Reklama

Byliśmy z Darkiem parą już siedem i pół roku, powoli myśleliśmy o ślubie, kiedy zaszłam w ciążę.
– Nie chcę żadnej presji – powiedziałam mu, kiedy równocześnie dostrzegliśmy dwie kreski na teście ciążowym. – Błagam, nie oświadczaj mi się teraz i tutaj!

Reklama

Staliśmy w łazience, a za pięć minut mieliśmy wychodzić do znajomych na parapetówkę.
Nie chciałam się zaręczać w takich okolicznościach, na szybko i „bo przecież teraz to już musimy”.
– Dobra, więc nie zapytam cię teraz, czy chcesz być moją żoną – powiedział powoli Darek, a sekundę potem dodał z lekkim niepokojem: – Ale chcesz, prawda?

Tak więc nie oświadczył się i oświadczył jednocześnie, co mnie rozśmieszyło i rozczuliło.

Na tamtej parapetówce byliśmy praktycznie nieobecni duchem. Mieliśmy swoją słodką tajemnicę, która rosła w moim brzuchu, i bawiło nas, że nikt nie ma pojęcia, co się szykuje. Byliśmy w swoim prywatnym świecie, szepcząc sobie do ucha, całując się na balkonie i wymieniając się porozumiewawczymi spojrzeniami.

Oczywiście Darek nie wytrzymał i dosłownie dwa dni później oświadczył mi się z pełną pompą.
Były świece, brylant w białym złocie i restauracja w zamku, a potem spędziliśmy noc w łożu z baldachimem w luksusowym pokoju.
– Mogłabym się do tego przyzwyczaić – westchnęłam, kiedy wyjeżdżaliśmy; nasz apartament był naprawdę imponujący i dobrze nam zrobił weekendowy wyjazd. – Za chwilę utyję, spuchnę, będę rzygać co pięć minut i nigdzie już nie pojedziemy razem. A potem to już pewnie we trójkę przez najbliższe dziesięć lat.

Darku, odbierz!

I tak narodził się pomysł wakacji życia. To miał być czas tylko dla nas dwojga, mieliśmy tworzyć jedno z ostatnich wspomnień tylko jako para, zanim staniemy się rodzicami. Ponieważ nie planowaliśmy na razie ślubu, a oboje całkiem dobrze zarabialiśmy, nie zamierzaliśmy żałować pieniędzy na ten wyjazd. Miało być wygodnie, romantycznie i egzotycznie.

– Kuba? A może Meksyk? – zastanawiał się Darek, śledząc oferty biur podróży. – Nie, może ci być za gorąco. A Tajlandia? Teraz jest dobra pora na podróż w tamte rejony.

Stanęło na indonezyjskiej wyspie Bali. Na zdjęciach wyglądała idealnie. Egzotyczna roślinność, piękne krajobrazy, a do tego tradycyjne kąpiele w płatkach kwiatów i hamaki z widokiem na dżunglę.

To był wtorek. Mieliśmy wpłacić zaliczkę do końca dnia, więc dzwoniłam z pracy do Darka, żeby mu o tym przypomnieć. Denerwowałam się, bo nie odbierał, bałam się, że nasza rezerwacja przepadnie. Kiedy ktoś zadzwonił do mnie z nieznanego numeru, byłam pewna, że to konsultantka z biura podróży chce zapytać o jakieś dodatkowe szczegóły.

Ale to był telefon ze szpitala. Darek miał wypadek. Był operowany.

W naszym mieście są dwa szpitale. Mnie przyjęli do tego drugiego. Kiedy powiedziano mi, że szok wywołał tak silny stres i skurcze, że poroniłam, byłam kompletnie sama. Cała rodzina zgromadziła się w szpitalu, do którego przywieziono Darka.

Nie pamiętam chwili, kiedy usłyszałam, że mój narzeczony zmarł. Musiałam być pod wpływem środków uspokajających, które mi podawano, żebym nie wyła z bólu i rozpaczy po stracie dziecka. Mam wrażenie, że przespałam wtedy trzy miesiące. Tyle czasu zajęło mi, by zacząć w ogóle myśleć o tym, by wstać z łóżka i zrobić coś innego niż połknięcie garści tabletek i zagrzebanie się z powrotem w nieświeżej pościeli.

Jednego dnia miałam wszystko: cudownego narzeczonego, dziecko w drodze na świat, świetną pracę i plany na resztę życia. A potem mrugnęłam oczami i stałam pośrodku gruzowiska, którym było niegdyś moje życie. Jedyne, co mi zostało, to praca.

Pracowałam więc, żeby nie czuć nic innego poza zmęczeniem. Prawie nie wychodziłam z biura, kilka razy nocowałam w recepcji na kanapie, bo po co wracać do domu o trzeciej w nocy, skoro o siódmej trzeba wracać.

Nikogo chyba nie zdziwiło, że pewnego dnia, półtora roku po tym, jak straciłam rodzinę, zemdlałam podczas prowadzenia spotkania, a szef orzekł, że nie dopuści mnie ponownie do pracy, jeśli nie odpocznę minimum dwa tygodnie.

– Jola, jedź gdzieś daleko – poradził mi. – Najlepiej tam, gdzie nie ma zasięgu ani internetu. Oderwij się od wszystkiego, odetchnij wreszcie.

Nie miałam ochoty wymyślać kierunku wyjazdu ani niczego załatwiać. Przerażała mnie myśl, że trafię na zdjęcia z Bali. Nie, Azja nie wchodziła w grę, ten kierunek kojarzyłby mi się z Darkiem… I wtedy zauważyłam na Facebooku, że daleka znajoma szuka kogoś na wyprawę do Afryki.

„Jedziemy do Malawi poza utartymi szlakami. Góry, bezdroża i noclegi w dziczy. Na miejscu wynajmujemy samochód terenowy z namiotami i całym wyposażeniem. Szukamy czwartej osoby do kompletu. Będzie ciężko, gorąco i nie będzie nawet zasięgu, żeby pochwalić się zdjęciami, ale właśnie o to nam chodzi. Ktoś chętny?”.

Otworzyłam atlas świata i już wiedziałam, że się na to piszę. Malawi leży we wschodniej Afryce, nie ma dostępu do morza, więc nie kusi turystów egzotycznymi plażami. Właściwie to niczym ich nie kusi. To po prostu Afryka, taka prawdziwa, bez hoteli z basenami, a nawet w sporej części bez utwardzanych dróg. Napisałam do Mirki, że jadę z nią, jej chłopakiem i jego kumplem. Odpisała, że wspaniale, tylko muszę być przygotowana na to, że nie będzie łatwo. Miałam ochotę się roześmiać. W moim życiu nic nie było już łatwe.

Nigdy nie będę mamą

Kiedy wylądowaliśmy i odebraliśmy samochód z namiotami na dachu, poczułam, że ten wyjazd był najlepszą decyzją, jaką mogłam podjąć. Oddychałam innym powietrzem niż w Europie, miałam wrażenie, że inaczej widzę i słyszę. Moje życie naprawdę na jakiś czas zostało za mną.

Nasza terenowa toyota miała kierownicę po prawej stronie, bo w Malawi obowiązuje ruch lewostronny. Ale to nie był żaden problem, kiedy prowadziłam na zmianę z pozostałymi, bo afrykańskie drogi zazwyczaj nie mają stron. To po prostu wyboiste pasy ubitej ziemi, przy których toczy się życie. Kiedy wyjeżdżaliśmy na asfalt, było podobnie – trzeba było jechać powoli i uważać na ludzi, kozy, kury i inne stworzenia, które wiodły aktywny tryb życia tuż przy szosie.

Już trzeciego dnia kupiłam od ogromnej czarnoskórej kobiety z dzieckiem na plecach kawał tkaniny, jakim owijały się wszystkie kobiety, które widzieliśmy po drodze. Przepasałam się materiałem w ogniste, pomarańczowo-niebiesko-turkusowe wzory w pasie, a czarnoskóra sprzedawczyni pokiwała radośnie głową.

– Like African women! – zaśmiała się. „Jak afrykańska kobieta”.
Pojechaliśmy dalej. Mijaliśmy miasteczka, wioski, przydrożne targi. Wszędzie chodziły kobiety obwiązane w pasie kolorowymi tkaninami, prawie każda niosła coś na głowie, większość miała na plecach kolejne wzorzyste chusty z maleńkimi dziećmi.

To właśnie widok afrykańskich dzieci sprawiał, że często miałam w oczach łzy. Maluchów było tam więcej niż dorosłych, przyglądały nam się wielkimi, zaciekawionymi oczami, wołały coś, a gdy któreś z nas coś odpowiedziało, śmiały się i piszczały z radości. Mirka upomniała nas, żebyśmy nie kreowali się na dobroczyńców i nie traktowali tych dzieci jak żebraków, więc nie rozdawaliśmy im cukierków, jak często robią to biali turyści. Za to kiedy dzieci do nas przychodziły podczas postojów, przybijaliśmy im piątki, odpowiadaliśmy, jeśli mówiły kilka słów po angielsku, a czasami się z nimi bawiliśmy, kiedy staliśmy gdzieś dłużej. Odnotowałam, że dzieci chodzą w europejskich strojach, zapewne z darów. Często widywało się kilkulatkę w eleganckiej tiulowej spódnicy albo chłopaczka w dżinsowej kamizelce na gołym ciele.

Któregoś razu musieliśmy nocować niedaleko wioski, bo okazało się, że droga, którą chcieliśmy przebić się do szosy, jest sezonowo zalana, a zapadała już noc. Chłopak Mirki, który był naszym przewodnikiem, zaproponował, żebyśmy podjechali do najbliższej wioski i zapytali jej naczelnika, czy możemy się zatrzymać w okolicy.

Szefem wioski był chudy, wysoki mężczyzna, który ni w ząb nie znał angielskiego. Na szczęście nawet na tym końcu świata było kilkoro dzieci, które chodziły do szkoły mieszczącej się kilkanaście kilometrów dalej, więc mieliśmy przynajmniej troje tłumaczy. Najskuteczniejszy okazał się nastolatek w koszulce ze Spider-Manem.

Rysunek na piasku

On wytłumaczył naczelnikowi, o co nam chodzi, a chwilę później oznajmił, że pokaże nam miejsce, gdzie możemy zaparkować samochód.
– Dalej nie wolno – ostrzegł nas, wskazując na plac ubitej i ogrodzonej ostrokołem ziemi na uboczu wioski. – Wczoraj tu były dwa lwy. Rano chodzą tu słonie. Nie chodźcie nigdzie sami, jutro po was przyjdziemy. Zaraz ktoś tu posprząta, nie martwcie się.

Ostatnie zdanie odnosiło się do odchodów krów, które faktycznie, po chwili zagrabili czterej chłopcy. Domyśliliśmy się, że nocujemy po prostu w zagrodzie dla bydła i nawet nas to rozśmieszyło. Mniej zabawna była świadomość, że metr za ostrokołem z pali może czaić się lew albo hiena. Żadne z nas nie zamierzało nawet ręki wystawić poza ostrugane paliki.

Ale okazało się to nie takie łatwe. Zagroda była obszerna i rosło na niej rozłożyste drzewo, za którym można było zrobić dyskretnie siusiu, ale ja miałam grubszy problem. I nie wyobrażałam sobie załatwienia go kilka metrów od moich przyjaciół… Złamałam więc zakaz i modląc się o to, by nie zwęszył mnie żaden drapieżnik, wymknęłam się poza ogrodzenie.

Co się może stać? – przekonywałam samą siebie. – Przecież ludzie tu normalnie żyją, więc lwy na pewno ich nie atakują. Znalazłam krzaki, załatwiłam potrzebę i zrobiłam krok w stronę zagrody, kiedy coś się poruszyło za mną. Zamarłam z przerażenia.

Ale to nie był lew, tylko dziewczynka w różowej sukience, którą pewnie jakaś mała Angielka albo Francuzka oddała na dary po imprezie urodzinowej. Sukienka miała cekiny i tiulową halkę oraz wizerunek jednorożca na gorsie. A dziewczynka była bosa i miała na głowie z milion warkoczyków.

– Źle robisz – powiedziała łamaną angielszczyzną. – Tu są zwierzęta. Animals! Bardzo groźne animals! – sugestywnie zawarczała, żeby pokazać mi, jak bardzo niebezpieczne mogą być lwy i hieny. Znała angielski słabo, ale mogłyśmy się dogadać. Zapytałam ją, co robi sama poza wioską, skoro tak tam niebezpiecznie.

Roześmiała się, jakbym powiedziała coś wyjątkowo śmiesznego.
– Lwy boją się mnie – odpowiedziała wesoło. – Mój dziadek jest… – tu rzuciła jakieś słowo, którego nie zapamiętałam. – No, on zna czary. Umie leczyć i zna przyszłość.
A więc była wnuczką szamana. Miała imię, którego również nie umiałam zapamiętać poza pierwszą sylabą. Brzmiała „Zo”.

Zo wcale nie chciała odprowadzać mnie do samochodu. Widziałam, że ją ciekawię. Kazała mi więc krzyknąć do moich przyjaciół, że zaraz przyjdę, a potem zaczęła coś rysować patykiem na ziemi.
– To ty – powiedziała, rysując postać w spódnicy.
Dorysowała obok męską postać i jeszcze jedną, malutką. Wstrzymałam oddech.
– Jesteś chora na ból – powiedziała, patrząc na rysunek. – Masz białą skórę i czarne serce. Płaczesz jak my, kiedy ktoś umiera.

Wybieram przyszłość

Czułam, że dzieje się coś niepojętego. Stałam pośrodku Afryki pod milionem gwiazd, w oddali słyszałam żerujące słonie, a obok mnie stało dziecko, które wiedziało, że cierpię po stracie dwóch najbliższych osób, chociaż widziało mnie pierwszy raz w życiu.

Poczułam, że dłużej już nie mogę. Te wszystkie dzieci, które mnie otaczały przez całą wyprawę, ta świadomość, że moje umarło i że nigdy już nie będę matką. Bo tego byłam pewna. Nie chciałam być z żadnym mężczyzną po Darku. A więc nigdy już nie zaznam miłości ani macierzyństwa.

Ta myśl nagle wybuchła w mojej klatce piersiowej i zaczęłam płakać. Najpierw tylko łzami, a później całym ciałem. Szlochałam skulona w miedzianym pyle, który pokrywał całe Malawi, a Zo klęczała naprzeciw mnie i… śpiewała?

Tak, dziewczynka coś nuciła. Przestałam płakać i popłynęłam świadomością za jej głosem. Zaczęło mi się wydawać, że rozumiem słowa. Że hipnotyzująca piosenka mówiła o stracie, smutku i nowym życiu. O miłości silniejszej niż śmierć.

Kiedy Zo skończyła, ocknęłam się z suchymi oczami i błogim uśmiechem na twarzy. Klęczałyśmy naprzeciwko siebie i trzymałyśmy się za ręce. Cekiny na dziecinnej sukience migotały jak gwiazdy nad naszymi głowami. I jak oczy Zo, które nie były do końca ludzkie. Czułam się jak w transie. Zo wzięła do ręki patyk, ale nawet na niego nie spojrzała. Rysowała, patrząc mi w oczy, zupełnie jakby jej dłoń prowadziła jakaś siła.

Kiedy skończyła, zobaczyłam nowy rysunek obok tamtego poprzedniego. Dwie duże postacie – kobieta i mężczyzna – i trzy małe. Rodzina.
– To ty – powiedziała Zo tak jak poprzednio. – Wybierz. Wybór jest ważny. Przeszłość czy przyszłość. To zależy od ciebie.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Co to było? Kim ona była? Nagle dziewczynka wstała i po prostu odbiegła. Zostałam sama. Ja i dwa rysunki. Ja i ja. Przeszłość i przyszłość. Ale co tu wybierać? Przeszłości nie da się zmienić, a przyszłość… nie chciałam o niej myśleć.

Nie powiedziałam nikomu o tamtym spotkaniu. Rano pojechaliśmy dalej. Samochód zepsuł nam się na rachitycznym mostku i przeżyliśmy chwilę grozy. Raz podczas śniadania przyszedł do nas słoń i bałam się, że nas stratuje, jeśli się poruszymy. Mirka dostała gorączki i myśleliśmy, że to malaria. Było tak, jak miało być: ciężko, ale i pięknie.

W końcu byliśmy na ostatniej prostej – w drodze na lotnisko. Musieliśmy tylko oddać samochód i wsiąść do pick-upa właściciela wypożyczalni, który miał nas odstawić na samolot. Po drodze musieliśmy zatrzymać się w osadzie, gdzie miał coś do załatwienia. Wysiadł z samochodu, a ja z nim w nadziei na zrobienie kilku zdjęć.
– Idę do mojej siostry – powiedział. – Jej dom się spalił. Mąż zginął.

Nie pokazał mi domu, ale kiedy zobaczyłam tę kobietę, wiedziałam, że mówił prawdę. Na jej twarzy były wymalowane rozpacz i bezradność. Dowiedziałam się, że ona i pięcioro jej dzieci stracili dosłownie wszystko. Nasz kierowca dał siostrze jakieś pieniądze, a ja nagle pomyślałam o moim wygodnym mieszkaniu, pracy i poczuciu bezpieczeństwa w Polsce.

– Daj jej to – powiedziałam pod wpływem impulsu. – Sprzedaj, jest wart dużo dolarów.
Patrzył z niedowierzaniem na pierścionek z brylantem, który zsunęłam z palca pierwszy raz od półtora roku. Wiedziałam, że Darek kupił go za kilka tysięcy złotych. W Afryce za tyle można było postawić nowy dom.
– Na pewno? Nie musi pani… – był wstrząśnięty moją decyzją.
– Nie muszę, ale to mój wybór – powiedziałam i nagle usłyszałam w głowie słowa Zo: „Wybór jest ważny.

Przeszłość czy przyszłość. Wybierz”. – Dla mnie to przeszłość, dla niej to przyszłość – dodałam.

Wróciłam do Polski. Moi przyjaciele i rodzina ciągle pytali, co mi jest. Według nich, byłam jakaś inna. Ja też czułam się inaczej. Dopiero po kilku tygodniach dotarło do mnie: przestałam czuć nieustający ból. Mogłam normalnie spać i jeść. Tak, pamiętałam o Darku i naszym dziecku, ale wspomnieniom nie towarzyszyło rozdzierające cierpienie.

Kim była mała Zo?

Sama nie wiem, jak to się stało, że spotkałam się z Wojtkiem, kolegą z wyprawy, z którym zjechałam całe Malawi. Wymieniliśmy się zdjęciami, pogadaliśmy, wróciliśmy na moment do afrykańskich pejzaży, dzikich zwierząt i pięknych ludzi o zaciekawionych spojrzeniach. Wojtek mnie rozumiał, wiedział, przez co przeszłam, traktował mnie jak przyjaciółkę, nie chciał podrywać.

Jak więc to się stało, że nasza przyjaźń przerodziła się w związek, a związek w małżeństwo? Jak wytłumaczyć to, że ja, po potwornej traumie i przekonana, że wraz z Darkiem umarły moje szanse na miłość i macierzyństwo, jestem dzisiaj szczęśliwą żoną i mamą trójki dzieci?

Czy to „zwykła” kolej rzeczy, a czas „leczy rany”, jak myśli wielu, czy może ma to związek z bosonogą dziewczynką, która śpiewała mi pod afrykańskim niebem hipnotyzującą piosenkę, której pewnie nauczył ją dziadek szaman? Kim była Zo? Przyszłą szamanką? Uzdrowicielką? Jasnowidzką?

Czy rzeczywiście dokonałam wyboru, oddając cenny pierścionek wiążący mnie z przeszłością kobiecie, dla której oznaczał lepszą przyszłość?

Wojtek wie, co wydarzyło się w Afryce. Mówi, że my, biali, nie możemy tego zrozumieć, bo zbytnio ufamy rozumowi, technologii i temu, co możemy zweryfikować. Możemy tylko cieszyć się, że dane nam było dotknąć jakiejś pradawnej, naturalnej magii, która na tamtym kontynencie, w tamtym świecie wciąż jest żywa i autentyczna. Niewielu ma takie szczęście, prawda?

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama