„Przysiągłbym, że tam stała. Wskazała mi miejsce i tam znalazłem Jasia. Uratowała to dziecko dwa razy”
Widziałem ją, jak chwiejnie szła przede mną. Musiałem założyć dół bluzy na głowę, bo nie mogłem oddychać w tym żarze, ale widziałem ją dobrze. Przeszła na tył domu, były tam głównie wysokie krzaki, jakieś kłujące, może jeżyny.
- redakcja mamotoja.pl
Akurat byliśmy u kuzyna przejazdem, kiedy we wsi zawył alarm pożarowy. Miki był strażakiem ochotnikiem, więc w moment zerwał się od stołu i zaczął wciągać buty.
– Damian, co się dzieje? – spytała moja przerażona dziewczyna, którą przywiozłem w odwiedziny do rodziny. – Co to za hałas?
– Syrena dla oespe! – odkrzyknął Miki, mając na myśli ochotniczą straż pożarną. – Damian, chodź ze mną, na pewno część chłopaków nie doleci, bo albo wyjechali, albo piją czy co tam jeszcze! Zawsze brakuje rąk do pracy, to się przydasz. No już, ubieraj się!
Chciałem zaprotestować, że nie mam pojęcia o gaszeniu pożarów, ale mój kuzyn nie wyglądał na kogoś, kto będzie słuchał moich argumentów. Poganiał mnie tylko, aż w końcu wybiegliśmy z domu i wskoczyliśmy na jego motor. W remizie byliśmy kilka minut później.
– Pali się w Smolówce – wielki facet w roboczym kombinezonie wymienił nazwę wsi, która nic mi nie mówiła.
– Nie mają tam ludzi, proszą o nas! No, ilu nas jest, chłopaki?
Wokół mnie stało kilkunastu mężczyzn w różnym wieku, dwóch kolejnych właśnie wbiegało przez szeroko otwarte drzwi. Mnie nikt nie pytał, co tam robię, najwyraźniej naprawdę potrzebowali rąk do pracy.
Gmina miała wóz strażacki, ale ja nim nie pojechałem, bo nie było już miejsca. Jakiś kolega Mikiego wziął jego motocykl i mnie na pasażera. Nim założyliśmy kaski, zapytałem szybko, czy „normalna” straż pożarna też jedzie do tego pożaru.
– Państwowa? – uściślił, przekrzykując hałas uruchomionego motoru. – Na pewno już dostali zgłoszenie, ale droga jest zalana po ostatnich ulewach i trochę im to pewnie zajmie, bo jadą aż z D. – wymienił najbliższe miasto. – Po to jesteśmy my, ochotnicy. No, stary, jedziemy!
Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nie miało znaczenia, że byłem kompletnie niedoświadczony.
Gdzie jest mały Jaś?
Ten sam wielki facet w kombinezonie wydawał polecenia przed płonącym budynkiem. Jedni rozwijali węża strażackiego, inni, razem z lokalnymi mieszkańcami, nosili wodę w wiadrach, z obawy przed wyczerpaniem zasobów z wozu. Dwóch strażaków w specjalnych kombinezonach właśnie szykowało się, żeby wejść do środka płonącego domu.
Palił się duży, dwupiętrowy budynek, na oko w większości drewniany. Przed nim stało kilka osób w piżamach, okrytych kocami, kołdrami. Wielki facet rozmawiał z trzema kobietami, które wykrzykiwały coś histerycznie, machając rękami.
Dwie inne trzymały na rękach dzieci, obok, na ziemi, siedział starszy mężczyzna, przy którym kucały dwie inne kobiety. Z mowy ich ciała odczytałem, że próbowały mu pomóc i go gdzieś zabrać.
– Co to za miejsce? Kto tu mieszka? – zapytałem młodego chłopaka, który właśnie sapał po biegu z wiadrem pełnym wody.
– Trzy rodziny – odpowiedział, dysząc. – Razem tu siedzą na kupie, żeby na ogrzewaniu oszczędzić i kosztach. Chłopy głównie w Rajchu robią, mężowie tych dziewczyn, tam – machnął ręką w stronę zdenerwowanych kobiet rozmawiających z szefem strażaków.
– Stary, nie ma co stać i gadać! Tu się pali! Chodź ze mną, wody weźmiesz!
Niewiele myśląc, pobiegłem z nim i wróciłem po chwili z dwoma kubłami wody, które ktoś mi podał przy studni na sąsiednim podwórzu.
Tym razem stanąłem bliżej wielkoluda i uchwyciłem fragment słów jednej ze spanikowanych kobiet.
– …we trójkę w pokoju… wyszła… dziecko… mały Jaś!
– Może go tam nie było? – pytał olbrzym. – Może wyszła z dzieckiem?
– A jeśli nie?! – głos dziewczyny w koszuli nocnej z kraciastym kocem na ramionach przeszedł w pisk. – Jaś ma pół roczku! Szukajcie go!
Zrozumiałem, że zaginęło dziecko i nikt nie miał pewności, czy było w płonącym budynku. I że mieszkało z jakimiś dwiema osobami w jednym pokoju, a jedna z tych osób wyszła, tylko że nie było wiadomo, czy sama, czy z maluchem.
Nie znam się na pożarach, ale wydawało mi się, że do czasu przyjazdu profesjonalnej ekipy ci dwaj ochotnicy w kombinezonach i maskach mają marne szanse, żeby przeszukać dość spory budynek.
Halo, proszę poczekać!
A paliło się solidnie, ogień buchał z okien na piętrze i poddaszu, z tych na parterze wydostawały się kłęby czarnego, gryzącego dymu.
Nagle coś huknęło i ludzie odruchowo się skulili albo padli na ziemię. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że zawalił się jeden z balkonów i obecnie w ścianie domu ziała potężna dziura, przez którą widać było palące się łóżko i szafę.
Było mi gorąco, twarz mnie paliła, miałem wrażenie, że topią mi się włosy i brwi. Ktoś krzyczał, że potrzebna jest pomoc przy wiadrach, ktoś inny, że kończy się woda ze zbiornika w wozie. Tłum mieszkańców biegał w tę i z powrotem, a ja chciałem się włączyć w pomoc.
Ale nagle zobaczyłem starszą kobietę, która stała jeszcze bliżej domu niż ja. Miała długie, zmierzwione, siwe włosy i ubrana była w białą koszulę nocną, osmaloną u dołu. Stała tyłem do szalejącego żywiołu i wyciągała do mnie ręce. Pomyślałem, że pewnie ma alzheimera albo zwyczajnie jest w szoku i nie rozumie, w jakim znalazła się niebezpieczeństwie.
– Hej! Proszę pani! – krzyknąłem, ale ona odwróciła się i zaczęła iść w stronę krzaków z boku domu.
Zakląłem pod nosem i rzuciłem się za nią w pogoń. Wyglądała na drobną, więc przez głowę przebiegła mi myśl, że być może będę ją musiał wziąć na ręce, żeby odciągnąć od płomieni.
Nie było sensu za nią wołać. Może to nie takie oczywiste, ale duży płonący budynek generuje straszny hałas. Wszystko syczy, huczy, pęka z trzaskiem, do tego z tyłu dochodzą krzyki ludzi, wyjące syreny alarmowe, a w uszach tętni krew.
Widziałem ją jednak, jak chwiejnie szła przede mną. Musiałem założyć dół bluzy na głowę, bo nie mogłem oddychać w tym żarze, ale widziałem ją dobrze. Przeszła na tył domu, były tam głównie wysokie krzaki, jakieś kłujące, może jeżyny.
Dotarło do mnie, że tutaj nie ma nikogo z wodą, wszyscy skupili się na froncie budynku, ale też ciężko byłoby tu donieść wiadro z wodą, nie mówiąc o postawieniu wielkiego wozu. Dookoła były tylko zarośla.
Po raz ostatni zobaczyłem kobietę, kiedy stanęła pod budynkiem i spojrzała na okno na poddaszu, jakby chciała mi coś pokazać. Nie widziałem jej twarzy, tylko te białe włosy poruszające się na wietrze i zgarbioną, kruchą sylwetkę.
A potem znowu coś wybuchło, huknęło i odruchowo zacisnąłem powieki. Kiedy zamrugałem oczami, staruszki już nie było. Domyśliłem się, że straciła przytomność i leży tam, zasłonięta kolczastymi krzewami. Zacząłem się przedzierać, czując palący ból, kiedy kolce rozrywały mi skórę. Ale wiedziałem, że ona tam leży i muszę ją uratować.
W końcu ją zobaczyłem. Leżała na odsłoniętym kawałku ziemi. Te same długie siwe włosy, ta sama koszula nocna. Tyle że twarz miała zakrwawioną, a jej ręce i nogi rozrzucone były w nienaturalnej pozycji.
To nie było wszystko!
Na jej brzuchu… leżało niemowlę. Nie ruszało się, ale kiedy je podniosłem, poczułem, że oddycha. Staruszka już nie…
Żeby wrócić, okrążyłem dom z drugiej strony, tam nie było krzaków. Dziecko w moich ramionach było wiotkie, miało zamknięte oczy, ale żyło. Kiedy wybiegłem przed budynek, właśnie zajeżdżał ambulans.
– Mam niemowlę! – krzyczałem.
– Leżało za domem! Tam leży też starsza pani! Chyba nie żyje!
Jakaś kobieta w czerwonym uniformie zabrała mi dziecko i zniknęła z nim we wnętrzu karetki. Dwaj ratownicy pobiegli z noszami za dom, kolejny z wielką torbą sadził susami za nimi. W tym samym momencie wjechały dwa wozy strażackie i operację przejęli zawodowcy.
Ktoś mnie złapał za ramię, ktoś posadził przy karetce, zadawano mi pytania, ale ja przestałem cokolwiek słyszeć. Skóra mnie paliła, czułem, jak krew z ran sączy mi się pod bluzą, w głowie mi się kręciło… Ocknąłem się w karetce, na twarzy miałem maskę tlenową, w żyle wenflon.
– Jest pan bezpieczny, jedziemy do szpitala – powiedziała kobieta z maseczką na twarzy. – Uratował pan tego chłopczyka. Ma wstrząśnienie mózgu, ale wyjdzie z tego. Uratował go pan – powtórzyła.
Chciałem zapytać, co ze staruszką, na której ciele go znalazłem, ale lekarka pokazała mi, ze mam nic nie mówić.
Reszty dowiedziałem się w szpitalu. I nie mogłem w to uwierzyć. Relację zdał mi Miki.
– Straszna sytuacja… – zaczął.
– Wiesz, w tym domu mieszkały trzy rodziny, właściwie kobiety z dziećmi i jeden staruszek, ojciec jednej z nich. Ich mężowie pojechali na roboty do Niemiec, a tu bieda, więc ludzie szukają, co by tu zrobić, żeby koszty życia obniżyć… No to mieszkali tak razem, a ostatnio przyjęli też babcię i wnuczkę. Ta wnuczka ma siedemnaście lat i półrocznego synka. We trójkę zajmowali pokój na samej górze. Dziewczyna młoda, durna, co chwila uciekała na jakieś dyskoteki, z dzieckiem zostawała ta babcia, właściwie prababcia. Wiesz… zginęła, kiedy wyskoczyła z dzieciakiem przez okno. Ratownicy mówią, że na miejscu, złamała kark. Ale jej ciało zamortyzowało upadek i niemowlę przeżyło. Mówią, że to cud, bo dzieciak leżał tak dobre dwie godziny, zanim go znalazłeś.
– Dwie godziny? – zdumiony aż zamrugałem oczami.
– No tak. Minimum. Ona już była sztywna, jak do niej dobiegli, nie było kogo reanimować.
– Ale przecież ja ją widziałem, jak szła… – chciałem mu wytłumaczyć, że przecież to ona sama mnie zaprowadziła w to miejsce wśród zarośli, do swojego prawnuka.
Miki mnie wysłuchał, a potem zadzwonił do jakiegoś kumpla. Ten mu potwierdził, że kiedy znaleziono prababcię dziecka, ta nie żyła od przynajmniej dwóch godzin. Wszystko wskazywało na to, że wyskoczyła przez okno na samym początku pożaru. To zresztą miało sens, bo kiedy się tam znalazłem, dom już się rozpadał, wszystko wybuchało, w środku było pewnie z tysiąc stopni.
Trzymam za nią kciuki
– Więc umarła przy upadku, ale chciała uratować prawnuka – powiedział kuzyn. – Przyprowadziła cię na miejsce, żebyś znalazł dzieciaka. Cholera, stary, to nieźle ryje beret! Wygląda na to, że widziałeś ducha!
Wiem, że mi uwierzył. Tak samo jak moja dziewczyna i żona Mikiego. We czwórkę rozmawialiśmy o tym, co się stało, i żadne z nas nie miało wątpliwości, że prababcia maleństwa uratowała mu życie dwa razy.
Raz, kiedy wyskoczyła z nim przez okno, a ono bezpiecznie wylądowało na jej brzuchu, i drugi – kiedy ściągnęła mnie na pomoc.
Zainteresowałem się też losami siedemnastoletniej matki dziecka. Ponoć dowiedziała się o wszystkim dopiero nad ranem, kiedy ściągnięto ją wreszcie do szpitala. Była w miasteczku na dyskotece. Przeżyła szok, kiedy dowiedziała się, że jej babcia zginęła i że o mało co straciłaby synka. Strasznie jej współczułem, zostawiłem nawet Mikiemu trochę pieniędzy, żeby jej przekazał, bo przecież straciła też dach nad głową oraz jedyną osobę, która się nią przejmowała i jej pomagała.
Mam nadzieję, że dziewczyna jakoś sobie w życiu poradzi. I że jej babcia wciąż będzie czuwać nad nią i dzieckiem. Nadal widzę ją, jak z tymi zwichrzonymi włosami, w białej koszuli do kostek przedziera się przez cierniste krzaki, żeby zaprowadzić mnie do swojego prawnuka w niebezpieczeństwie. Nie sądzę, że widziałem ducha. Myślę, że widziałem anioła…
Damian, 32 lata
Zobacz też:
- "Majka nie płakała po śmierci mamy. W piątą noc po pogrzebie zrozumiałem, dlaczego. I poczułem, że tracę rozum"
- „Dopiero po jakimś czasie od adopcji zrozumiałam, jak straszne rzeczy przeszedł Kacper. Najgorsze traumy miał jednak przed sobą”
- „Karolinka odeszła, a lekarz powiedział, że więcej dzieci mieć nie będę. Byłam zrozpaczona, ale wtedy zdarzył się cud. Nie, nie zaszłam w ciążę…”