajęciach plastycznych jest nudno. Zawsze się cieszę, gdy nie ma zajęć i mogę się pobawić… A najbardziej lubię tańczyć – wyszeptała.

Wspólnie doszliśmy do wniosku, że rzeczywiście trochę ją „zajechaliśmy”. Na razie zrezygnowaliśmy więc z pianina i zajęć plastycznych. Pływanie chyba również jej odpuścimy.

– Dziękuję, mamusiu – uściskała mnie uszczęśliwiona. – Czy dziś po południu może przyjść do mnie Ola się pobawić?

Zrobiło mi się wstyd z powodu tego przerostu ambicji. Dobrze, że mój mąż zareagował w porę, bo mogliśmy unieszczęśliwić naszą kochaną córeczkę.

Bożena, 48 lat

Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama