Reklama

Oboje z mężem przeszliśmy długą drogę, aby zostać rodzicami. Nie mogliśmy doczekać się swojego maleństwa, ale po latach udało nam się adoptować małego Filipka. Kiedy nasz chłopczyk skończył 4 lata, stwierdziliśmy, że przydałoby się mu rodzeństwo. Mieliśmy nadzieję, że teraz pójdzie nam łatwiej, już raz przecież przeszliśmy procedury adopcyjne. Nadal jednak w naszych sercach czaił się niepokój, czy aby nie zostaniemy z jakiegoś powodu odrzuceni. Bo… kto to wie?

Reklama

Kiedy odezwała się do nas tamta kobieta, w sumie uznaliśmy to za dar od losu

Znalazła mnie na portalu o adopcjach, na którym się udzielam od momentu, kiedy podjęliśmy z Mateuszem tę niełatwą przecież decyzję. Gdy udało się nam przysposobić Filipka, nadal działałam na portalu, służąc innym parom pociechą i pomocą. Nie ukrywałam także ostatnio, że zamierzamy z mężem starać się o drugie dziecko. Pewnie więc dlatego któregoś dnia dostałam maila:

„Jestem w ciąży i mam bardzo trudną sytuację osobistą. Zdecydowałam się oddać swoje dziecko do adopcji i chciałabym, aby to była adopcja ze wskazaniem. Zastanawiam się, Ewelino, czy byś nie wzięła mojego dziecka?”

Byłam w szoku. Słyszałam o takich adopcjach i wydawały mi się o niebo prostsze od zwyczajnego starania się o dziecko. Wystarczyło przecież, aby jakaś mama zrzekła się dziecka na korzyść moją i Mateusza. Jedna wizyta w sądzie i już moglibyśmy cieszyć się ponownie rodzicielstwem, bez męczących wizyt w ośrodku adopcyjnym. Z drugiej jednak strony, która mama zrzeka się tak po prostu swojego dziecka? Odpowiedź brzmiała: mama w potrzebie.

Zadzwoniłam do tej Justyny, która mnie zaczepiła na portalu, bo podała w mailu swój telefon. I usłyszałam jej historię wyciskającą łzy z oczu.

Justyna była już mamą pięcioletniego Kubusia i wkładała wiele wysiłku w to, aby utrzymać to dziecko. Nie była osobą wykształconą, więc jako ekspedientka w sklepie nie zarabiała wiele. W dodatku jej konkubent był typowym draniem z marginesu społecznego. Pił i bił, a gdy dowiedział się, że jego kobieta jest w kolejnej ciąży, wyzywał ją od najgorszych i zwyczajnie wyrzucił z mieszkania.

– Nie mam się gdzie podziać, musiałam pójść do ośrodka dla ciężarnych matek. Nie wiem jednak, co się z nami stanie, gdy urodzę… – płakała mi Justyna w słuchawkę. – Poza tym straciłam pracę, bo moja ciąża jest zagrożona, i nie mam się z czego utrzymać.

Jej sytuacja nie wyglądała ciekawie, ale obawiałam się, że decyzję o oddaniu dziecka podjęła pochopnie i pod wpływem emocji.

– Nie mówię, że nie weźmiemy z mężem twojego maleństwa, ale wolałabym, abyś jeszcze miała czas się zastanowić – powiedziałam Justynie szczerze.

Po rozmowie z Mateuszem postanowiłam jednak tej kobiecie pomóc. Oboje jesteśmy z mężem dość dobrze sytuowani, mieszkamy w dużym, czteropokojowym mieszkaniu, a poza tym mam kawalerkę po babci, która od jakiegoś czasu stoi pusta. Wynajmowałam ją, lecz ostatni lokatorzy wyprowadzili się do swojego kupionego na kredyt „M” i od tamtej pory jakoś nie miałam czasu, aby zająć się ponownie sprawą wynajmu.

– To się doskonale składa, bo możemy zaproponować Justynie, aby do nas przyjechała. Będzie miała osobne, niekrępujące mieszkanie i spokój potrzebny do podjęcia decyzji. A jednocześnie lepiej się poznamy – powiedziałam mężowi.

Stwierdził, że to dobre rozwiązanie

Justyna bardzo się ucieszyła i dwa dni później była gotowa do przeprowadzki. Podjechaliśmy po nią z Mateuszem. Na progu ośrodka dla samotnych matek przywitała nas drobna kobiecina, której kolan czepiał się pięcioletni maluszek. No, obraz nędzy i rozpaczy. Nawet rzeczy nie miała za wiele. Ot, jedną torbę.

– Wiesz, cieszę się, że się zdecydowaliśmy jej pomóc – powiedział mi potem Mateusz, kiedy zostawiliśmy już Justynę w jej nowym domu. – Początkowo wcale nie byłem przekonany, czy dobrze robimy, chociaż poparłem cię we wszystkim. Ale teraz widzę, że to był konieczny dobry uczynek.

Justyna wprowadziła się do w pełni urządzonego mieszkanka. Oczywiście, nie było tam żadnych luksusów, ale wszystkie potrzebne sprzęty. Dostała ode mnie także wiele nowych ubrań, podobnie jak jej synek, Kubuś, dla którego znalazło się także łóżeczko i zabawki.

Mały szybko zaprzyjaźnił się z naszym Filipkiem. Starałam się spędzać z nim i Justyną sporo czasu, aby wyczuć, jakim ona jest człowiekiem. Początkowo wydała mi się osobą szalenie pokrzywdzoną przez los. Pochodziła z patologicznej rodziny i zawsze musiała sobie sama radzić. Uciekła z domu, mając 17 lat i pół roku później zaszła w ciążę z pierwszym facetem, z którym się przespała.

– Na szczęście wtedy poroniłam – przyznała mi się otwarcie, że gdyby nie to, to pewnie by jednak przeszła aborcję.

– Kompletnie nie byłam przygotowana na to, że będę matką. Zresztą nie miałam wtedy prawie nic, wszystkie moje rzeczy mieściły się w jednej torebce.

„Teraz masz w sumie niewiele więcej…” – pomyślałam ze współczuciem.

Historia Justyny to była historia jej kolejnych nieudanych związków z rozmaitymi dziwnymi facetami, z których żaden nie był tym właściwym, który powinien zostać ojcem jej dziecka.

– Kubusia nie oddam, bo kocham go nad życie, ale nie dam rady wychować jeszcze jednego dziecka. Adoptujecie je z Mateuszem? – kiedy Justyna mówiła te słowa, miała łzy w oczach.

Ja także nie wytrzymałam i popłakałyśmy się obie

W miarę jednak jak poznawałam Justynę, zaczęła wydawać mi się coraz mniej godnym zaufania człowiekiem. Z upływem czasu zaczęła bowiem mieć do mnie rozmaite pretensje… A to w mieszkaniu było za chłodno, a to nie działał piekarnik, a to znowu lodówka za mało chłodziła. W małej kuchence trudno było przygotować dania, z rur leciała żółta woda, nie działała spłuczka w WC, sąsiadka się jej czepiała, że za głośno puszcza muzykę i ciemne zasłony w oknach przyprawiały ją o depresję.

Te i jeszcze mnóstwo innych dziwacznych zarzutów puszczałam mimo uszu, traktując je jako zwykłe rozchwianie emocjonalne ciężarnej. W końcu wiadomo, że w czasie ciąży zmienia się chemia mózgu, stąd te nieuzasadnione pretensje, stany depresyjne i dziwne żądania.

Justyna nalegała także, abym dawała jej pieniądze do ręki, bo sama chciałaby robić sobie zakupy. Ale ja tego się wystrzegałam, zaopatrując ją w najpotrzebniejsze rzeczy i pytając zawsze, czego jeszcze potrzebuje. Miałam bowiem pewne podejrzenia, że gdyby tylko dostała gotówkę do ręki, to by ją wydała na… alkohol, zamiast na swoje potrzeby czy dziecka.

No cóż, nie winiłam jej za to, że ma wyraźną skłonność do butelki, w końcu wychowała się w takim środowisku. Kiedy jednak była pod moją opieką i w dodatku w ciąży, nie mogłam dopuścić do tego, aby piła. To się Justynie nie podobało, ale miałam to w nosie, dopóki nie spróbowała się za to na mnie… zemścić!

Pilnowałam, aby Justyna przechodziła regularne badania. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie, że źle się czuje i chyba z dzieckiem coś się dzieje. Spanikowana wybiegłam z pracy i zabrałam dziewczynę do prywatnej kliniki. Czekałam na nią w poczekalni, kiedy podeszła do mnie wzburzona pielęgniarka i oświadczyła mi podniesionym głosem, iż dobrze wie, co z mężem robimy tej kobiecie.

– To niemoralne a nawet karalne! – stwierdziła.

– Ale o co pani chodzi? – byłam kompletnie zdezorientowana.

Przecież nie mogło chodzić o to, że fundowaliśmy Justynie badania, a więc o co?

– Pani Justyna opowiedziała nam wszystko! Jak ją więzicie i zmuszacie do tego, aby będąc w trudnej sytuacji, oddała wam do adopcji swoje dziecko! To biedna kobieta, nie wiem, jak możecie z nią tak postępować. To nieludzkie… Pani doktor jest tak wzburzona, że zastanawia się nawet nad tym, czy nie wezwać policji!

Policję? Na mnie?

Za to, że bezinteresownie pomagam Justynie? Mieszka w moim mieszkaniu, je i ubiera się za moje pieniądze, ma zafundowaną prywatną opiekę, bo przecież nie ma ubezpieczenia! A przecież nic na razie od niej nie chcę w zamian, jeszcze się z mężem nie zadeklarowaliśmy, czy adoptujemy jej dziecko, chociaż w sercach oczywiście już postanowiliśmy, że dlaczego by nie?

– Nikt nie pomaga tak bezinteresownie! – prychnęła jednak tylko pielęgniarka na moje pytanie.

Wtedy już wiedziałam, że Justyna nie ma uczciwych zamiarów.

– To może zrobimy tak, że to ja wezwę policję i w obecności funkcjonariuszy odpowiem na wszystkie zarzuty? – zaproponowałam.

I nagle okazało się, że pani doktor niespecjalnie zależy na tym, aby w jej klinice pojawiła się policja, bo to nie jest najlepszy rodzaj rozgłosu. Zapłaciłam za wizytę przysięgając sobie, że moja noga więcej tam nie postanie i zabrałam Justynę do domu. Po drodze zapytałam ją, dlaczego doniosła na mnie lekarce.

– Byłam na ciebie wściekła, że mi nie dajesz pieniędzy do ręki, bo ja bym sobie chciała sama robić zakupy! – usłyszałam.

– Nic już ode mnie nie dostaniesz! – zapowiedziałam twardo Justynie, czując, że nie jest to odpowiednia osoba, aby robić z nią jakiekolwiek interesy. – Nie zamierzam wyrzucić cię na bruk i możesz u mnie mieszkać do rozwiązania, ale musisz pójść do Urzędu Pracy, aby dostać ubezpieczenie i do opieki społecznej, po wsparcie.

Zobaczyłam w jej oczach błysk przerażenia, ale nie było w nich skruchy, kiedy zaczęła błagać, abym jednak nic nie robiła, aby wszystko zostało jak dotychczas.

– Niestety, straciłam do ciebie serce i zaufanie – byłam jednak nieugięta.

Mimo wszystko nie spodziewałam się, że Justyna wytnie mi taki numer! Mianowicie po tym, jak przestałam ją sponsorować, w ciągu kilku dni… zniknęła. Zresztą razem z rzeczami z mojej kawalerki. Zabrała kilka mebli, w tym łóżeczko dla Kubusia, garnki, kuchenkę mikrofalową, toster! Miałam dziwne przeczucie, że gdybym się pofatygowała na najbliższy bazar, na którym okoliczni pijacy sprzedawali to, co zdołali wynieść ze śmietnika, tobym tam odnalazła swoje rzeczy. Ale dałam sobie spokój.

Kilka miesięcy później na portalu o adopcjach dowiedziałam się, co ta kobieta zrobiła dalej. Otóż dogadała się przez internet z jeszcze inną potrzebującą rodziną, która zgodziła się adoptować jej dziecko. Justyna mieszkała za ich pieniądze do rozwiązania, w naprawdę luksusowych warunkach, bo wynajęli jej dwupokojowe mieszkanie i opłacili poród w prywatnej klinice. Z której Justyna… zniknęła tuż po porodzie po to, aby kilka dni później sprzedać swoje nowo narodzone dziecko jeszcze innym pragnącym potomka ludziom.

Oczywiście, nie nazwała tego „sprzedażą” tylko zwrotem kosztów, jakie rzekomo poniosła podczas ciąży, nosząc dziecko pod swoim sercem – leków, wizyt u lekarzy, lepszego jedzenia.

Po przygodzie z Justyną mieliśmy z Mateuszem serdecznie dosyć krętactwa i drogi na skróty. Zdaliśmy sobie bowiem sprawę, na jakie niebezpieczeństwo mogliśmy się narazić. Kto bowiem dałby nam gwarancję, że ta kobieta kiedyś by nas nie zaczęła szantażować? Nie oskarżyłaby przed sądem o jakieś matactwa, zmuszanie jej do oddania własnego dziecka? W tym wszystkim najbardziej nam żal tego nowo narodzonego maleństwa. Mamy jednak nadzieję, że jego matka się opamięta i pozwoli mu spokojnie żyć w domu nowych rodziców. Oby miało szczęśliwe dzieciństwo!

Ewelina, 39 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Sąsiadka chciała UKRAŚĆ moje dziecko. Jak mogłam być taka naiwna?!”
  • „Sama wychowuję synka. Jego ojciec odszedł od nas, bo... znalazł kogoś nowego. I to pół roku temu! Gdy nasze dziecko miało 6 miesięcy – on wchodził w nowy związek. ”
  • „Wyglądam jak słoń! Nie żałuję, że urodziłam Marysię, ale nie mogę już na siebie patrzeć!”
Reklama
Reklama
Reklama