Zawsze żyłem w przekonaniu, że szpitalny korytarz ma w sobie coś złowrogiego. Jego pomalowane na jasno ściany, charakterystyczny zapach środków dezynfekujących, ludzie w białych kitlach... To wszystko budowało w mojej głowie niepokojący obraz. A może to strach ludzi, kumulujący się tutaj latami? Obawa przed "złą wiadomością"? Może każdy pacjent zostawia tu okruch swojego lęku, który utrzymuje się w powietrzu i osiada na kolejnych chorych? Tak, to musi być to.
Porażająca moc słów
Spojrzałem na Monikę, jakbym w jej napiętej twarzy chciał znaleźć odpowiedź. Malowały się na niej emocje, których nie umiałem nazwać. Poczułem kolejną falę bezsilności. A jednak musiałem coś zrobić.
– Kochanie, nie martw się na zapas. To świetny specjalista, rewelacyjny szpital... Na pewno nam pomogą – objąłem ją ramieniem. Mój skarb. Jej sylwetka pozostawała jednak sztywna, jakby gotowa do ataku bądź ucieczki.
– Wiem. Ale czuję, że... – zatrzymała na chwilę w sobie ostatnie słowa. Widziałem, że się nad czymś zastanawia.
– Powiedz mi, o czym myślisz? – przyciągnąłem ją mocno do siebie. – Przecież mnie możesz powiedzieć, co? – trąciłem jasny kosmyk na jej czole.
Ona patrzyła w ścianę. Nieruchomo. Po dłuższej chwili, kiedy straciłem już nadzieję na jakąkolwiek reakcję, doszedł mnie ledwie słyszalny szept.
– Myślę... że to się bardziej skomplikuje, niż kiedykolwiek moglibyśmy przypuszczać – dokończyła powoli i wtuliła się mocno w moje ramię.
Nie rozumiałem, co miała na myśli. Zastanawiam się do dziś, na ile sama miała świadomość nadchodzących wydarzeń. Wkrótce jednak miałem się przekonać o porażającej mocy jej słów.
Słodki ciężar
Monika i ja pobraliśmy się cztery lata temu. Już wtedy na świecie był Piotruś – najwspanialszy dar od losu, jaki mogliśmy sobie wymarzyć. Wtedy byłem przekonany, że jesteśmy szczęśliwą rodziną.
Chociaż moja praca wymagała częstych wyjazdów za miasto, do domu zawsze wracałem jak na skrzydłach. Tak samo radośnie byłem witany – parującym obiadem, okraszonym uśmiechem pięknej kobiety, i tym słodkim hałaśliwym ciężarem wieszającym się na szyi od chwili przekroczenia progu. Piotruś zawsze był żywym, pogodnym chłopcem...
Nasz synek słabł w oczach
Dlatego tak szybko zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, gdy nasz łobuziak stracił z dnia na dzień całą energię. Nie jadł, w nocy płakał, a o radosnych zabawach nie było mowy. Byliśmy przerażeni.
– Trzeba jechać do szpitala, to na pewno coś poważnego – w pewnej chwili powiedziała Monika.
Jak umiałem, starałem się rozwiać jej obawy.
– Przestań, to tylko przeziębienie... Albo jakaś kolka czy coś... – plątałem się w przypuszczeniach, samemu starając się jakoś trzymać.
Nie miałem jednak racji. Od tamtego wyjazdu wielokrotnie jeździliśmy z Piotrusiem po wszystkich warszawskich szpitalach. Szukaliśmy doktora, który mógłby wreszcie powiedzieć nam, co stało się naszemu dziecku. Odprawiano nas jednak z kwitkiem. Chodziliśmy po przychodniach prywatnych i publicznych, ale lekarze tylko bezsilnie rozkładali ręce.
A synek słabł nam w oczach. Serce krajało się na widok 5-letniego malca, który siedząc wśród kolorowych pluszaków, nie miał siły, żeby się nimi bawić. Na jego bladej twarzyczce bezustannie widać było ślady łez.
Co mieliśmy robić? Zaczęliśmy szukać na szerszą skalę... Wreszcie trafiliśmy na informację, że do Polski przyjeżdża światowej sławy pediatra. Kolejka do niego była długa, a cena wizyty horrendalnie wysoka. Nie daliśmy jednak za wygraną i całą trójką wybraliśmy się do Poznania, gdzie stacjonował specjalista.
Warto przeczytać: Prawdziwe historie: Oddałam moje dziecko!