W końcu zrozumiałam, że zależy jej bardziej na Henryku niż na mnie. To właśnie wtedy zaczęłam marzyć o tym, by jak najszybciej wyprowadzić się z domu. Wyobrażałam sobie, że któregoś dnia przybędzie mi na ratunek książę w lśniącej zbroi i zabierze mnie gdzieś daleko, do pięknej krainy.

Reklama

Książę pojawił się, gdy miałam 18 lat. Miał na imię Jakub, pochodził z południa Polski i studiował na pierwszym roku politechniki. Był czuły, opiekuńczy. Zakochałam się. Nie chciałam się z nim rozstawać. Jego mały pokoik w akademiku stał się dla mnie azylem, ucieczką od domowego piekła. To w nim przytuleni snuliśmy plany o wspólnej przyszłości.

Niestety nasze szczęście nie trwało długo. Jakub zginął. Potrącił go samochód na przejściu dla pieszych. Z rozpaczy omal nie oszalałam. Niecały miesiąc później zorientowałam się, że spodziewam się dziecka. Gdy przyznałam się do tego w domu, ojczym dosłownie wpadł w szał.

– Wynoś się stąd, ty latawico! Dla takich jak ty nie ma tu miejsca! – wrzeszczał, a matka patrzyła z boku.

Choć bałam się, nie dałam się wyrzucić. No bo dokąd miałam pójść?

Zobacz także

Rodziłam w samotności. Jeszcze gdy byłam w ciąży, myślałam o tym, by oddać dziecko do adopcji. Nie miałam przecież pracy, normalnego domu… Ale gdy zobaczyłam Sonię, ta myśl od razu gdzieś się ulotniła. Pokochałam ją bezgranicznie, tak jak tylko matka może pokochać swoje dziecko. Gdy więc okres połogu minął, otuliłam małą i pojechałam do domu.

Otworzył ojczym.

– Zapamiętaj to sobie, bo więcej powtarzać nie będę. Nie macie tutaj żadnych praw. Ani ty, ani twój bękart – wycedził przez zęby.

Rzeczywiście, nie miałyśmy. Soni nie wolno było płakać. Gdy zaczynała kwilić, Henryk wpadał jak burza i wrzeszczał, żebym natychmiast ją uciszyła. Bo on odpocząć nie może. Po czym? Przecież nawet nie pracował. Był na rencie… Nie wolno mi było gotować, prać, włączać światła. Ojczyma nie obchodziło, że dziecku trzeba podgrzać mleko, wykąpać je. Zakręcał gaz w łazience i chował klucz, wykręcał żarówki, nie pozwalał mi zbliżać się do lodówki. Herbatę mogłam zagotować w nocy, gdy spał pijany. Tylko w nocy mogłam zrobić przepierkę. Ale nie w pralce, tylko w misce u siebie w pokoju. Skradałam się do kuchni, grzałam w czajniku i garnkach wodę, przynosiłam do pokoju i prałam. Najpierw ubranka Soni, potem swoje rzeczy. Jak się udało… Bo zdarzało się, że ojczym budził się i robił awanturę. Z pianą na ustach wrzeszczał, że nie wolno mi korzystać z jego garnków, z jego wody…

– Mamo, dlaczego mi nie pomożesz? Choćby ze względu na Sonię? Przecież ona jest taka malutka, bezbronna – płakałam.

– Jak to ci nie pomagam? Przecież to dzięki mnie twoje dziecko ma coś do jedzenia, ubranka… Doceń to! Gdyby Henryk się dowiedział, ile pieniędzy na to idzie, zabiłby mnie

– denerwowała się.

Z bezsilności chciało mi się wyć…

Po prawie dwóch miesiącach takiego życia postanowiłam poszukać jakiegoś spokojnego kąta. Miałam dość poniżania, wyzwisk, szykanowania. Podzwoniłam, popytałam, poprosiłam o pomoc. Okazało się, że mogę zamieszkać w domu samotnej matki.

– Pomożemy ci stanąć na nogi, skończyć szkołę. Nie martw się – obiecała mi kierowniczka.

Gdy matki i ojczyma nie było w domu, spakowałam trochę rzeczy i się wyprowadziłam. Zostawiłam kartkę, że odchodzę i nie chcę ich znać.

Zaczęli mnie namawiać, żebym wróciła do domu

Warunki w domu dla matek były skromne, ale ja i tak czułam się tam jak w raju. Wreszcie nikomu nie przeszkadzał płacz Soni. Wreszcie nikt nie patrzył mi na ręce, nie popychał, nie wypominał wszystkiego. O każdej porze mogłam ugotować córeczce mleko, zrobić pranie… No i pogadać z innymi dziewczynami.

Któregoś dnia odwiedziła mnie matka. Nie mam pojęcia, jak mnie znalazła. Weszła skruszona.

– Dużo ostatnio myślałam… Źle się stało, że wyprowadziłaś się z domu. Chciałabym, żebyś wróciła. Oczywiście z Sonią – powiedziała.

– Naprawdę? A co na to twój Henryk? On też tak uważa? – wykrztusiłam, bo nie wierzyłam w to, co przed sekundą usłyszałam.

– On myśli tak samo. Przejął się biedak, że tak plączesz się po schroniskach… Jakbyś domu nie miała. Wracaj. On się zmienił. Zobaczysz, wszystko się ułoży – przekonywała.

Nie uwierzyłam jej od razu. Ciągle pamiętałam, jaka była bierna, gdy ojczym traktował mnie i córeczkę jak śmieci. Ale ona nie ustępowała. Odwiedziła mnie jeszcze kilka razy. Sama, a nawet z Henrykiem. Przekonywali, namawiali, roztaczali przede mną wizję szczęśliwej rodziny. Tak mi zakręcili w głowie, że się zgodziłam.

– Gdyby coś nie wyszło, zawsze możesz do nas wrócić – powiedziała mi na pożegnanie kierowniczka.

Miała smutną minę. Jakby przeczuwała, jak to wszystko się skończy.

Przez pierwsze dni w domu panowała idylla. Matka i ojczym traktowali nas jak księżniczki. Miałyśmy do dyspozycji całe mieszkanie. „Chcesz wykąpać Sonię? Proszę bardzo. Może ci pomóc?”. „Kaszka dla dziecka? Natychmiast!”. „Czyste śpioszki? Już się robi!”. – słyszałam. Zaczęłam wierzyć, że możemy być szczęśliwą rodziną. I to był błąd.

Któregoś dnia ojczym i matka zaprosili mnie na rozmowę.

– Wiesz, że nam się nie przelewa. Henrykowi zabrali rentę, ja zarabiam w sklepie grosze… – zaczęła matka.

– Wiem. Jak tylko Sonia troszkę podrośnie, poszukam pracy, pomogę wam – zapewniłam od razu.

– Jest inny, znacznie lepszy sposób – wtrącił się ojczym. – Oddasz dziecko pod opiekę matki! – wypalił.

– Nie rozumiem…

– Co tu jest do rozumienia? Twoja matka zostanie rodziną zastępczą dla Soni. To możliwe, pytaliśmy kogo trzeba. Wystarczy, że zgodzisz się przed sądem na ograniczenie władzy rodzicielskiej. A potem już wszystko pójdzie gładko. Matka dostanie pieniądze od państwa. Niemałe. Będziecie miały na dostanie życie, ty wrócisz do szkoły… – tłumaczył.

– No nie wiem. Muszę się zastanowić… – odparłam niepewnie.

– Dla ciebie i dla Soni nic się nie zmieni. Nadal będziecie tu mieszkać, razem. Tylko głupiec nie skorzystałby z takiej możliwości – denerwował się.

– No właśnie! Posłuchaj Henryka. Przecież on chce waszego dobra! Zrozum to wreszcie! – wtrąciła się matka.

W tajemnicy przede mną wymienili zamki w drzwiach

Zgodziłam się. Wiem, byłam głupia, ale chciałam, żeby moje dziecko miało co jeść, mogło normalnie żyć. No i chciałam się uczyć. Gdybym podejrzewała, co planują, od razu uciekłabym do domu samotnej matki. Ale ja naprawdę wierzyłam, że mają dobre intencje, że się zmienili… W głowie mi się nie mieściło, że chcą mi wyrządzić taką krzywdę.

Formalności trwały dość długo. Do naszego domu przychodziły jakieś komisje z opieki społecznej, kuratorzy. Koniec końców sprawa trafiła do sądu rodzinnego. Kiedy sędzia ustanawiał moją matkę rodziną zastępczą dla Soni, nawet mi do głowy nie przyszło, że właśnie tracę dziecko…

Pewnie się domyślacie, co było potem. Ojciec i matka wyrzucili mnie na ulicę. Bez ostrzeżenia. Gdy pewnego dnia wróciłam z miasta, nie mogłam otworzyć drzwi. Wszystkie zamki były wymienione. Na klatce stała torba z moimi rzeczami. A na niej leżała kartka: „Nie masz na Sonię ani pieniędzy, ani praw do niej. Szukaj szczęścia gdzie indziej”. Pukałam, prosiłam, żeby mnie wpuścili, ale nie otworzyli.

Od tamtej pory minął miesiąc. Próbuję wyjść z szoku, jakoś się pozbierać. Nieraz byłam u matki w pracy, błagałam, by pozwoliła mi ją zobaczyć.

– Nie mogę, wiesz, że Henryk byłby zły. Ale nie martw się, zajmiemy się nią – odpowiadała za każdym razem.

Mam ochotę wyć…

Hanna

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama