–Mamuniu, proszę, proszę... Niech z nami zostanie. Ja tak bardzo chciałam mieć pieska – moja ośmioletnia Julka błagalnie patrzyła na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczętami.
Mówiła, że ją sobie wybrał, jeszcze na ulicy. Szedł za nią przez podwórko, do klatki, aż na nasze drugie piętro i co miała zrobić? Zazwyczaj, kiedy robiła taką niewinną minkę, niczego nie byłam jej w stanie odmówić. Ale teraz nie miałam czasu na dyskusje o psie. Przecież była Wigilia, a ja jeszcze nawet karpia nie oprawiłam. Tymczasem pomocy znikąd. Wychowywałam Julkę sama. Jej ojciec nigdy nawet nie chciał zobaczyć własnego dziecka. A wydawało mi się, że jest miłością mojego życia... Na wieść o ciąży wpadł we wściekłość: – Przecież umawialiśmy się, żadnych dzieci! Tak? Dam ci pieniądze i masz zrobić z tym porządek – rzucił ze złością i wybiegł z domu.
Nie pamiętam, żebyśmy się na coś takiego umawiali, ale to nie było istotne. W tamtym momencie wiedziałam już, że nie chcę wiązać się z tym człowiekiem. No i zrobiłam porządek, ale nie tak jak sobie tego życzył. To jego wyrzuciłam z mego życia. A Julkę zostawiłam. I nigdy nie żałowałam tej decyzji.
Gdzieś tam, w podświadomości mimo wszystko czułam się trochę winna, że Jula nie ma taty. Zwłaszcza, gdy zaczęła o niego pytać. Przecież nie mogłam powiedzieć, że tata jej nie chciał... Starałam się wszelkimi sposobami zrekompensować małej brak ojca i wielokrotnie zgadzałam się na jakieś jej fanaberie.
Jak Julka znalazła psa...
No, ale na miły Bóg, nie pies! W naszym czterdziestometrowym mieszkaniu? No i kto będzie się nim zajmował?
– Ja zawsze będę z nim wychodzić. I karmić go będę, i czesać – jęczała moja córka, czytając mi w myślach.
Czesać? Toż tu nie ma czego czesać! Spojrzałam uważnie na zabiedzoną psinę. Małe to-to było, niewyględne jakieś. Całe białe z ciemnym kubraczkiem na grzbiecie i oklapniętymi brązowymi uszkami. Nóżki jakieś cieniutkie. No, piękny to on na pewno nie był, ten kundelek. Tylko te oczy... Duże, mądre. Patrzyły na mnie równie błagalnie, jak oczy mego dziecka. Wiadomo, nie zostawię psa na mrozie...
– No dobrze, niech zostanie na święta, a potem damy ogłoszenie o znalezisku i zobaczymy – westchnęłam. – Może nam coś powie w noc wigilijną? – przytuliłam uszczęśliwioną Julę.
Nakarmiłyśmy Zenka, bo tak nie wiedzieć czemu Jula nazwała znajdka i zajęłam się przygotowaniem wigilii. Nazajutrz Jula przybiegła do mojego łóżka z samego rana.
– Mamusiu, mamusiu. Zenek naprawdę przemówił. Powiedział, że dziękuje nam, że go przygarnęłyśmy, że będzie wierny i nie będzie brudził – fantazjowała. – I jeszcze powiedział, że przyprowadzi mi tatusia.
Przytuliłam w milczeniu moje dziecko. Jak bardzo musi tęsknić za ojcem – pomyślałam ze smutkiem.
Jak Zenek się zgubił...
To wszystko wydarzyło się dokładnie dwa lata temu. Po świętach dałam ogłoszenie o znalezieniu psa, ale nikt się nie zgłosił. Cóż, Zenek nie był rasowy i pewnie dawni właściciele wyjechali gdzieś daleko na święta i zwyczajnie zostawili go na pastwę losu "zapominając" o psie. Zenek zadomowił się i już po tygodniu nie wyobrażałam sobie jak mogłyśmy funkcjonować bez niego. Jula dotrzymała słowa, zawsze wyprowadzała psa i opiekowała się nim. Tamtego dnia, w kolejną wigilię, też tak było.
– Mamo, wychodzę z psem. Przejdziemy się trochę i zaraz wracam – wołała wkładając kurtkę.
– Dobrze, tylko za długo nie biegajcie. Pomożesz mi trochę przy wigilii – pocałowałam ją w policzek.
I tyle ją widziałam. Zajęta w kuchni, nie zwróciłam początkowo uwagi, że Julka coś długo nie wraca.
Polecamy: Prawdziwe historie: Mój syn... niemożliwe!